Dawno, dawno temu, za wieloma rzekami, górami i morzami, w miejscowości Spokane w dalekiej Ameryce Północnej mieszkała młoda dziewczyna. Nazywała się Sonora Louise Smart Dodd. Chcąc uhonorować poświęcenie swojego Taty, Williama Smarta, weterana wojny secesyjnej, który samotnie wychował sześcioro swoich dzieci, poprosiła pastora, by dzień 5 czerwca, gdy jej Tata miał urodziny, uhonorował ogłaszając go Dniem Ojca. Pastor wyraził zgodę. Jednak, przez nieznane bliżej perturbacje, ogłoszenie i celebrę tego ważnego dnia przesunięto, tak, iż finalnie nastąpiła ona 19 czerwca 1910. Dzięki temu wydarzeniu dostrzeżono, choć bardzo lokalnie, rolę ojca w życiu własnych dzieci. Świętem państwowym w Ameryce Północnej, Dzień Ojca stał się dopiero za czasów prezydenta Nixona. Było to w roku 1972. W Polsce pierwsze obchody Dnia Ojca przypadały na dzień 23 czerwca 1965 roku.
Niesamowite to szczęście, iż Sonora Louise wpadła na tak genialny pomysł. Tym odruchem serca wpłynęła na zmianę postrzegania świata zorientowanego głównie wokół matki, jako jedynej adekwatnej osoby podtrzymującej płomień ogniska domowego i wychowującej potomstwo. Choć nie można odmówić kobietom umiejętności w tym zakresie, pomijanie roli ojca, jako dopełnienia tego obrazka, jest z gruntu bardzo błędnym założeniem.
Wiwat Sonora Louis! Łamiąc stereotypy i patrząc już wtedy na świat szerzej niż spora część społeczeństwa, ta młoda dziewczyna zapoczątkowała zmianę spojrzenie na rolę ojca w rodzinie.
Dzień Ojca to święto pokazujące, iż miłość Taty to miłość, a nie tylko dodatek, do miłości matki.
23 czerwca szczególnie ciepło pomyślmy więc o Ojcach, którzy nie chcą tak, jak chcą stereotypy, a także o ojcach czułych, choć być może nieporadnych w werbalnym wyrażaniu uczuć. Pomyślmy o tych, którzy nie umieją w piękne słowa, ale za to w piękne ale ciche czyny już i owszem. choćby bardzo. Pomyślmy też z większą życzliwością o tych, którzy pracują na marzenia swoich dzieci, często bez słowa skargi czy żalu, iż omija ich pierwszy uśmiech swojego synka, pierwsze: TA-TA córeczki, pierwsze siusiu do nocniczka, pierwszy samodzielny krok i wiele innych rzeczy…
Pomyślmy dziś także ciepło o ojcach adopcyjnych, którzy, są prawdziwymi mężczyznami i bohaterami, wbrew obiegowej opinii głoszonej przez bezrefleksyjny stereotyp opisujący prawdziwego mężczyznę, jako człowieka, który musi zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna.
Ojcowie adopcyjni może i zasadzą drzewo, może i wybudują dom, ale być może nie będą w stanie przyczynić się do przyjścia na świat ich własnego, wymarzonego syna. Z resztą, w tej sytuacji, wymarzonej córki też nie… Bo tak się czasami układa, iż ogromne, wielkie pokłady miłości, empatii i czułości poddane zostają tej nieludzkiej próbie. Pojawia się ona w momencie, gdy człowiek dowiaduje się, iż on lub jego partnerka nie są w stanie stworzyć nowego człowieka. Po prostu. Miłość adopcyjna, ta prawdziwa, czuła i uważna – nie wykalkulowana i ekonomiczna, w niczym nie ustępuje miłości ojcowskiej z krwi. Bo prawdziwa miłość to miłość. I już.
Podobnie rzecz ma się z ojcowską miłością do dzieci chorych albo z różnego powodu innych niż ich rówieśnicy. Choć rodzice prawie nigdy nie mają wpływu na to, czy ich dziecko urodzi się zdrowe czy nie, lub czy w wyniku różnych problemów będzie trzeba wyłonić u niego stomię, środowisko i najbliższe otoczenie z reguły wie lepiej. Wie i ocenia. Często robi to, mimo, iż nie ma o sprawie bladego pojęcia.,..
Każde z rodziców radzi sobie inaczej, a bagaż jaki muszą oboje dźwigać bywa ogromny. Mierzą się oni z ogromnym, złożonym i rozłożonym w czasie problemem – najpierw z chorobą dziecka, potem decyzją o jego okaleczeniu i pozbawieniu organu, aż wreszcie – nauką życia na nowo, często pod pręgierzem oceniających spojrzeń oraz nierzadko, mało dyskretnych szeptów.
Matki najczęściej stają się nerwowe, zamykają się w sobie. Doświadczając różnych zachowań, z których bardzo kilka ma cokolwiek wspólnego z empatią i zrozumieniem, patrzą nieufnie na wszystkich. Bywa, iż wybuchają płaczem, bo choć tego nienawidzą, nie mają na to wpływu. Częściej jednak pozwalają sobie na luksus uronienia kilku łez w absolutnej samotności. Wtedy, gdy nie ma żadnych świadków, mogą zdjąć noszoną cały dzień maskę opanowania.
U Ojców często rzecz wygląda trochę inaczej. Oni na zdjęcie maski nie pozwalają sobie prawie wcale. Swój ból, bezradność i małą moc sprawczą usiłują zagłuszyć pracą. Często bez łez, choćby w samotności, i prawie zawsze bez słów skargi. Cicho i metodycznie usiłują przeżyć to życie godnie tworząc też godne warunki do życia swojemu ukochanemu dziecku.
Tak mniej więcej wyglądało to u Marcela, taty 16 letniej Oli. Nastolatki ze stomią, której „nabawiła się” w wyniku wypadku drogowego, podczas którego pijany kierowca, na pasach praktycznie rozjechał 11-letnią wtedy dziewczynkę. Ola doznała tak rozległych obrażeń, że, to iż żyje jest cudem. Jedyną pamiątką po tamtych dramatycznych miesiącach walki o jej życie jest dziś kilka blizn po operacjach
oraz stomijny woreczek, który pozostanie z nią już na zawsze.
Tamtych miesięcy Marcel nie chce pamiętać… Choć wryły się w głowę i wracają nocami. Przed wypadkiem byli zwykłą, zgodną, kochającą się rodziną – Kinga, on i ich dwie córki – starsza Ola i młodsza o 2 lata Lena. Owszem, przez kilka lat nie był ojcem codziennym, raczej weekendowym i to dwa razy w miesiącu ale za to na komunikatorze widzieli się i słyszeli codziennie. To była cena domku, w którym mieszkali. Małego, białego z białymi oknami i wianuszkiem lawendy na białych drzwiach, który Kinga uparcie odświeżała, kiedy zaczynał blaknąć. Mieszkali na uboczu, w cichej okolicy, przy drugorzędnej drodze, niedaleko pasów. Tych pasów…
Ola była zdrowym dzieckiem ze szczerbatym uśmiechem i piegami. Podobna do niego jak dwie krople wody, podczas gdy niebieskooka Lena przypominała bardziej Kingę.
Był 23 czerwca, Dzień Ojca. Spędzali go we czwórkę bawiąc się w ogrodzie wraz z nowym domownikiem, psiakiem Maxem. Kinga zrobiła hot dogi i sok. On i dziewczyny grali w piłkę. Było dużo śmiechu i wesołych okrzyków. Nagle psiak zniknął z pola widzenia. Mały szczeniak nie znający otoczenia. Zaczęli więc szukać. Ola zauważyła psa na chodniku po drugiej stronie ulicy. Weszła na pasy i nagle, gdy była już w połowie przejścia, z rykiem wpadł na nią granatowy Ford Explorer. W tej chwili dla Marcela zatrzymał się czas. Jedyne co pamięta, to głuchy odgłos uderzenia, bełkotliwy głos kierowcy i dziecko, swoją córkę którą tulił czekając na pogotowie.
Wypadek zmienił wszystko. Nie, nie w ich rodzinnej relacji. Choć było ciężko, czasami choćby bardziej niż bardzo, dali radę. Dali radę także z tematem stomii. Dla nich to była stosunkowo niewielka cena, za którą „wyhandlowali” od przeznaczenia życie córki. Z resztą Ola dość gwałtownie oswoiła się z nową sytuacją. Oswoiła, co nie znaczy, iż w pełni zaakceptowała. Podczas gdy Kinga, z różnym skutkiem z tą samą sytuacją oswajała otoczenie szkolne, rodzinne i sąsiedzkie, Marcel godzinami przeglądał internet, szukając odpowiedzi, wsparcia i pomocy, A potem godzinami rozmawiał z ukochaną córką tłumacząc jej, iż „inna”, nie znaczy „gorsza”.
To był trudny czas. Zwłaszcza, gdy widział osądzające spojrzenia sąsiadów i słyszał oceniające opinie, i to nie tylko z ust obcych. Że nie zadbał, nie dopilnował, iż pewnie dało się inaczej, jak się już stało, ale nie umiał znaleźć lepszego rozwiązania i teraz Ola, ich wnuczka to już do końca życia będzie kaleką i to jego wina, bo prawdziwy ojciec nigdy by do tego nie dopuścił.
Marcel był ogłuszony. Z każdym takim krzywdzącym słowem, a padało ich wiele i padały często, zapadał się w sobie coraz bardziej. Na początku nie mógł zrozumieć, jak własna rodzina może w tak okrutny, bezmyślny sposób szafować opiniami w temacie, o którym nie ma pojęcia,. Potem zaczął zastanawiać się, czy to oni nie mają racji.
Pracował też coraz więcej, każąc się za wypadek, za stomię dziecka i za to, iż nie potrafi stawić czoła światu. Kochał rodzinę, choćby tego durnego psa, przez którego to wszystko się wydarzyło. Kochał i oni to wiedzieli. Dziewczyny i Kinga widzieli go bez maski, takim, jakim był. Dobrym, choć małomównym ojcem, który mimo, iż nie leżało to w jego naturze, potrafił rozmawiać ze swoimi córkami godzinami, tłumacząc im, iż wszystko się ułoży, iż ludzie zrozumieją i odpuszczą.
I rzeczywiście – zrozumieli, albo się tylko przyzwyczaili. W każdym razie – odpuścili, kiedy Ola znów stanęła na nogi. Kiedy zaczęła przybierać na wadze, a stomii nijak nie dało się pod ubraniem dopatrzyć. Kiedy rosła, dojrzewała i przez ciepły, nieśmiały uśmiech stawała się coraz bardziej podobna do swojego taty, z czasów gdy i on się uśmiechał – zanim otoczenie zamiast pomóc – oceniło go i osadziło.
W zeszłym roku przeprowadzili się do innego miasta. Choć minęło wiele lat od tamtego strasznego dnia Marcel przez cały czas miał koszmary. Nie czuł się dobrze w ich domu, choć próbował to bagatelizować. Dom i okolicę, którą kochał za to, iż była ich azylem w dniu wypadku córki znienawidził i nie potrafił tego przepracować. Nie chciał jednak, zmieniać otoczenia dzieciom. Tam wyrosły, tam miały swoje grono znajomych.
To Kinga powiedziała: „dość”. Za wszystko co robił dla córek i dla niej, nie zasłużył na to, by codziennie katować się patrząc na te pasy. Jej samej też z roku na rok, zamiast łatwiej, było coraz ciężej żyć w tej okolicy. Okazja do zmiany nadarzyła się niespodziewanie, Marcel dostał awans i propozycję zamieszkania w Krakowie. Ola właśnie szła do szkoły średniej. Decyzja zapadła w zasadzie w ciągu weekendu.
Dziś w kolejny Dzień Ojca znów świętują. Po sprzedaży poprzedniego domu kupili nowy, równie przytulny. Owszem, trzeba było dopłacić, ale było warto. Dziewczyny gwałtownie zaaklimatyzowały się w nowym otoczeniu. Kinga, tłumaczka znalazła dobrą pracę. Sąsiedzi są mili i nie oceniający,. W każdym razie nie na głos i nie ostentacyjnie. Łyżką dziegciu jest rodzina. Dziadkowie najpierw wieszali psy na Marcelu za wypadek i stomię Oli, potem za przeprowadzkę.
– Tato, daj spokój, świata nie zmienisz, skoro oni nie potrafią, to Ty pozostań sobą i realizuj swoją wizję fajnego życia. Oni kiedyś odpuszczą, zobaczysz –. powiedziała mu ostatnio Ola, cytując jego własne słowa, które sam powtarzał córkom wiele razy.
Takich Ojców jak Marcel jest wielu. Niedostrzegani, oceniani nie przez pryzmat swojego poświęcenia i miłości ale małomówności i społecznego wycofania.
Pomyślmy o nich dziś – inaczej niż być może myślimy i spójrzmy – inaczej, niż być może patrzymy. Małomówny, to nie znaczy, mruk i gbur, nie dbający o rodzinę. Małomówny to znaczy małomówny. Tak jak brunet to brunet, fuksja to fuksja a rosół to rosół. Po prostu, w wielu rzeczach, sprawach i tematach nie ma drugiego dna, choćby jak się doszukiwać.
Ojcowie nie powinni świecić światłem odbitym od świateł matek. Są rodzicami, jak one, a nie ekonomicznymi satelitami i finansowym dodatkiem do rodziny. Ojcowie to ludzie, którzy często są silni ale czasami, gdy nikt nie widzi, upadają – choć tylko w środku, we własnej głowie. Upadają pod ciężarem bezmyślnych komentarzy i braku zrozumienia.
Dziś w dniu Ojca – wszystkim Ojcom, Tatom i Tatusiom życzymy tego, co najlepsze – spokoju, empatii i zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.
Tym biologicznym i tym adopcyjnym, a także Ojcom dzieci zdrowych, chorych i ciut innych – co wcale nie znaczy gorszych, życzymy życzliwości, zrozumienia i dobrych ludzi wokół.
Drodzy Ojcowie, może Wasze dziecko ma stomię, jak Ola, może jeździ na wózku, jak być może Adam, może musi nosić perukę i mierzyć się z oceniającymi spojrzeniami, a może jest całkiem zdrowe i według innych temu łatwiej je kochać niż jego chorego brata lub siostrę.
A przecież Wy wiecie doskonale, iż miłość to miłość, bez względu na to czy jej dawca jest małomówny, wycofany i nieporadny w kwiecistych wyznaniach.
Więc, kiedy z jakichkolwiek przyczyn dojdziecie do ściany przypomnicie sobie słowa Oli, która swojemu małomównemu tacie powiedziała „– Tato, daj spokój, świata nie zmienisz, skoro inni nie potrafią, to Ty pozostań sobą i realizuj swoją wizję fajnego życia. Inni kiedyś odpuszczą, zobaczysz.”
Kiedyś, gdy my sami byliśmy dziećmi, i nie mieliśmy własnych skrzydeł, podnosiliście nas wysoko, wysoko, ku niebu, byśmy mogli oglądać świat z Waszego poziomu.
Dziś, mając skrzydła, nad którymi tak bardzo czuwaliście, by rosły zdrowe i mocne, widzimy ten świat bez potrzeby stawania na palcach czy podnoszenia. Jednak, mimo to, i tak jakoś łatwiej go rozumieć gdy jesteście gdzieś obok i idziecie z nami – ramię w ramię, jeżeli nie fizycznie, to chociaż duchowo.
Przez lata byliście dla nas murem odgradzającym od tego, co złe, falochronem i strefą buforową. Dzięki temu my sami dziś możemy mieć dobre życie i nieść dalej w świat te wspaniałe wzorce.
Drodzy Ojcowie – w dniu Waszego święta, życzymy Wam wszystkim, jak to ujęła Ola – „fajnego życia” i takiego świata, w którym nikomu niczego nie musicie udowadniać. W którym każdy żyje jak umie, nie krzywdząc i nie oceniając innych pochopnie.
Nie musicie sadzić drzewa czy budować domu. Bądźcie tacy, jacy jesteście – dobrzy, opiekuńczy i nasi. Byliście i jesteście naszym bezpiecznym portem. Dziękujemy z całego serca.
Tekst i zdjęcia
Izabela Janaczek