Kiedyś sobie postanowiłam, iż planowane pobyty w szpitalu będą idealną okazją do obejrzenia jakiegoś filmu. No bo na co dzień nie mam na to czasu. A takie dwie doby, podczas których na nowo zostają dopasowane lekarstwa, zwłaszcza kiedy wszystkie zaliczone, można w ten sposób w miarę produkcyjnie wykorzystać. Wystarczyło tylko założyć na uszy słuchawki i przepaść na te dwie godziny.
Tym razem mój wybór padł na film w reżyserii Davida Finchera zatytułowany "Siedem". Prawdę powiedziawszy, pomimo tego, iż został on nakręcony w 1995 roku, obejrzałam go dopiero pierwszy raz w życiu, chociaż słyszałam całkiem dużo na jego temat.
Film nawiązuje do teologicznych siedmiu grzechów głównych: pychy, chciwości, nieczystości, zazdrości, lenistwa, gniewie oraz nieumiarkowaniu w jedzeniu i piciu. W jednym z amerykańskich miast grasuje seryjny zabójca John Doe. Każdego dnia pozbawia życia jedną osobę. Zajmujący się sprawą dwaj policjanci, David Mills i William Somerset, gwałtownie odkrywają, iż morderca działa według klucza, który opiera się na siedmiu grzechach głównych. Rozpoczyna się walka z czasem. Policjanci za wszelką cenę chcą ująć mordercę, a tym samym zapobiec kolejnym zabójstwom.
Produkcję mogę zaliczyć do dobrego thrillera niemal do końca trzymającego widza w napięciu. Chociaż naprawdę myślałam, iż ofiar szaleńca będzie naprawdę siedem. Tymczasem w pewnym momencie ta seria się urywa. I tu brakuje mi takiego łącznika spajającą te dwa wątki w logiczną całość. Koniec też był dla mnie taki jakiś słaby, ale może po prostu nie do końca go zrozumiałam. I tak do końca nie wywnioskowałam, czy tą ostatnią jego ofiarą była ta osoba, którą wskazał John Doe. Ale wydaje mi się, iż to zakończenie po prostu jest otwarte. Na plus działa zdecydowanie obsada aktorska - bo kto z nas nie zna chociażby Brada Pitta (David Mills), Morgana Freemana (William Somerset), czy też Kevina Spacey'a (John Doe). Myślę, iż chociażby z tego powodu warto obejrzeć tą produkcję.
A oprócz filmu przeczytałam trochę ostatniego tomu sagi Kwartet Klimatyczny Mai Lunde, tym razem poświęcony drzewom. Zresztą już sam tytuł mówi bardzo wiele - "Sen o drzewie". Jestem gdzieś w 2/3 książki (a liczy ona 544 stron) i zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Zobaczymy, czy utrzyma się ono do jej końca. Bo z tym też różnie bywa.
