Jak wielu z Was wie, w pierwszą niedzielę września do godności świętych zostali podniesieni dwaj młodzi chłopcy, którzy pokazali, iż ani wiek, ani rozwijanie swoich zainteresowań, ani pozycja materialna nie muszą stać na przeszkodzie do praktykowania wiary, uczynków miłosierdzia a w ostateczności - do zostania świętymi. Pier Giorgio Frassati żył 24 lata, zmarł 100 lat temu nie zdążywszy obronić końcowego egzaminu nadającego mu tytuł inżyniera górnictwa. Chciał zostać misjonarzem, wiedział jednak, iż rodzice mają wobec niego zupełnie inne plany. Dlatego zdecydował się na kierunek studiów, który zupełnie mu nie odpowiadał, ale za to pozwoliłby na ewangelizowanie wśród pracujących pod ziemią górników. Zapalony miłośnik wypraw górskich, zabaw z przyjaciółmi i... palenia fajki. Założyciel Towarzystwa Ciemnych Typów, które po dziś dzień działa na całym świecie. A jednocześnie gorliwy katolik co dzień starający się odmawiać różaniec oraz być obecnym na Mszy świętej. Do końca pełnił posługę wśród biednych, opuszczonych i samotnych mieszkańców Turynu. I właśnie wśród nich zaraził się Chorobą Heinego - Medina, która doprowadziła go do śmierci. 66 lat później w rodzinie włoskich emigrantów przyszedł na świat inny chłopiec, Carlo Acutis. Od dziecka przejawiał trzy cechy: talent do informatyki, pobożność oraz miłosierdzie względem ubogich i bezdomnych mieszkańców Mediolanu. Podobnie jak Pier Giorgio nie wyobrażał sobie dnia bez Eucharystii i różańca. On też chciał ewangelizować ludzi i robił to za pośrednictwem Internetu. W wieku 15 lat zachorował na białaczkę i zmarł kilka dni po diagnozie.
Oboje byli Włochami. Oboje zmarli w bardzo młodym wieku. Oboje pochodzili z bogatych domów, ale nie obnosili się z tym wśród innych, bo wiedzieli czym jest prawdziwe bogactwo. Oboje ewangelizowali na miarę czasów, w których przyszło im żyć. Oboje na pierwszym miejscu postawili miłość do Boga i do bliźniego pokazując, iż nie wyklucza ona samorealizacji. Kiedy rok temu zaproponowano mi, żebym poprowadziła dwa roczniki przygotowujące się do bierzmowania, od razu wiedziałam, iż moje katechezy oprę na tych dwóch postaciach - po jednej dla wszystkich cyklu. I wydaje mi się, iż ten patent załapał w 100%.
Nigdy jednak bym nie przypuszczała, iż będę uczestniczyć w kanonizacji tej dwójki. I to nie byle gdzie, bo na samym Placu św. Piotra. Pierwotnie, kiedy dowiedziałam się o zmianie przez papieża Leona XIV terminu kanonizacji Frassatiego byłam zła. Od roku żyłam myślą, iż dane mi będzie na niej być, ponieważ papież Franciszek wyznaczył go na zakończenie Jubileuszu Młodych w sierpniu (Carla Acutisa miał kanonizować w kwietniu). Cieszyłam się, iż będę obecna na ogłoszeniu świętym założyciela Towarzystwa Ciemnych Typów, do których sama należę. Zresztą cieszyliśmy się wszyscy i z niecierpliwością czekaliśmy na Jubileusz. Ale Franciszek umarł, kanonizacja Acutisa została zawieszona. Była nadzieja, iż z Jurkiem Frassatim wszystko się uda. Jednak na początku czerwca papież ogłosił, iż kanonizuje ich razem 7 września. Czyli plan uczestnictwa w wydarzeniu się posypał. Po krótkotrwałej złości pomyślałam, iż trudno, iż widocznie nie było mi to pisane, iż obejrzenie transmisji na komputerze też jest w porządku. Tak obejrzałam beatyfikację Carla (jak Jan Paweł II beatyfikował Pier Giorgia nie było mnie na świecie) i kilka innych i świat się nie zawalił. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Tym bardziej zaskoczył mnie telefon w połowie sierpnia od księdza Krisa z propozycją, czy nie chciałabym z nimi jechać w pierwszy weekend września do Rzymu. Serce zabiło mi mocniej. Co prawda nie do końca zgodzę się z tym, iż jestem gorliwa w tym co robię (naprawdę, są gorliwsi), ale zrobiło mi się miło, iż o mnie pomyślał. Kilka rozmów, szczególnie z Arcim, moim kompanem wypraw górskich z TCT i również Ciemnym Typem i decyzja zapadła. Tym bardziej, iż cenowo wyszło naprawdę korzystnie.
Ostatecznie na kanonizację poleciałam z mieszanymi uczuciami. No bo z jednej strony czułam radość, iż oto będę uczestniczyła w ogłoszeniu świętymi dwóch przewodników moich kandydatów do bierzmowania. Ale ta euforia jednak przeplatała się z pewnym smutkiem...
Do Rzymu polecieliśmy dosłownie na kilkanaście godzin - wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku, udaliśmy się do hostelu na nocleg, a potem skoro świt udaliśmy się na przedmieścia Wiecznego Miasta, aby o ludzkiej porze zdążyć wejść na Plac św. Piotra. Bramy Watykanu zostały otwarte punktualnie o godzinie 7:00. Powoli, ale stopniowo, posuwaliśmy się do przodu, aż wreszcie minęliśmy bramki i weszliśmy na teren najmniejszego państwa świata. Nasza euforia nie miała końca.
Rzym, 7 września 2025 roku, ok. 6:00 rano |
![]() |
Koszulki z cytatem Pier Giorgia były naszym znakiem rozpoznawczym. |
Teraz już tylko musieliśmy cierpliwie czekać na Mszę świętą, która rozpoczynała się o godzinie 10:00. Było gorrrąco, ale nam to zbytnio nie przeszkadzało. Adrenalina robiła swoje. Plac, który dotąd wydawał mi się taki duży, nagle się skurczył. W oddali było widać biały ołtarz oraz powiewające na wietrze podobizny Pier Giorgio Frassatiego i Carola Acutisa.
Właśnie kanonizacja pozbawiona jest tego "magicznego" momentu, w którym odsłaniany jest portret wznoszonego na ołtarza. O ile w przypadku Carla Acutisa wykorzystano jego wizerunek z beatyfikacji (nie było więc momentu "wow"), o tyle Pier Giorgio Frassati miał już zupełnie nowy obraz. Widać fajka dalej niektórym nie pasowała.
Tuż przed godziną 10:00 na ołtarzu pojawił się papież Leon i powitał wszystkich zgromadzonych na uroczystości. Dzięki uprzejmości innych członków naszej grupy stałam prawie na samym jej przodzie, toteż wiele widziałam. Po chwili papież i inni księża koncelebrujący Mszę wyszli w uroczystej procesji z Bazyliki św. Piotra.
Jeżeli chociaż trochę orientujecie się w przebiegu Mszy kanonizacyjnej, to z pewnością wiecie, iż procedura ta pojawia się na jej początku. Tak też było w tym przypadku - na początku przedstawione zostały ich sylwetki, biografie jakich wiele, a jednak niezwykłe, bo pełne miłości względem Bogiem i bliźnich. Następnie została odśpiewana Litania do Wszystkich Świętych. Co prawda w języku łacińskim, ale bardzo wielu świętych udało mi się "rozszyfrować". Aż w końcu nastąpiło wypowiedzenie formuły, która włączała Karola i Jerzego w poczet świętych Kościoła Katolickiego. "Przypieczętowało" ją trzykrotne "Amen" oraz oklaski wiernych. Brawa biłam i ja, a wzruszenie wywołało łzy w moich oczach. Oglądanie wszystkiego w mediach, a branie udziału w czymś takim osobiście to nie to samo. Na Placu św. Piotra wszystko wyglądało inaczej i inne uczucia się we mnie budziły. Spojrzałam w kierunku Arciego, Wojtka, Tomka, Zosi, Marcychy - też byli wzruszeni.
Artur i Wojtek próbowali znaleźć tłumaczenie Mszy na język polski, niestety, Internet bardzo "zrywał". Części stałe Mszy raczej każdy z nas zna. Z czytaniami poradziliśmy sobie tak, iż znaleźliśmy je na Internecie w wersji tekstowej. Małym zaskoczeniem było odczytanie Ewangelii w języku starocerkiewnym, ale to taki ukłon w stronę kościołów greckokatolickich. A kazanie zawsze można było odsłuchać na spokojnie w domu. Chociaż tutaj można było się domyśleć, iż nawiąże w nim do nowych świętych.

Na koniec Mszy papież podziękował jeszcze raz wszystkim za przybycie oraz przypomniał o tym, iż dzień wcześniej w Tallinie oraz na Węgrzech beatyfikowano dwoje męczenników, na co odpowiedziały mu brawa. Papież apelował też o pokój na Ziemi, bo przecież Bóg nie chce wojny, a pokoju. A po tym wszyscy razem odmówiliśmy "Anioł Pański". Kolejny punkt prywatnego wzruszenia. Tyle razy odmawiałam indywidualnie tą krótką modlitwę, teraz miałam okazję odmówić ją z papieżem. I to drugi raz w ciągu roku. Z kolei po błogosławieństwie końcowym Leon wsiadł do papamobile i objeżdżał Plac błogosławiąc zebranym wiernym. Wojtek na chwilę podniósł mnie do góry, dzięki czemu lepiej wszystko widziałam.

Po przejechaniu papamobile między wiernymi była chwila na zdjęcie polskich Czarnych Typów przybyłych na kanonizację, po czym musieliśmy się zbierać w kierunku lotniska, aby wrócić do Polski. Mnie jeszcze udało się podskoczyć do watykańskiej poczty, gdzie kupiłam kilka "świeżych" znaczków (tego dnia weszły do obiegu) dla znajomych, ale też i dla siebie.
My zaś, piszę o Towarzystwie Ciemnych Typów, można powiedzieć zrobiliśmy furorę i mieliśmy swoje przysłowiowe pięć minut. Pisali o nas na różnych portalach, w tym na vatican.news, m.in. ksiądz i Zocha wypowiadali się dla "Między Ziemią a Niebem" nadawanego wprost z Watykanu. A więc podbijamy świat, a dzieło Pier Georga prężnie działa choćby po 100 latach..
I tak sobie teraz myślę, iż może ta podwójna kanonizacja to taki "prezent" od samego Pana Boga na moje 35 urodziny? Może to nieco egoistyczne z mojej strony, bo dlaczego właśnie komuś takiemu jak ja Bóg miałby dawać jakiś inny prezent, który nie jest życiem. A jednak wiem, iż gdyby tak nie pokierował papieżem Leonem, to raczej nie miałabym możliwości być na obydwóch kanonizacjach w różnym czasie. Wiecie, ja choćby nie śmiałam o tym marzyć, bo wydawało mi się to najzwyczajniej w świecie nierealne. A jak mówi mój biskup Artur - marzenia muszą być na poziomie dziecka, wtedy mają szansę się spełnić. To marzenie chyba dużo wykraczałoby poza standard. Ale o ile to był faktycznie taki Boży Prezent, to okazał się najpiękniejszym, jaki mogłam sobie wymarzyć. Z drugiej jednak strony czuję ciążącą na mnie odpowiedzialność, iż powinnam jeszcze szerzej opowiadać moim kandydatom do bierzmowania o tych, którzy są patronami ich roczników. Mam też jeden pomysł odnośnie Pier Giorgia, ale nie do końca wiem, komu go "sprzedać". Na pewno nie mojemu proboszczowi, który go zaneguje w 1/4 mojej wypowiedzi. Szkoda słów, i to dosłownie. Ale ja już postaram się znaleźć takiego szaleńca, który przynajmniej mnie wysłucha. A potem co najwyżej powie nie.
Watykan wyemitował znaczki z podobizną nowych świętych, a ja takie oto dwa markerowe obrazki Pier Giorgia i Carla. Tylko, iż w przypadku Carla rozpędziłam się i pominęłam "św." przed imieniem. A Jurek ma już w ogóle jedno oko mniejsze, a drugie większe. Mam nadzieję, iż się "nie obrażą". I iż mniej więcej wiadomo o co chodzi.


A tak na sam koniec dziękuję tym kilku osobom, które nie zraziły się brakiem możliwości komentowania ostatniego wpisu i napisały do mnie meile (ewentualnie pisząc komentarze pod innymi wpisami) nie tyle dopytując się o szczegóły całej sytuacji, ile tak po ludzku wysyłały słowa wsparcia. Zabrzmi to patetycznie, ale naprawdę mi one pomogły w ciężkich chwilach. Tym bardziej, iż po wyłączeniu możliwości komentowania nie spodziewałam się, iż ktoś się mną zainteresuje. Niejako dzięki nim nie rozsypałam się po tym wszystkim. Przepraszam, iż nie odpisywałam, ani nie komentowałam Waszych blogów, ale potrzebowałam czasu, aby się pozbierać, a i zdrowie po tym wszystkim najzwyczajniej w świecie mi siadło. Organizm musiał odreagować, no i chyba zrobił to zbyt gwałtownie. choćby lekarz za bardzo nie miał pomysłu, co ze mną zrobić (jak zwykle, zresztą). Teraz, teraz już jest dobrze. I mam nadzieję, iż tak zostanie.