Badania epidemiologiczne – tak to się robi na WUM

termedia.pl 2 miesięcy temu
Zdjęcie: Warszawski Uniwersytet Medyczny


W jaki sposób pozyskuje się kandydatów do projektu badawczego, co to jest „response rate” i w jak wyniki badań epidemiologicznych przekładają się na korzyści dla społeczeństwa? Na te i inne pytania odpowiada dr. hab. n. med. i n. o zdr. Filip Raciborski z Zakładu Profilaktyki Zagrożeń Środowiskowych, Alergologii i Immunologii, prodziekan do spraw zdrowia publicznego Wydziału Nauk o Zdrowiu.



Czym państwo zajmują się w Zakładzie Profilaktyki Zagrożeń Środowiskowych, Alergologii i Immunologii WUM?
– Zakład Profilaktyki Zagrożeń Środowiskowych, Alergologii i Immunologii WUM to miejsce, które dla mnie jest synonimem zdrowia publicznego. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej interdyscyplinarny zakład. Zajmujemy się tu zarówno wszelkiego rodzaju badaniami, zaczynając od dużych i strategicznych projektów epidemiologicznych, przez badania kliniczne, a kończąc na analizach przestrzeni internetu i walce z dezinformacją. Przygotowujemy również różnego rodzaju ekspertyzy i raporty dotyczące wybranych problemów zdrowotnych oraz systemu ochrony zdrowia. A to tylko część naszej aktywności. Należy również wspomnieć o dydaktyce. W tym roku akademickim będziemy prowadzić około 60 różnych przedmiotów. Aby było to możliwe, w zakładzie zatrudnieni są specjaliści z różnych dziedzin nauk medycznych. Praca w takim zespole to samo w sobie niezwykle cenne doświadczenie. To zasługa prof. Bolesława Samolińskiego, który nie tylko stworzył sam zakład, ale i zbudował ten zespół.

Ostatnio zakończył pan realizację projektu „MedFake”. Czego dotyczył?
– Projekt „MedFake” dotyczył szeroko rozumianego budowania zaufania do szczepień i był finansowany przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju w ramach konkursu GOSPOSTRATEG II. Prowadziliśmy go wspólnie z Zakładem Zdrowia Publicznego. Jego realizacja przypadła głównie na okres pandemii COVID-19, a co za tym idzie – i infodemii z nim związanej. To w tym właśnie okresie zaczęto podważać na niespotykaną dotąd skalę zaufanie do szczepień. Pierwotnie mogło się wydawać, iż pandemia będzie stanowiła „kubeł zimnej wody” dla osób, które podważały sens szczepień. Okazało się wręcz przeciwnie – wykorzystano emocje i ludzki lęk do szerzenia fake newsów na ten temat. Wpłynęło to niestety na świadomość społeczeństwa i teraz musimy się zmagać z tego konsekwencjami. Ale to nie tylko problem Polski. Już w 2019 r. Światowa Organizacja Zdrowia wskazała vaccine hesitancy jako jedno z 10 największych zagrożeń dla zdrowia w ujęciu globalnym.

Dla mnie była to niezwykła szansa współpracy z wieloma wspaniałymi naukowcami z innych dziedzin, gdyż projekt realizowany był przez konsorcjum, z Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego, Uniwersytetem SWPS i Akademią Leona Koźmińskiego. Miałem okazję wysłuchać fantastycznych wykładów kolegów z SWPS na przykład o percepcji ryzyka w kontekście obaw rodziców przed NOP, czy zespołu z ALK zajmującego się analizą rozprzestrzeniania dezinformacji w sieci.

Ale zadania realizowane przez nasz zespół z WUM były równie ciekawe. Przeprowadziliśmy całą serię badań o różnej metodyce. Analizowaliśmy np. stosunek do szczepień w wybranych grupach zawodowych, w tym wśród personelu medycznego, ale również i wśród nauczycieli. Realizowaliśmy też duże reprezentatywne badanie na grupie młodych mieszkańców naszego kraju, sprawdzając jak głęboko dezinformacja zachwiała ich zaufaniem do szczepień, które nadzorowała dr Tomaszewska. Pozyskaliśmy także dane z poszczególnych powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych na temat poziomu wyszczepienia w okresie ostatnich 10 lat i analizowaliśmy te dane z wykorzystaniem podejścia BigData, zestawiając je z zewnętrznymi bazami. Tym zajmował się z kolei jeden z naszych epidemiologów dr Piotr Samel-Kowalik. A to tylko niewielki fragment aktywności zespołu w ramach projektu. Na bazie przeprowadzanych badań i analiz badań podjęliśmy się próby stworzenia narzędzi, które mogłyby pomóc w walce z wszechobecną dezinformacją.

Jakiego rodzaju były to narzędzia?
– Głównie edukacyjne, stworzone z myślą o szkołach podstawowych, ale nie tylko. Dr Tomaszewska wspólnie z grupą niezwykłych pedagogów opracowała scenariusze lekcji dla nauczycieli, łącząc nasze i ich doświadczenia. Efektem tej współpracy był np. program lekcji historii poświęcony epidemii dżumy. Dzieci mogły posłuchać o szalonych pomysłach, na które wpadali ludzie, żeby uniknąć czarnej śmierci albo próbując się z niej wyleczyć. Zapobiegać zakażeniu miało na przykład trzymanie w domu śmierdzącego kozła albo palenie końskiego nawozu. Natomiast w leczeniu popularna była terapia gołębiem, którego przykładano do ran. W ramach wspomnianego projektu powstały również dwa komiksy edukacyjne dla dzieci i poradnik dla rodziców pt. „Świat bez szczepień?”, gdzie pokazujemy, jakie następstwa mają choroby, przed którymi chronią nas w tej chwili szczepienia. Rodzice mogą tam przeczytać między innymi o niedawno zmarłym Paulu Alexandrze, który prawie całe życie spędził w tzw. żelaznym płucu po przebytym polio. Za przygotowanie tego poradnika w naszym zespole odpowiadała dr Kłak.

Co ciekawe, do tego rodzaju działań zainspirowały nas słowa kolegów z SWPS, którzy wspomnieli o możliwości „zaszczepienia się” przeciw dezinformacji. Chodziło o wytworzenie u młodych ludzi nawyku krytycznego myślenia. Ważne, by od najmłodszych lat uczyć właśnie tego rodzaju umiejętności.

Jakie znaczenie ma kooperacja z personelem medycznym i samorządami w budowaniu zaufania do szczepień?
– Personel medyczny, który ma bezpośredni kontakt rodzicami dziecka podlegającemu szczepieniu, odgrywa tu kluczową rolę. Tylko konieczne jest, by był on do tego odpowiednio przygotowany. Doskonale wiemy, iż rozmowa z rodzicem negującym zasadność szczepień ochronnych jest trudna. A jeżeli do tego jeszcze dojdą ograniczenia czasowe, dodatkowe obowiązki związane z dokumentacją medyczną, stres oraz brak przygotowania w zakresie prowadzenia takich rozmów, to mamy prosty przepis na katastrofę. Artur Białoszewski razem z specjalistami od komunikacji oraz pediatrii i wakcynologii opracował wideoporadnik dla personelu medycznego dotyczący postępowania z osobami odmawiającymi szczepień. Dr Mularczyk-Tomczewska koordynowała natomiast pracę nad „Dobrymi praktykami w szczepieniach ochronnych – rekomendacje dla podstawowej opieki zdrowotnej w zakresie szczepień ochronnych dzieci i młodzieży”. Dokument ten powstał na podstawie informacji, które uzyskaliśmy w trakcie dziesiątków spotkań z personelem punktów szczepień oraz ekspertami. Dla mnie te spotkania były niezwykle cenne, gdyż rozmawialiśmy z osobami zaangażowanymi w organizację szczepień na każdym etapie – od rejestracji po dyrektorów medycznych. Spotykaliśmy się też dużo z samorządami, które z uwagi na znajomość lokalnej specyfiki oraz zaufanie mieszkańców mogą odgrywać także istotną rolę w budowaniu zaufania do szczepień.

Te wszystkie działania udało się zrealizować dzięki fenomenalnym ludziom, którzy pracują na naszej uczelni. Tak duże projekty realizuje się całymi zespołami, a dodatkowo wspierane są przez grono ekspertów. Ważne jest to, o czym opowiadałem na początku – interdyscyplinarność. Mówiąc o zespole WUM, konieczne trzeba wspomnieć też o wyspecjalizowanych działach projektowych, które wspierają nas przez cały czas – od pisania wniosku, przez uruchamianie projektów i ich realizację, a kończąc na sprawozdawaniu. Z uwagi na ogrom wymagań formalnoprawnych bez ich wsparcia żaden duży projekt w tej chwili nie mógłby być realizowany.

A inne projekty realizowane w zakładzie?
– Zakład od samego początku specjalizuje się w realizacji projektów. ECAP, GATS, projekty w ramach Narodowego Programu Zdrowia, „MedFake”, a teraz MetALL. A wymieniłem tu tylko te największe, a w tym samym czasie zrealizowaliśmy jeszcze wiele nieco mniejszych badań. Związałem się z WUM 18 lat temu właśnie przy okazji realizacji projektu ECAP, czyli Epidemiologia Chorób Alergicznych w Polsce. Prof. Samoliński zaprosił mnie do współpracy, gdyż poszukiwał metodologa, który znałby się na badaniach kwestionariuszowych oraz na metodach doboru próby. Później powierzył mi i dr Tomaszewskiej koordynację terenową badania. Byłem odpowiedzialny za tzw. fieldwork, a ona za organizację pracy naszych ambulatoriów w poszczególnych ośrodkach. Tak zaczęła się moja przygoda z WUM. To było coś niesamowitego. Jako bardzo młody człowiek otrzymałem bardzo odpowiedzialne zadanie. Z obecnej perspektywy jest mi teraz dużo łatwiej zrozumieć, przed jak dużym wyzwaniem wówczas stanąłem. Ale to chyba właśnie wtedy narodziło się moje zamiłowanie do realizacji projektów, które trwa do dziś.

Jak w praktyce przebiegało badanie ECAP?
– To był niezwykle interesujący projekt, gdyż po pierwsze obejmował dzieci i dorosłych, a po drugie przewidziano w nim zarówno część kwestionariuszową, jak i ambulatoryjną. I jeszcze kwestia skali. Projekt miał objąć grupę 22.5 tys. osób. Aby nie było zbyt łatwo, oczekiwano również uzyskania reprezentatywności wyników.

Zaczęliśmy oczywiście od dopracowania metodyki badania. Mieliśmy ogólne założenia, które trzeba było przełożyć na konkretne praktyczne rozwiązania. Wiedzieliśmy, iż mamy oprzeć się na międzynarodowych kwestionariuszach ECRHS II i ISAAC, ale powstało pytanie, jak to konkretnie zrobić. Pierwszy z nich skierowany był do dorosłych, a drugi do dzieci. Po długich dyskusjach podjęliśmy decyzję o zastosowaniu zunifikowanego narzędzia zarówno u dzieci, jak dorosłych. Wymagało to połączenia w odpowiedni sposób obu narzędzi. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, ale jego realizacja wcale nie była prosta. Te narzędzia kwestionariuszowe są do siebie bardzo podobne, ale jednak do pewnego stopnia różne. Wyzwaniem okazało się decydowanie, które różnice są warte zachowania, a które nie. Każde dodatkowe pytanie wydłużało kwestionariusz, co wpływało negatywnie na długość wywiadu.

Kolejny problem, na jaki natrafiliśmy, to dobór próby. O ile w przypadku grupy 20–44 lata mieliśmy parę opcji do wyboru, to dotarcie do dzieci w wieku 6–7 lat stanowiło już większe wyzwanie. Rozważaliśmy wykorzystanie do tego celu placówek edukacyjnych, ale to oznaczało zastosowanie całkowicie innej metody doboru próby w grupie dzieci i dorosłych. Finalnie postawiliśmy na wykorzystanie operatu PESEL, który wówczas był w dyspozycji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Po uzyskaniu niezbędnych zgód ministerstwo wylosowało nam próbę zgodnie z naszymi wytycznymi. Takie próby nazywamy imiennymi. Wówczas była to dla nas bardzo dogodna metoda doboru próby – gdyż poza imieniem i nazwiskiem oraz adresem zameldowania od razu znaliśmy wiek i płeć badanego – co jest szczególnie istotne przy badaniach dotyczących zdrowia. Najpierw wysyłaliśmy wylosowanym informację o badaniu i zaproszenie do udziału. Następnie odwiedzali ich nasi ankieterzy i realizowali część kwestionariuszową. Na kolejnym etapie część badanych zapraszana była do naszych ambulatoriów, gdzie przeprowadzano z nimi wywiad lekarski, robiono testy skórne, spirometrię i na koniec stawiano diagnozę. W ten sposób przebadaliśmy 20 tys. osób, z czego około 5 tysięcy przeszło pełną ścieżkę ambulatoryjną.

Czy do wszystkich swoich projektów tak samo pozyskujecie osoby do badania?
– Nie. Jest wiele metod doboru próby i rekrutacji osób do badań. W większości naszych badań opieramy się na próbach adresowych. W międzynarodowym badaniu GATS – Global Adult Tobacco Survey (realizowanym w latach 2008–2010 – przyp. red.), które w Polsce prowadziliśmy na zlecenie WHO i CDC, użyliśmy właśnie tej metody. W tym wypadku nie losowaliśmy numerów PESEL, ale adresy gospodarstw domowych z bazy TERYT, którą dysponuje GUS. W ten sposób uzyskaliśmy 8 tys. adresów mieszkań. Połowa z nich znajdowała się na terenach wiejskich, a druga połowa na miejskich, co nie do końca pokrywa się ze strukturą mieszkańców naszego kraju, ale takie były odgórne założenia narzucone przez CDC i WHO dla wszystkich państw biorących udział w projekcie. Ponieważ miejsce zamieszkania istotnie różnicuje wyniki w zakresie korzystania z produktów tytoniowych, taka strategia miała swoje uzasadnienie z perspektywy później prowadzonych analiz statystycznych. Tu jeszcze mogę dodać, iż dla uzyskania wyników, które byłyby reprezentatywne dla całej dorosłej populacji mieszkańców Polski, przeprowadzono procedurę ważenia danych, czyli „wyrównywania” ich do struktury ludności kraju. Procedura ważenia danych jest bardzo często wykorzystywana w badaniach populacyjnych, ale oczywiście budzi pewne kontrowersje, gdyż to forma „manipulowania” danymi. Ale zostawmy ten temat, bo to zagadnienie stricte akademickie. Wracając do samego doboru próby w GATS, to zastosowany został dość skomplikowany wielostopniowy schemat doboru próby. W konsekwencji powstały wiązki adresów, gdzie odległości między nimi były relatywnie niewielkie, co ułatwiało realizację badania w terenie. Procedurę tę nazywamy wiązkowaniem. To kolejna powszechnie stosowana technika wykorzystywana przy doborze próby.

Wylosowanie potencjalnych badanych to jedno, ale przekonanie ich do wzięcia udziału w projekcie, to już zupełnie co innego. Jak to robicie?
– choćby najlepiej dobrana próba badawcza nie da nam wiarygodnych wyników, o ile osoby wskazane do badania nie wezmą w nim udziału. Problem jest poważny, gdyż od początku lat 90. wskaźnik realizacji próby maleje. Kiedyś wynosił średnio 80–90 proc., w tej chwili – około 25 proc. Oczywiście nieco inaczej sytuacja wygląda na terenach wiejskich, a inaczej w miastach. Różnice wynikają również z płci i wieku. Zachęcenie mężczyzny w wieku od 30 do 44 lat do udziału w badaniu graniczy z cudem. Ta grupa jest dużym wyzwaniem nie tylko w kontekście badań populacyjnych, ale również szeroko rozumianej profilaktyki.

Warto wspomnieć o czymś, co określamy powszechnie „response rate”, ale często nie do końca zgodnie z definicją. Generalnie, mamy wiele różnego rodzaju wskaźników, które opisują poziom realizacji próby badawczej. Problem zaczyna się przy próbie jego wyliczenia. Dam przykład. Załóżmy, iż do badania wylosowaliśmy sto osób, które znamy z imienia i nazwiska oraz adresu. Finalnie, w badaniu wzięło udział 30 spośród wylosowanych osób. Więc liczony w prosty sposób wskaźnik dałby nam mało imponujące 30 proc. Ale po bardziej szczegółowej analizie okazało się, iż np. 10 osób wylosowanych do badania nie żyje, 30 kolejnych przeprowadziło się w inne miejsce i nie ma z nimi kontaktu, a 30 osób faktycznie odmówiło udziału w badaniu. Zasadne jest więc pytanie, czy powinniśmy wskaźnik realizacji liczyć względem 100 osób czy 60, które faktycznie mogłyby wziąć udział w badaniu. W tym drugim przypadku nasz wskaźnik osiąga poziom 50 proc., co wygląda już lepiej. Aby uniknąć tego rodzaju wątpliwości, mamy parę różnych wskaźników opisujących poziom realizacji próby badawczej, z których każdy liczymy w nieco inny sposób. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy ich poprawnie używali, czyli zgodnie z definicją. Zainteresowanym tym tematem polecam kontakt z dr. Piotrem Samelem-Kowalikiem z naszego zakładu, który jest ekspertem w tym zakresie.

Czy można coś zrobić, by podnieść wskaźniki realizacji?
– Jak zachęcić ludzi do udziału w badaniu? To trudne zadanie. Tym bardziej iż to, co jest atrakcyjne dla jednej grupy osób, przy drugiej się już nie sprawdzi. Wiele ośrodków badawczych realizujących badania populacyjne ma metody, które do pewnego stopnia im się sprawdzają. W niektórych sytuacjach dopuszczalne jest stosowanie różnego typu zachęt, np. jeżeli ktoś weźmie udział w badaniu, dostanie bon towarowy lub jakiś prezent. Ma to stanowić rekompensatę za poświęcony czas i potencjalne niedogodności związane z udziałem w badaniu. To relatywnie efektywne metody, ale też nie są skuteczne w przypadku wszystkich grup. Na przykład bon towarowy do drogerii raczej nie zadziała specjalnie skutecznie we wcześniej wspomnianej grupie mężczyzn w wieku od 30 do 44 lat. Dodatkowo, im wyższy status materialny, tym znaczenie takiej zachęty jest mniejsze.

Należy jeszcze pamiętać, iż w niektórych rodzajach badań tego typu zachęty są zakazane. Rozpoczęliśmy niedawno realizację bardzo dużego projektu MetALL, które jest badaniem kohortowym, gdzie Agencja Badań Medycznych zabrania wykorzystywania tego rodzaju zachęt dla badanych. Mimo tego, iż udział w badaniu jest z założenia korzystny dla uczestników, to dla części osób informacja dotycząca możliwości uzyskania dodatkowej wiedzy na temat własnego zdrowia wcale nie jest przekonującym argumentem, a są choćby osoby, które odbierają to jako zagrożenie. Zdajemy sobie sprawę, iż brak materialnych zachęt do udziału w badaniu utrudni nam rekrutację.

Wspomniał pan, iż najtrudniej zachęcić mężczyzn w sile wieku. A kogo najłatwiej namówić na udział?
– Całkiem przyjazną grupą są seniorzy. Często mają więcej czasu, a ponadto udział w badaniu jest dla nich swego rodzaju „atrakcją”, odejściem od codziennej rutyny. W ich przypadku pojawiają się innego rodzaju trudności. Np. z uwiarygodnieniem osoby prowadzącej badanie, czy jest na pewno osobą, za którą się podaje. Dodatkowo, w tej grupie musimy pamiętać też o kwestii występowania chorób neurodegeneracyjnych oraz problemach komunikacyjnych.
Chętnie na zaproszenia odpowiadają też osoby prowadzące gospodarstwa domowe, które nie pracują zawodowo oraz studenci. Dysponują większą elastycznością pod względem dostępności i łatwiej się z nimi umówić na dogodny termin.

Co ciekawe, to, iż te grupy chętniej biorą udział w badaniu, też może być do pewnego stopnia wyzwaniem z perspektywy doboru próby. Zarówno grupy, które statystycznie chętniej biorą udział w badaniu, jak i te, które robią to rzadziej, negatywnie wpływają na jego reprezentatywność. Z perspektywy badacza idealna sytuacja jest wtedy, gdy żaden czynnik jak np. wiek, płeć, czy status materialny, nie wpływa na gotowość do udziału w badaniu. Oczywiście taka sytuacja jest jedynie hipotetyczna. W rzeczywistości czynniki te w znaczny sposób określają, czy dana osoba wpuści badacza lub ankietera do domu albo czy zgłosi się do wskazanej poradni i podda badaniu lekarskiemu.

I co w takiej sytuacji zrobić, żeby reprezentatywność jednak została zachowana?
– Jest wiele różnych metod radzenia sobie z tą sytuacją. Oczywiście podstawowe to wszelkiego rodzaju działania służące podniesieniu ogólnego poziomu realizacji próby. Przy wspomnianym już badaniu ECAP robiliśmy kilka eksperymentów metodologicznych, żeby sprawdzić, jakie zachęty działają najlepiej. Do jednej grupy wysłaliśmy standardowy list informujący o badaniu wraz z informacją o możliwości wykonania badań w naszym ambulatorium. Druga grupa otrzymywała ten sam list, ale dodatkowo dołączaliśmy bon w kształcie banknotu informującego, ile to badanie ambulatoryjne jest warte na wolnym rynku. Trzecia grupa otrzymywała list oraz ulotkę pokazującą bardziej szczegółowo badania, jakie wykonywaliśmy uczestnikom badania w ambulatorium. Potem analizowaliśmy, jaki rodzaj zachęty wpływał na wyrażenie zgody na udział w badaniu kwestionariuszowym oraz które z tych osób później zgłosiły się na badanie ambulatoryjne. Bardzo ważnym elementem w tym kontekście są również działania komunikacyjne, które uwiarygadniają projekt oraz badaczy i ankieterów.

Kolejne z możliwych rozwiązań to zastosowanie bardziej zaawansowanych metod doboru próby, uwzględniających, iż różne grupy respondentów cechują się odmienną gotowością do wzięcia udziału w badaniu. jeżeli wiemy, iż do badania trudno jest pozyskać mężczyzn w wieku od 30 do 44 lat, to już na samym starcie możemy wylosować odpowiednio więcej osób z tej kategorii wiekowej. W ten sposób jesteśmy w stanie „zagęścić” próbę, ponieważ wiemy, iż najprawdopodobniej tylko jedna z dziesięciu wylosowanych osób weźmie udział w badaniu. Tym samym wylosowana próba nie jest próbą reprezentatywną, ale już próba zrealizowana może za taką być uznana. Tylko by skorzystać z tej metody, potrzebne są szczegółowe i aktualne dane na temat poziomu realizowalności próby w poszczególnych podgrupach.

Od wielu lat wykorzystuje się też procedurę „ważenie danych”, zwłaszcza w badaniach epidemiologicznych dotyczących dużych populacji, gdzie wnioskowanie odbywa się na podstawie wyników uzyskanych z próby badawczej. W najprostszym ujęciu reprezentatywność oznacza bowiem, iż struktura przebadanej próby odpowiada strukturze danej populacji. Na podstawie badania przeprowadzonego na przykład na tysiącu osób chcemy wyciągnąć wnioski dotyczące 30 milionów dorosłych mieszkańców Polski. Jest to możliwe, ale jedynie wtedy, gdy zrealizowana próba jest reprezentatywna dla wskazanej populacji. Jak już wspomniałem, gotowość różnych osób do wzięcia udziału w badaniu jest zróżnicowana. Tym samym może dojść do tzw. skrzywienia próby, co z kolei sprawia, iż wyniki, które uzyskamy nie będą dobrze odzwierciedlać stanu rzeczywistego. W takiej sytuacji wprowadza się tzw. wagi korygujące – np. jedna osoba z kategorii, która rzadziej bierze udział w badaniu, jest liczona jako 1,5 osoby, a osoba z kategorii osób, które częściej biorą udział w badaniu, jest liczona np. jako 2/3. Na początku wydaje się to mało intuicyjne, ale każde profesjonalne narzędzie do analizy statystycznej obsługuje taką funkcjonalność w bardzo prosty sposób.

Na koniec wspomnę jeszcze o innej alternatywie, jaką stanowią różne odmiany prób kwotowych. W tym wypadku z góry określamy, ile osób należących do danej kategorii ma efektywnie wziąć udział w badaniu, a następnie tak długo realizujemy rekrutację czy badanie, aż te wartości, czyli kwoty, zostaną osiągnięte. Teoretycznie próby kwotowe zaliczamy do metod jakościowych doboru próby, czyli takich których nie uznajemy za reprezentatywne. Jednakże w tej chwili uwzględnia się dodatkowe techniki, których celem jest dodanie elementu losowania w procedurze doboru badanych czy respondentów. Opinie na ten temat są podzielone. Część środowiska naukowego zwraca uwagę, iż mimo tych zabiegów, taka próba dalej nie ma charakteru losowego. Inni natomiast wskazują, iż próby uzyskane w ten sposób są znacznie bliższe strukturze populacji, co ogranicza np. potrzebę stosowania wag.

Wspominał pan o projekcie dotyczącym wielochorobowości, z którym właśnie startujecie. Jak będzie wyglądało to badanie?
– 1 czerwca rozpoczął się projekt MetALL dotyczący wpływu przewlekłych procesów zapalnych wynikających z alergii na ryzyko wystąpienia wybranych chorób cywilizacyjnych oraz szeroko rozumianej wielochorobowości. Jest to badanie kohortowe. Oznacza to, iż dobieramy grupę osób i obserwujemy ją w sposób prospektywny, czyli „do przodu”, przez kolejnych kilka lat. W tym konkretnym przypadku będzie to grupa 6–7-latków, ich rodziców, a także, jeżeli się to uda, ich dziadków. Dzieci, należące do grupy nienarażonej, czyli bez atopii, będziemy rekrutować w poradniach POZ. Natomiast te z grupy narażonej, czyli z atopią, w poradniach alergologicznych. Potem przez 6 lat monitorujemy stan ich zdrowia. W tym projekcie przewidzieliśmy trzy punkty kontaktu z pacjentem. Pierwszy ma miejsce przy włączeniu do badania, podczas którego pobieramy krew i wykonujemy wiele pomiarów. Kolejny etap to analiza śródokresowa po trzech latach, kiedy powtarzamy większość badań z początku. Ostatni kontakt następuje na zakończenie projektu, gdzie ponownie przeprowadzamy te same badania.

Ponadto, przez cały czas trwania projektu, raz na kwartał, będziemy kontaktowali się z rodzicami naszych badanych i wysyłali im formularze online dotyczące np. aktualnych infekcji u dziecka czy innych niepokojących objawów.
Jesteśmy w tej chwili na pierwszym etapie projektu. Na pierwszy kwartał 2025 r. planujemy pilotaż, a rozpoczęcie rekrutacji do głównej części badania winno zacząć się w połowie przyszłego roku. Projekt ten realizujemy wspólnie z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku.

Jak dużą grupę dzieci będziecie w tym projekcie badać?
– W badaniu weźmie udział łącznie co najmniej 4 tysiące osób. Połowa z nich to dzieci, a połowa ich rodzice. Dodatkowo będziemy zbierać informacje na temat drugiego rodzica oraz dziadków, tak by lepiej określić czynniki ryzyka i móc wnioskować na temat rodzinnego występowania alergii.

Zaczynamy z 4 tysiącami osób, ale jesteśmy świadomi tego, iż w okresie 6 lat część z nich z różnych powodów wypadnie z badania. Naszym zadaniem jest zrobić wszystko, by utrzymać jak najwięcej osób w kohorcie. Będzie to wyzwaniem, ale mamy bardzo doświadczony i interdyscyplinarny zespół.

I jaki jest cel tego badania?
– Chcemy wykazać, iż u dzieci i rodziców z alergiami występuje przewlekły stan zapalny, który sprzyja rozwojowi innych chorób cywilizacyjnych i w dłuższej perspektywie może prowadzić do wielochorobowości. Dotyczy to m.in. chorób układu krążenia, metabolicznych, onkologicznych, zakaźnych, a ostatnio rozważamy także wpływ na różnego rodzaju zaburzenia psychiczne. Ponieważ zaczynamy badanie z relatywnie młodą grupą, gdzie w perspektywie 6 lat szansa wystąpienia wielochorobowości jest ograniczona, będziemy również koncentrować się na zmianach paramentów, które mogą wskazywać na ryzyko wystąpienia wspomnianych chorób w kolejnych latach.

Wartość naukowa badań, które prowadzicie, jest nie do przecenienia, ale czy korzyści z nich może odnieść również przeciętny Kowalski? Jak wasza praca przekłada się na korzyści dla pacjentów?
– Mam nadzieję, iż nasze badania będą wykorzystywane przez decydentów do projektowania działań systemowych. jeżeli okaże się, iż u osób z alergią ryzyko chorób układu krążenia jest istotnie wyższe, będzie można wprowadzić odpowiednie procedury i ścieżki terapeutyczne. Na przykład wprowadzić zalecenie, by pacjentów z alergią rutynowo kierować na konsultację kardiologiczną, podobnie jak w przypadku diabetyków, których wysyła się na badania okulistyczne.

Zależy mi na tym, aby polityka zdrowotna państwa opierała się na Evidence Based Medicine, wykorzystując nasze doświadczenia i wyniki badań. Dzięki temu możliwe będzie lepsze planowanie działań profilaktycznych, objęcie niektórych grup pacjentów dodatkową kontrolą oraz wcześniejsze docieranie do nich z odpowiednią edukacją. Niewykluczone również, iż w tym obszarze rozwój medycyny umożliwi inne działania wyprzedzające, zanim u danej osoby rozwinie się dana choroba.

Rozmawiała Iwona Kołakowska.

Przeczytaj także: „Przekazanie władzy na WUM – tymczasowo”.

Idź do oryginalnego materiału