2198. Rychwałdzkie spotkanie

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 1 dzień temu
- Możesz mi powiedzieć jak tutaj dojechałaś?
- Najpierw autobusem do Katowic, potem pociągiem teoretycznie do Żywca, ale za Bielskiem - Białą miałam przesiadkę na autobus komunikacji zastępczej. Potem z półtorej godziny czekałam na bus bezpośrednio przez Rychwałd, ale się nie doczekałam, więc wsiadłam w busa do Krakowa. Wysiadłam w Gilowicach i stamtąd szłam na nogach, chociaż zupełnie nie znałam trasy. Bardzo ksiądz jest na mnie zły?
- Ani trochę.
Sanktuarium w Rychwałdzie (źródło zdjęcia)
Każdego roku w ostatnią sobotę maja ma miejsce doroczna pielgrzymka prowincji Południowej ruchu "Wiara i Światło" skupiającego ludzi niepełnosprawnych, głównie intelektualnie (ale nie tylko). Bliżej o samym ruchu pisałam >>tutaj<<, a o założycielu - >>tu<<, nie będę więc na nowo opisywać co, jak i dlaczego. Rok temu spotkanie miało miejsce w sanktuarium w Ludźmierzu. Ksiądz Niosący Światło, kapelan prowincji, chciał mnie choćby na nie zabrać, ale za późno mi to zaproponował. W tym roku sama dowiedziałam się gdzie i kiedy odbywa się ta pielgrzymka.
Sama byłam zdziwiona, iż informacja o niej pojawiła się stosunkowo późno, bo w połowie maja. Rok temu była już w kwietniu. Prawdę powiedziawszy to w pewnym momencie choćby myślałam, iż w tym roku w ogóle jej nie będzie. Na szczęście moje wątpliwości zostały rozwiane, a choćby byłam już pewna gdzie w tym roku spotka się ruch - w sanktuarium w znajdującym się w górach Rychwałdzie.
Początkowo termin pielgrzymki kolidował mi z Wiosną Ludów odbywającą się w tym samym dniu (o co chodzi z Wiosną Ludów dowiecie się >>tutaj<<). Ale ten zabieg w połowie maja całkowicie pokrzyżował mi plany. Góry musiały na razie iść w odstawkę. Choć nie do końca, bo jak napisałam, Rychwałd też leży w górach. Tutaj nie musiałam podejmować takiego wysiłku, jak w przypadku wspinania się na Skrzyczne, które zamierzaliśmy zdobyć w tym roku wraz z innymi Duszpasterstwami Akademickimi. To znaczy one zdobyły, ja nie.
Tradycyjnie na internecie zorientowałam się, w jaki sposób dojechać różnymi środkami komunikacji w obrane miejsce. Niby byłam na 95% pewna, iż Ksiądz Niosący Światło tam pojedzie (no, chyba iż będzie się czuł tak źle, iż nie będzie w stanie), niby dzień wcześniej z nim rozmawiałam, a jednak obawiałam się go zapytać, czy da się z nim jakoś zabrać. Postawiłam wszystko na jedną kartę - postanowiłam sama dojechać. Jedyne co ryzykowałam to to, iż rozzłoszczę księdza moim widokiem.
Sobota rozpoczęła się dla mnie o godzinie 4 rano. To wtedy opuściłam ciepłe i wygodne łóżko i zaczęłam szykować się na wyjazd. Spakowałam plecak, nakarmiłam kota i ruszyłam w drogę. Pociąg do Żywca miałam kilka minut po 6, ale wiadomo, iż lepiej być wcześniej niż później. Kupiłam bilet, wyciągnęłam książkę i zaczęłam ją czytać w oczekiwaniu na pojazd. Tym razem towarzyszyła mi "Tajga. Tamtego lata w Kajenie" Zbigniewa Domino, która jest uzupełnieniem jego "Syberiady polskiej". Na peron udałam się na dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Znalazłam wolne miejsce i na nowo zatopiłam się w zabranej przez siebie lekturze.
Podróż pociągiem trwała do Wilkowic, znajdujących się tuż za Bielskiem - Białą. Tam trzeba się było przesiąść na autobus jadący do Żywca, który był już podstawiony. Na Dworcu Autobusowym w Żywcu miałam przesiąść się na autobus jadący bezpośrednio do Rychwałdu. On jednak nie przyjeżdżał przez dobrą godzinę. Musiałam gwałtownie podjąć decyzję co dalej. Bez dostępu do internetu, bez znajomości okolicy, jedynie co wiedziałam to to, iż Rychwałd leży w gminie Gilowice. Analizując rozkład jazdy odkryłam, iż niebawem ma jechać autobus do Krakowa przez Gilowice. Czas gonił, autobusu do Rychwałdu dalej nie było, postanowiłam więc spróbować dojechać tym busem do Gilowic i stamtąd na nogach spróbować dojść do celu. To z jednej strony mogło okazać szaleństwem, zwłaszcza nie tylko bez znajomości okolicy, ale też bez możliwości zapoznania się z nią, ale z drugiej było prawdopodobnie jedną z niewielu szans na dostanie się na miejsce. Z uwagą śledziłam drogę, aby nie przegapić tych całych Gilowic. Po drodze minęłam drogę do Rychwałdu, więc przynajmniej wiedziałam w którą stronę iść. Po opuszczeniu pojazdu musiałam tylko trochę się cofnąć, a potem jeszcze przez kilka kilometrów iść w głąb miejscowości. W końcu moim oczom ukazał się drogowskaz kierujący na ostatnią prostą (oczywiście w przenośni, bo w praktyce to ona nie jest wcale taka prosta) prowadzącą do sanktuarium. A więc Wiktoria.
Trochę nieśmiało weszłam na jego teren. Byłam trochę przed czasem - akurat Mszę świętą miały dzieci komunijne, które były na wycieczce. Postanowiłam trochę pokręcić się po terenie. I w ten sposób trafiłam na znajdującą się wśród pięknych krzewów drogę krzyżową (albo tajemnice różańca świętego).
A sama droga prowadziła do takiej oto groty Matki Bożej.
Tymczasem przed kościołem zaczęły pojawiać kolejne grupy pielgrzymkowe oddziałów "Wiary i Światło" z prowincji Południe. A jest ich dosyć sporo, wbrew pozorom. Zresztą sami zobaczcie mapkę poglądową.
W międzyczasie wypatrywałam, czy gdzieś na horyzoncie nie ma księdza, bezskutecznie. I tu miałam mieszane uczucia, bo z jednej strony obawiałam się jego reakcji na mój widok, a z drugiej - co on mi mógł zrobić? Co najwyżej kazać wrócić do domu.
Mimo wszystko podświadomie wolałam nie pchać się do wnętrza kościoła, a pozostać na zewnątrz. Samodzielna parafia w Rychwałdzie, jednej z najstarszych osad otaczających Żywiec, została erygowana w 1472 roku. W latach 40. XVI w. powstał tu z fundacji ówczesnego właściciela państwa żywieckiego, Mikołaja Komorowskiego, drewniany kościół konsekrowany w 1547 przez biskupa krakowskiego, Erazma Ciołka.
W 1644 Katarzyna z Komorowskich Grudzińska, właścicielka państwa ślemieńskiego, do którego Rychwałd trafił po podziale państwa żywieckiego w 1608 r., podarowała parafii w Rychwałdzie obraz Matki Bożej sprowadzony z majątku jej męża w Środzie Wielkopolskiej. Umieszczono go w bocznym ołtarzu.
W 1658 mąż Katarzyny, Piotr Samuel Grudziński, z wdzięczności za uzdrowienie ufundował ołtarz Matki Bożej Rychwałdzkiej. Dziesięć lat później, 22 października 1658 biskup krakowski Mikołaj Oborski dekretem uznał obraz za cudowny i polecił szerzenie jego kultu.
W związku z coraz większą liczbą przybywających pielgrzymów w połowie XVIII wieku postanowiono wybudować w Rychwałdzie nowy, większy kościół. Murowana barokowa świątynia pod wezwaniem św. Mikołaja wraz z monumentalnym ołtarzem głównym Matki Bożej Rychwałdzkiej została konsekrowana przez biskupa Franciszka Potkańskiego 2 sierpnia 1756 Stary drewniany kościół został przeniesiony do sąsiednich Gilowic, gdzie stoi do dziś.
W 1947 opiekę nad sanktuarium powierzono ojcom franciszkanom. W latach 1995–2000 wznieśli oni w sąsiedztwie kościoła Dom Edukacyjno-Formacyjny. Tradycją zapoczątkowaną w latach 70. XX wieku są odprawiane trzynastego dnia każdego miesiąca od maja do października nabożeństwa fatimskie. W 2014 przeprowadzono kompleksowy remont świątyni w zakresie renowacji elewacji, restauracji sgraffita, renowacji pokrycia dachowego i hełmów wieżowych.
Uznany za cudowny obraz Matki Bożej Rychwałdzkiej, umieszczony w centralnej części ołtarza głównego, pochodzi z początku XV wieku i reprezentuje styl bizantyjski. Namalowany jest na lipowej desce, ma wymiary 91,5 × 113,5 cm. Na złotym tle występuje postać Matki Bożej, trzymająca na lewej ręce Dzieciątko Jezus, a prawą ręką je błogosławiąca.
Obraz był własnością magnackiej rodziny Grudzińskich, których majątki rozciągały się w rejonie Środy Wielkopolskiej. W 1640 r. za Piotra Samuela Grudzińskiego wyszła właścicielka państwa ślemieńskiego, Katarzyna Komorowska; obraz trafił do zamku w Ślemieniu. Cztery lata później (1644) został podarowany parafii w Rychwałdzie. Po uzdrowieniu Grudzińskiego pod wpływem modlitwy w rychwałdzkim kościele, magnat ufundował nowy ołtarz Matki Bożej Rychwałdzkiej, gdzie umieszczono obraz. Jego sława gwałtownie się rozeszła i w 1658 r. biskupim dekretem uznano go za cudowny i polecono szerzenie jego kultu.
Dwukrotnie dokonano koronacji obrazu: w 1817 r. przez duchowieństwo ziemi żywieckiej, a w 1965 koronami papieskimi przez prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego i biskupa krakowskiego Karola Wojtyłę.
Punktualnie o 12:30 pieśnią "Pan euforią mą" rozpoczęła się Msza święta. Już po wezwaniu "W imię Ojca" wiedziałam, iż celebruje ją Ksiądz Niosący Światło. Zresztą, choćby gdyby miał bardzo zmieniony głos, co już nie raz się zdarzało, poznałabym go po tym jego charakterystycznym "Moi drodzy" na początku. Chyba jest jedynym znanym mi kapłanem, który tak zwraca się do wiernych. On też wygłosił homilię s kierowaną do zebranych wiernych. Na przykładzie Benny Hilla opowiadał o tym, iż można na zewnątrz być bardzo szczęśliwą i radosną osobą, a wewnątrz, wewnątrz być bardzo nieszczęśliwą osobą. I na odwrót - można mieć smutny wyraz twarzy, a mieć niezwykle radosne oczy. euforia jest w nas samych, a niekoniecznie na naszej twarzy. I tego też nam życzył, takiej autentycznej, a nie na pokaz, euforii w życiu.
Przed Mszą jeden z tamtejszych franciszkanów opowiadał nam historię sanktuarium
Bazylika św. Mikołaja i sanktuarium Matki Bożej Rychwałdzkiej w Rychwałdzie jest kościołem jubileuszowym, toteż po przejściu przez główne drzwi wejściowe można uzyskać odpust zupełny. Dlatego na zakończenie Mszy Ksiądz Niosący Światło odczytał specjalną modlitwę z tym związaną.
Dary ołtarza
Po zakończeniu nabożeństwa, kiedy już wszyscy wyszli, sama na chwilę weszłam do wnętrza barokowej świątyni. Podczas Mszy byłam bowiem na zewnątrz jej. Nie chciałam bowiem zajmować miejsca w ławkach innym uczestnikom spotkania, nie chciałam też zaraz po plątać się im pod nogami.
Zobaczywszy wnętrze sanktuarium wyszłam na zewnątrz. I wtedy zupełnie przez przypadek wpadłam na księdza. Wiecie, ja spędziłam w kościele tyle czasu, iż on powinien już dawno iść na poczęstunek z grupą. Trochę się wystraszyłam, czekałam aż mnie opieprzy za to, iż przyjechałam bez jego wiedzy. Mój proboszcz z parafii na pewno by tak postąpił. choćby zamknęłam oczy, żeby nie patrzeć w te jego. A tutaj nic. Po chwili poczułam jak kładzie mi ręce na ramionach i pełnym zdumienia głosem pyta: "A co ty tutaj robisz?". Bez pretensji, bez krzyku, bez wyrzutów w moim kierunku. "Lolek?". Tylko wzruszyłam ramionami. Logika kazała mi uciekać jak najszybciej w dół miejscowości na autobus do Żywca. Ja naprawdę myślałam, iż się na mnie zdenerwuje. Tymczasem kazał mu iść z nim - "Trzymaj się blisko mnie" - poprosił kładąc mi rękę na ramieniu. Chciałam zaprotestować, za niedługi czas miałam jechać do Żywca a z Żywca do Kato. Ale iż ksiądz był ze swoją wspólnotą, a potem miał po niego przyjechać proboszcz, to powiedział, iż wracam z nim.
Zaprowadził mnie na plac, gdzie trwało spotkanie wszystkich wspólnot. Po drodze opowiedziałam mu jak dotarłam na miejsce. Coś tam pomarudził, pro forma, ale nie wydawał się być zdenerwowany moją obecnością. Na placu podszedł do jednego ze stolików, przy którym siedziała grupa ludzi. "Słuchajcie, to jest Karolina, moja parafianka". Że co - przemknęło mi przez myśl. "Prawie..." - wyrwało mi się. "Żadne prawie" zaprotestował i na chwilę odszedł. Kilkanaście osób bacznie mi się przyglądało. Ja też za bardzo nie wiedziałam co się dzieje. niedługo wrócił ksiądz z zupą w misce, która wylądowała tuż przede mną. "Lolek, to jest moja wspólnota, o której ci opowiadałem" - wyjaśnił mi. W zasadzie to tego po trochu sama się domyśliłam. Z tą zupą to jednak przesadził. W plecaku miałam jeszcze jakieś kajzerki. Ale skoro sam mi ją przyniósł to nie wypadało odmówić. Zresztą jak zaprotestowałam to kazał mi nie robić scen. I nie przekonuje mnie tłumaczenie, iż oddał mi swoją porcję.
Tymczasem ludzie z jego wspólnoty zaczęli do mnie zagadywać, a ja im w miarę możliwości odpowiadałam. Ksiądz od czasu do czasu do nas podchodził, zamieniał kilka słów, dogadywał. To ostatnie to choćby jest dla niego typowe. W końcu przysiadł się do nas na dłużej. Trochę poopowiadał mi o nich, trochę im o mnie (chociaż w pewnych miejscach przesadził, chociażby z tym, iż tylko ja pamiętałam o jego święceniach i jeszcze napisałam mu takie piękne życzenia).
Czas mijał w miarę spokojnie i przyjemnie. Tak adekwatnie to chciałam, aby zatrzymał się on na dłużej. A tymczasem nadeszła chwila, w której uczestnicy zlotu mieli wystawić przygotowane przez siebie scenki przedstawiające życie i działalność św. Franciszka z Asyżu. W tym celu udaliśmy się do namiotu, gdzie już była ustawiona scena. Wszystkie wspólnoty usadowiły się na krzesłach oraz na podłodze. Ja nie miałam takiej śmiałości, więc stałam przed namiotem, dopóki w pewnym momencie Ksiądz Niosący Światło się nie odwrócił i nie zamachał na mnie ręką, abym ku niemu przyszła. Następnie wylądowałam na połowie jego krzesła, na którym siedziałam już do końca występów.
Scenki przerywane były różnymi tańcami uwielbienia.
Zabawa była przednia. Zresztą ksiądz w pewnym momencie zdradził mi, iż to jest jego najlepszy sposób na odpoczynek - taki wypad gdzieś z osobami niepełnosprawnymi. Z tą wspólnotą związany jest od jakichś 25 lat. To dłużej niż jego staż kapłański. Może dlatego moja osoba tak rzadko go denerwuje? Może dlatego ma dla mnie tyle cierpliwości, ile kiedyś ksiądz Wojtek? Ewentualnie ksiądz Franklin.
Dochodziła 15:30, tegoroczny zlot Prowincji Polska Południowa dobiegał końca. Wraz ze wspólnotą prowadzoną niegdyś przez Księdza Niosącego Światło podeszłam pod scenę. On sam wszedł na nią, aby jako kapelan prowincji aby pobłogosławić olejek radości, który został rozdany wszystkim grupom, a następnie wszystkich pobłogosławić na zakończenie. W rękach trzymał krzyż okalany gałązkami mirtu - ten sam, który został zaniesiony w darze ołtarza. Kolejny raz wskazywał na niego jako na zbawienie nas wszystkich. Ponieważ trwał jeszcze maj, odmówiliśmy razem "Litanię loretańską" ku czci Matki Bożej. Akurat przez moment miałam okazję stanąć obok niego (ktoś mu musiał podać kartkę ze specjalną modlitwą), popatrzyłam tak na wszystkich zebranych i cieszyłam się widząc ich autentyczną euforia z tego wszystkiego malującą się na twarzy. I chociaż to była dosłownie chwila, wywarła na mnie niemałe wrażenie. Na zakończenie, już po błogosławieństwie i rozesłaniu, wszyscy zaśpiewaliśmy "Zjednoczonych w Duchu". Coś mi się zdaje, iż jest to coś w rodzaju ich hymnu. Automatycznie przypomniało mi się bierzmowanie, które było kilka dni wcześniej. Też śpiewaliśmy ją na zakończenie.
Już tak zupełnie na koniec opiekunowie grup mieli namaścić ich członków otrzymanym franciszkańskim olejkiem radości. Teoretycznie nie należałam do żadnej, w praktyce przyjęła mnie ta związana z księdzem. No tak jakoś wyszło. Popatrzyłam na księdza, było widać, iż jest zmęczony, ale chyba też szczęśliwy, iż jeszcze raz udało mu się być. Sama uśmiechnęłam się na jego widok.
Po wyjściu z namiotu zrobiliśmy sobie grupowe pamiątkowe zdjęcie. Odjazd busa zaplanowano na 16:30, aby ksiądz jeszcze na spokojnie i w miarę ustronnym miejscu coś "zjadł" i zażył lekarstwa. Ja tylko mam nadzieję, iż on w międzyczasie podał sobie jedzenie i nie chodził głodny. Bo to już by była przesada - mnie załatwiać zupę, a samemu o siebie nie zadbać. My w tym czasie w większości rozmawialiśmy ze sobą.
Kiedy po pewnym czasie pojawił się ksiądz, udaliśmy się do busa. Szłam w grupie, bo zupełnie nie wiedziałam gdzie on jest. Na miejscu weszłam do dziury na końcu pojazdu, gdzie nikt nie siedział. Ale wcześniej poprosiłam Księdza Niosącego Światło, aby spróbował się przespać, bo już źle wyglądał. Ja pomimo dosyć wczesnej pobudki nie potrafiłam tego zrobić. W busie było dosyć głośno, na szczęście to nie przeszkodziło księdzu się zdrzemnąć. Za każdym razem, kiedy spoglądałam w jego stronę to faktycznie wyglądał, jakby spał.
Widok po drodze
Na miejsce dojechaliśmy po około 1,5 godziny. Na parkingu już czekał na nas proboszcz z autem. Nie wypadało jednak odejść bez pożegnania. Ogólnie to zaprosili mnie na spotkania ich wspólnoty, w razie czego Ksiądz Niosący Światło ma mi powiedzieć gdzie i kiedy one są. Nie mówię, iż nie, bo to by było kolejne interesujące doświadczenie.
Potem wsiedliśmy do samochodu proboszcza, który był już zaznajomiony z całą moją historią. I wiedział, iż po drodze ma mnie wysadzić. Dopiero w samochodzie usłyszałam od Księdza Niosącego Światło, iż mogłam zadzwonić, iż chcę jechać, to bez problemu by mnie zabrał. Proboszcz jednak mu przerwał, iż dałam radę i nie wie o co się rzuca. Ogólnie miał mnie wysadzić przy drodze, a on wjechał na moje osiedle, prawie a pod mój blok. Na koniec przeprosiłam Księdza Niosącego Światło za problem i iż się zdenerwował. Znowu usłyszałam, iż nic takiego się nie stało. Gorzej by było, gdyby coś poszło nie tak. Zgodnie ze słowami księdza ubyłoby jednej parafianki.
Idź do oryginalnego materiału