Na piesze pielgrzymki na Jasną Górę chodzę od dziesięciu lat. Zresztą na blogu znajduje się wpis i z relacji z tej pierwszej wędrówki, pilotażowej, pełnej obaw i pytań, jak to w ogóle będzie, jak i z każdej kolejnej z moim udziałem. Przez ten czas wyłamałam się jedynie dwa razy: w 2017 roku w tym samym czasie odbywał się MGS poświęcony błogosławionej piątce poznańskiej w 75-rocznicę ich męczeńskiej śmierci, na który jechaliśmy jako animatorzy Oratorium, a w 2020 przez pandemię tradycyjną pielgrzymkę odwołano. Ale poza tym - byłam zawsze. I zawsze dochodziłam. No, może prawie.
Zawsze jednak szłam w drugim terminie pielgrzymki, który trwał 2 i pół dnia. W tym roku jednak ksiądz Jack z Oratorium w S-cu namówił mnie na pielgrzymkę w pierwszym terminie, czyli od 8 do 13 sierpnia. adekwatnie to grupa Zielono-Czarna, z którą mieliśmy iść, wyrusza z kościoła Świętej Trójcy w Będzinie dzień wcześniej niż reszta (poza grupami z Jaworzna, które też startują 8 sierpnia) i łączy się z resztą drugiego dnia. Trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, bo w końcu 128 kilometrów to nie 70 (+ / -), które dotychczas przechodziłam, a poza tym ledwie dwa dni wcześniej wracałam z Rzymu. No, ale z drugiej strony trasa Ekstremalnej Drogi Krzyżowej liczyła ok. 45 km i dałam radę ją przejść. Była więc nadzieja, iż i tym razem się uda. W dodatku ksiądz Jack przyznał, iż jak ja dojdę, to i on dojdzie. A więc byłam pod małą presją. W końcu zdecydowałam, iż idę, wszak sierpień i tak mam wolny.
Trochę nie mogłam się dogadać z księdzem odnośnie rozpoczęcia pielgrzymki, a zwłaszcza zdania bagażu. W konsekwencji przybyłam przed kościół o godzinę za wcześnie. No, ale chyba lepiej w tą stronę. Pielgrzymkę rozpoczęła uroczysta Msza, w dosyć kameralnym gronie, po której nastąpił wymarsz w kierunku DG. Dla mnie pewnym zaskoczeniem było spotkanie najlepszej koleżanki z liceum, z którą niestety urwał mi się kontakt. Do teraz. Mojej euforii nie było końca.
![]() |
Na postoju we Włodowicach trzeciego dnia |
Oczywiście to nie było tak, iż cały czas szliśmy, bo nie wiem, czy ktoś by to wytrzymał. Może znaleźli by się tacy, ale ja do nich zdecydowanie nie należę. Dlatego z małą dozą niecierpliwości wyczekiwałam kolejnych przystanków. Dla mnie były one o tyle ważne, iż dopiero na nich mogłam ugasić swoje pragnienie. A zważając, iż były to naprawdę upalne dni, to pić chciało się bardzo. Tymczasem Bóg tak mnie stworzył, iż nie jestem w stanie iść i pić. Ba, nie jestem w stanie stać i pić. No, ale mogę siedzieć i wtedy ugasić męczące pragnienie, więc nie jest tak ze mną do końca beznadziejnie. Co by było, gdybym i tego nie mogła zrobić? Chociaż i wtedy zdarza mi się zakrztusić. Ale bez paniki, wszak zawsze mogło być gorzej.
Odpoczynek to także czas na rozmowy i integrację z innymi uczestnikami pielgrzymki. Ze wspomnianą koleżanką z liceum wygadałam się za tych 16 lat rozłąki. Z Oratorium z S-ca szło ze 20 osób, a więc miałam z kim zamienić słowo. W grupie szedł też Olek, który gorliwie i wytrwale towarzyszył mi w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej, i Krzysiu, z którym byłam w Panamie. I Werka z mamą, które znam z parafialnej scholi. I Alicja, z którą chodzimy razem na Duszpasterstwo Akademickie do Kato. I jeszcze przy okazji poznawało się w międzyczasie nowe postacie. Z każdym starałam się zamienić chociaż słowo, mimo problemów z wymową. Ale myślę, iż każdy w miarę mnie rozumiał. A przynajmniej starał się to zrobić.





Niemal każdy dzień rozpoczynał się od pobudki o godzinie 6:30. Ja wstawałam jednak około 6:00, aby zdążyć jeszcze odmówić z księdzem Jackiem, albo z siostrą Kornelią, przewidzianą na dany dzień modlitwę jutrznią. W ogóle na pielgrzymce było dużo modlitwy. Z noclegów wychodziło się z pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze". Potem odmawiało się pacierz i Godzinki. Codziennie sprawowana była Msza święta. W poniedziałek miało miejsce nabożeństwo pokutne, ale każdy kto tylko miał taką potrzebę, mógł wyspowiadać się w czasie drogi u idącego na końcu grupy kapłana. Około godziny 15:00, a o ile o tej godzinie wypadał postój, to zaraz po wyruszeniu w dalszą drogę, odmawialiśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. No i oczywiście był też różaniec. Poza tym w każdym dniu mogliśmy usłyszeć konferencje na temat Maryi głoszone przez mojego serdecznego przyjaciela z dzieciństwa (i nie tylko) - Paula, czy to w ramach kazań, czy też luźnych konferencji. Miały nas one przygotować do zbliżającej się peregrynacji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w naszej diecezji. Z konferencją na temat Roku Jubileuszowego przyszedł też do naszej grupy ksiądz biskup, a oprócz tego mogliśmy wysłuchać świadectwa powołania księdza Jacka i siostry Kornelii. Na noclegi schodziliśmy śpiewając "Wszystkie nasze dzienne sprawy". Każdy dzień kończył się "Apelem Jasnogórskim".
Podobnie jak w przypadku Sosnowieckiej Pieszej Pielgrzymki, tak i podczas Zagłębiowskiej utarł się zwyczaj, iż przez pewien odcinek drogi w każdej grupie niesiony jest Najświętszy Sakrament w monstrancji. Odbywa się to we względnej ciszy, nie licząc odgłosów przyrody, czy też przejeżdżających drogą samochodów. Tak jakoś skojarzył mi się ten moment ze słowami jednej z bożonarodzeniowych pastorałek: "Jakaż łaska nas spotkała, iż Bóg przyszedł, iż chce zostać razem z nami", nawet, o ile chce zostać tylko na chwilę.

Na zakończenie czwartego dnia na polu namiotowym odbył się wspaniały koncert pieśni religijnych, zwieńczony Apelem Jasnogórskim. Wbrew pozorom nie jestem jakimś specjalnym miłośnikiem głośnych i tłumnych wydarzeń muzycznych. Nie wiem, może mam jakiś problem z przekaźnikami do mózgu. Dużo lepiej znoszę kameralne koncerty, i pewnie dlatego znosiłam występy podczas różnych koncertów w parafii, gdzie jednak nagłośnienie jest dużo słabsze. Ewentualnie stanie w naprawdę sporej odległości od sceny i głośników. Tą drugą opcję wybrałam teraz pozostając na naszej części pola namiotowego. Wszystko słyszałam, dobrze się bawiłam, a nie cierpiałam tak bardzo.

Myślę, iż ostatniego dnia już wielu z nas było zmęczonych ciągłym maszerowaniem i z niecierpliwością odliczało ostatnie kilometry do ostatecznego celu pielgrzymki. Nawet, o ile nie przyznawali się do tego na głos. Nogi coraz bardziej bolały, zmęczenie i pragnienie coraz bardziej dawały nam się we znaki. A jednak każdy z nas szedł do przodu w rytm słów piosenki: "Krok, krok za krokiem krok, tchu brak, bo długi szlak. ale tam u kresu dróg czeka nas Matka, czeka nas Bóg. Ty mi daj swą dłoń, razem dojdziemy doń. Raz, dwa i jeszcze raz, razem wytrwale iść coraz dalej. Krok, krok za krokiem krok tchu brak, bo długi szlak. ale tam u kresu dróg czeka nas Matka, czeka nas Bóg. Krok, dwa, a może trzy, nasza grupa idzie aż ziemia drży"

Na słynnych Alejach prowadzących do jasnogórskiego szczytu pozdrawiali nas ustawieni wzdłuż nich ludzie. I chociaż czasem brakowało już sił do wykonania kolejnego kroku, to zawsze się one znalazły na odwzajemnienie im przesyłane nam uśmiechy. Na Alejach też trochę zwolniliśmy tempo, bo przed nami pod szczyt podchodziły idące przed nami grupy. To wtedy podszedł do mnie ksiądz będący przewodnikiem duchowych pielgrzymów z wyrazami uznania. Grzecznie mu za nie podziękowałam. W końcu i my mogliśmy podejść pod jasnogórskie wały, gdzie zostaliśmy powitani przez dyrektora pielgrzymki oraz biskupa Artura. Po pokłonieniu się na błoniach cala grupa udała się do Kaplicy Cudownego Obrazu, aby przedstawić Maryi swoje prośby, ale i podziękowania.

Sama się sobie dziwię, iż dałam radę przejść całą trasę na własnych nogach bez ani jednej podwózki. Co prawda 20-25 (średnio) kilometrów na dzień nie jest jakimś wyczynem, ale i tak zastanawiałam się, czy podołam temu wyzwaniu. Były trudniejsze momenty, były chwile zwątpienia, ale zawsze wtedy powtarzałam w myślach: "Panie Boże, bardzo Cię proszę o siły na dojście do następnego postoju" i jakoś te siły przybywały. Czasem wręcz miałam wrażenie, iż Ktoś w tych trudnych chwilach trzyma mnie za rękę i pomaga iść. Tak jakby odpowiadał na słowa "Składu Apostolskiego" z pacierza: "Wierzę w (...) świętych obcowanie". Ta świadomość pomogła mi przejść ostatni, 12-kilometrowy odcinek, w skwarze potęgowanym przez miejski asfalt i beton.
Po drodze nie mogłam nie myśleć o Księdzu Niosącym Światło, który przez wiele lat był przewodnikiem grup. Głównie z S-a, ale raz naszej, biało-żółtej. To właśnie wtedy go poznałam i... pokochałam za dobre i wielkie serce. Pokochałam, ale nie zakochałam się w nim. Wszak święty Augustyn (którego mu właśnie czytam) mówił, iż miłość to pragnienie dobra dla drugiej osoby. A dobra po cichu pragnę dla wszystkich, i dla Was też, i choćby dla mojego proboszcza, który traktuje mnie jak osobę drugiej kategorii. Czy to znaczy, iż każdego z Was kocham miłością typu eros? Nie, chciałabym, aby to była miłość typu agape.
Ksiądz Niosący Światło... już wtedy był chory, choćby opuścił nas na jeden dzień, bo miał wizytę u lekarza. Pamiętam, jak zbudziłam się w środku nocy, a zaintrygowana nieokreślonymi dźwiękami uniosłam się na łokciach. Siedział wtedy skulony na karimacie, walcząc z bólem ręki i czekając, aż lek przeciwbólowy zacznie działać. Podeszłam wtedy do niego z pytaniem, czy wszystko w porządku. Pierwszy raz objął mnie wtedy ramieniem, tym zdrowym, i szeptał, iż tak, iż mam się nie martwić, iż wszystko będzie dobrze, żebym poszła spać, bo będę nazajutrz zmęczona. A przecież czekał nas najdłuższy odcinek drogi. Myślę, iż on już wtedy wszystko wiedział, chociaż na oficjalną diagnozę czekał jeszcze kilka tygodni. Czy gdyby nie to, to chodziłby razem z nami jako przewodnik? Nie wiem, ale choroba na pewno mu to uniemożliwiła. Tak mi przyszło na myśl, iż zdobędę "Spotkania Jasnogórskie" Jana Dobraczyńskiego, które swego czasu wzruszyły mnie do łez, iż mu je poczytam, iż może słuchając o pielgrzymkach znanych osobistości do Jasnogórskiej Panienki wyobrazi sobie, iż sam tam podąża? Byle tylko nie bolała go tak bardzo głowa, bo wtedy jest wyjątkowo wrażliwy i drażliwy z powodu dobiegających do niego dźwięków.