Nie mogę ostatnio spać, chociaż wiem, iż powinnam. No ale zbyt wiele negatywnych spraw i myśli sprawia, iż tak się nie dzieje. Leżę w łóżku, wgapiam się w cienie na suficie, tudzież wschodzące słońce na horyzoncie i nic, zero reakcji. Niby próbuję coś tam czytać, ale jednak zmęczenie nie pozwala mi się skupić na treści lektury. Naprawdę, zaczynam błogosławić chwilę, w której zdałam tą przeklętą filozofię, dzięki czemu wyszłam na zero. Nie wiem, czy dałabym radę ogarnąć cały materiał na poprawkę we wrześniu, choćby o ile czasu w to miałabym na to więcej.
Leżę więc sobie z kotem na piersiach i myślę, analizuję to, co się dzieje, najczęściej okraszam to kilkoma łzami. W ogóle coraz częściej łapię się na tym, iż budzę się z płaczem. W tak złej kondycji byłam chyba w wieku jedenastu lat, kiedy ukochana matematyczka odeszła do innej szkoły. Nikt wtedy ze mną o tym nie porozmawiał, a ja żyłam w przekonaniu, iż to na pewno moja wina, iż za mało się starałam, iż mogłam spróbować opanować materiał do konkursów przedmiotowych z całego gimnazjum, a nie tylko z pierwszej klasy. Wyobraźcie sobie, jak bardzo to musiało być obciążające dla psychiki jedenastoletniego dziecka. Ostatnio pisałam o mojej wspaniałej wychowawczyni z szkoły podstawowej i gimnazjum, wcześniej o katechecie z tamtego okresu. Bardzo ich cenię, ale myślę, iż zawalili w tej jednej jedynej rzeczy. Że może jedna rozmowa zmieniłaby mój tok myślenia. Nie obwiniałabym się za tą sytuacją. Potem, z czasem, zrozumiałam, iż to nie moja wina, iż prawdopodobnie choćby gdybym opanowała matematykę na poziomie uniwersyteckim, to i tak nic by nie dało. Ale byłam wtedy jeszcze małym, naiwnym dzieckiem.
Dziś, chociaż okres dzieciństwa już dawno jest za mną, też czuję podobną bezsilność wobec niektórych sytuacji, na które za bardzo nie mam wpływu. W dzień muszę jakoś się trzymam - praca, spotkania z ludźmi, sto tysięcy problemów dzieciaków. Ale w nocy... w nocy nadchodzi starożytne katharsis. Przynajmniej ja to tak odbieram.
Jednak żeby nie zwariować w ciszy, włączam radioodbiornik. Czasami są to piosenki z kasety Starego Dobrego Małżeństwa (pierwsza kaseta - uwielbiam i polecam), czasami Piotra Rubika, czasami Krzysztofa Krawczyka, Zbyszka Wodeckiego, Janusza Laskowika, Tadeusza Woźniaka, Lecha Makowskiego, czy też Piotra Szczepanika i Maryli Rodowicz. Jakiś "odmóżdżacz" trzeba mieć. Ale dużo częściej włączam sobie RadioM, którego rozgłośnia przez ścianę graniczy z moim Wydziałem Teologicznym. Z przyczyn ideologicznych nie słucham "Radia Maryja", ale EMka jest dla mnie OK. Dużo w niej religijnej treści, ale leci i normalna, świecka muzyka. A i audycje wieczorne są bardzo interesujące i przydatne. Ostatnio na przykład dawano przykłady błędów wychowawczych rodziców względem dzieci z różnych punktów widzenia. Aż miło było posłuchać. Rankiem włączam stację na poranne wiadomości i różaniec. A także aby posłuchać muzyki. Wieczorem lubię posłuchać krótkich opowieści o świętych z danego dnia, krótkich komentarzy do pierwszego albo drugiego czytania oraz Ewangelii z dnia, a także złotych myśli świętych osób. Kiedyś słuchałam też audycji związanych z roratami, w ostatnich latach brakuje mi jednak na to czasu. Może nie wpływa to jakoś znacząco na moje samopoczucie, ale na chwile kieruje moje myśli na inne tory.