Mniej więcej taka myśl przyświecała mi w czasie, kiedy Ksiądz Niosący Światło sam jako penitent korzystał z sakramentu pokuty i pojednania w katowickiej archikatedrze. Przywiózł go proboszcz, ale umówiłam się, iż mogę z nim wrócić, iż i tak mamy w pracy półkolonie w trybie przed popołudniowym, popołudnia mam wolne. A ksiądz był umówiony do spowiedzi na wczesne popołudnie. Wcześniej proboszcz podrzucił go na wizytę lekarską, ale iż jeszcze miał coś do załatwienia, to nie mógł na niego zaczekać. Siostra księdza z rodziną wyjechała na wakacje, tak samo drugi wikary. Podejrzewam, iż pierwszy lepszy parafianin by go odwiózł, ale jak to kiedyś ksiądz powiedział - im mniej osób jest zaangażowanych w to wszystko, tym lepiej.
Po pracy wstąpiłam jeszcze do biblioteki po "Wyznania" św. Augustyna i kilka innych książek z zakresu patrologii (jest to nauka o Ojcach Kościoła). O "Wyznaniach" słyszałam już dekadę temu właśnie na Patrologii na UPJPII, choćby miały być one naszą lekturą do zaliczenia. Ostatecznie "przegrały" z "O zasadach" Orygenesa. I chyba bym się na nie nie skusiła, gdyby pewnego dnia Ksiądz Niosący Światło nie wspomniał, iż chciałby jeszcze raz przeczytać te całe "Wyznania". Postanowiłam awaryjnie je wypożyczyć, tym bardziej, iż chyba ostatnio wzrok mu się popsuł, co widać na Mszach. Wiecie, jak będzie trzeba, to mu je przeczytam. Są wakacje, mam więcej czasu, żaden problem.
Potem przyszło mi wejść po masywnych schodach do wejścia do archikatedry. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mam wrażenie, iż wchodzę do jakiejś krainy, typu Narnia. Przez szklane drzwi gwałtownie wypatrzyłam księdza, który jeszcze spowiadał się w jednej z pierwszych ławek. Nie chciałam wchodzić do środka, toteż usiadłam na wspomnianych schodach. Najpierw kartkowałam Augustyna, ale gwałtownie moje myśli powędrowały w innym kierunku.
Tak jakoś kwestia rezygnacji księdza z pełnienia funkcji katechety szkolnego nie może mi wyjść z łba. Rozum i logika podpowiada mi, iż to była dobra i przemyślana decyzja. Przecież widzę, iż z dnia na dzień jest coraz gorzej, jak odprawienie Mszy świętej jest dla niego wysiłkiem, mimo woli. Jak coraz bardziej nieskoordynowanymi ruchami i drżącymi dłońmi odbiera ode mnie ampułki z wodą i winem, jak ostatkiem sił wznosi w górę patenę z hostią i kielich z winem. Jak długo potem dochodzi do siebie na zachrystii. A może ten dzień przerwy z uwagi na pobyt w szpitalu (tym razem planowany), sprawił iż widzę to jeszcze wyraźniej. Najlepiej jest, kiedy odprawiają Mszę w dwójkę. Ale to teraz jest rzadkość, bo i w wakacje intencji jest mniej. choćby wczoraj, odwieszając komeżkę na wieszak spytałam go, czy to wszystko ma sens, czy nie lepiej, aby te Msze odpuścił. Odpowiedział mi, iż tak długo, jak będzie mógł, to będzie je sprawował.
Ale z drugiej strony serce nie godzi się na to wszystko. Zaprzecza prostemu: "Niech się dzieje Twoja wola". A przecież to nie moja wola i nie moje widzimisię ma być na pierwszym miejscu. Kiedyś na kazaniu Ksiądz Niosący Światło użył stwierdzenia, iż Bóg w każdym momencie naszego życia chce dla nas jak najlepiej, poddaje nas różnym trudnym doświadczeniom, aby nie tylko nas wzmocnić, ale i pokazać, iż my sami potrafimy być wewnętrznie mocni. Nie zawsze to rozumiemy, często się buntujemy i pytamy "dlaczego". Ale gdybyśmy zrozumieli tą tajemnicę, nie balibyśmy się niczego. Ech, mam ten żal, iż wszystko tak się potoczyło. ale wiem też, iż to była przemyślana decyzja. Może dojrzewała w nim na szpitalnym łóżku, może w samotności po rozmowie z lekarzem na temat rokowań, może w trakcie jakiejś wymiany zdań. Ale ostatecznie w ciszy własnego serca i po "konsultacji" z Trójcą Świętą.