Napisałam wczoraj wieczorem SMSa do mojej byłej wychowawczyni z klas 4 szkoły podstawowej - 3 gimnazjum, a potem jeszcze przez wiele lat była moją trenerką z lekkiej atletyki. Można powiedzieć, iż nasza klasa to był jej potrójny debiut - jako trenerki (mieliśmy profil sportowy), jako wuefistki, no i jako wychowawczyni. A iż była osobą dopiero co po studiach (a studiowała równocześnie wychowanie fizyczne na katowickim AWFie i pedagogikę specjalną na UŚiu) to adekwatnie praktyki uczyła się dopiero na nas. Trzeba jednak przyznać, iż nasz zespół klasowy był prawdziwym miksem tego, co może zaoferować szkoła specjalna, więc chwilami było "ciekawie". A kiedy już sytuacja stawała się podbramkowa, najczęściej interweniowałam i załagodzałam ją jako przewodnicząca klasy. Jak patrzę na tamtych sześć lat to muszę przyznać, iż moja kooperacja na linii wychowawca - przewodniczący przebiegała w miarę dobry sposób, chociaż nie zawsze miałyśmy takie samo zdanie na dany temat. W końcu dzieliło nas wiele, chociażby 14 lat różnicy. Ale to chyba zbytnio nie przeszkadzało we wspólnym działaniu na rzecz klasy.
Potem, po zakończeniu nauki w gimnazjum, jeszcze przez wiele lat trenowałam bieganie i skok w dal pod jej okiem, ponieważ równocześnie była trenerem lekkiej atletyki w wojewódzkim klubie sportowym dla niepełnosprawnych, pod którego skrzydła przeszła większość ludzi z mojej klasy. W dalszym ciągu była wiedziała, co się u mnie dzieje, jak przebiega moja edukacja, cieszyła sukcesami, motywowała przy porażkach. Zawsze mnie korciło, aby zapytać ją, czy wie co słychać u pani B., ale... ale nigdy nie miałam aż tak wielkiej odwagi. To chyba zbyt intymny jak dla mnie temat. Za to zawsze pozwalałam jej siebie przytulać, głaskać, czochrać włosy. Zawsze robiła to tak naturalnie, iż aż chciało mi się płakać z emocji.
Nawet teraz, kiedy zrezygnowała z trenowania nas, mam z nią w miarę regularny kontakt. Wiem, iż mogę z nią porozmawiać w podbramkowej sytuacji. A w takiej się chyba aktualnie znalazłam. Tutaj jak najbardziej udana obrona magistratu, euforia z sukcesów znajomych, z wyjazdu na Jubileusz Młodych do Rzymu jako wolontariusz. A z drugiej strony jedno zmartwienie goniące drugie.
Potrzebowałam pogadać z kimś neutralnym, ale i wyrozumiałym, co do którego miałam pewność, iż mnie wysłucha, a może i coś mądrego powie. No i z automatu padło na nią. "Przychodź" - przeczytałam w odpowiedzi zwrotnej. To przyszłam. I chyba z dwie godziny trwało moje wyrzucanie z siebie tego, co mi leży na wątrobie. Pomogło do tego stopnia, iż dopiero na koniec powiedziałam jej o obronie drugiej magisterki. Ucieszyła się tak jak wtedy, gdy mówiłam jej o moich ocenach na świadectwach z liceum, o wynikach matury, o wynikach na studiach, o zdobyciu pracy. Ucieszyła się tak, jak cieszy się rodzic z sukcesów dziecka. Bo chyba dzięki tym wszystkim latom każdy uczeń naszej klasy tak po trochu stał się już jej przybranym dzieckiem. Takim, którego trzeba upominać, ale też chwalić i wspierać. Takiej znajomości aż szkoda kończyć i mam nadzieję, iż będzie trwała ona jak najdłużej. A jednocześnie sama chciałabym być takim pedagogiem. Do tego to mi chyba jeszcze daleko...