Plan był prosty, przewidywalny i w zasadzie wykonalny - najpierw pomoc w biurze zawodów "Biegu walentynkowego", potem sam udział w biegu, a na koniec, w miarę możliwości, uczestnictwo w diecezjalnych obchodach Światowego Dnia Chorego w ramach trwającego aktualnie Roku Jubileuszowego. No, ale ja mogę sobie planować coś, a życie i tak napisało swój całkiem inny scenariusz.
Na bieg pojechałam dosyć wcześnie, bo przed godziną 6 rano. I wtedy czułam się bardzo dobrze. Po drodze kanarzy spisali jakiegoś obcokrajowca, który, jak się okazało, jest w Polsce nielegalnie (ups). Tak więc na przystanku mieli poczekać na przyjazd straży granicznej, która miała zająć się delikwentem. Nie byłam świadkiem całego przedstawienia, które, sądząc po zachowaniu zatrzymanego w autobusie, mogło być ciekawe, musiałam bowiem biec na kolejny autobus, który miał mnie dowieść na Dolinę Trzech Stawów, gdzie od lat realizowane są "Parkowe Hercklekoty", o których zresztą pisałam Wam tu nie raz. Co roku jest w zasadzie ta sama trasa, zmienia się tylko logo przewodnie biegu (na którym najczęściej wzorowane są medale). W tym roku wyglądało ono tak:

Ładne, prawda?
Ku mojemu zaskoczeniu udało mi się dotrzeć na miejsce przed godziną zbiórki. Akurat trafiłam w dziurę czasową, kiedy nic mi nie jechało bezpośrednio do parku na Muchowcu (zwanego wspomnianą Doliną Trzech Stawów). Musiałam więc dojść ok. 1,5 - 2 km. No, adekwatnie tyle co nic. Ale i tak bałam się, iż się spóźnię. Na szczęście nie miałam racji.
Na miejscu przywitałam się ze wszystkimi (w większości znamy się z poprzednich edycji biegów) i zabrałam do pracy, czyli wydawania pakietów startowych. Chociaż nie, wcześniej sama odebrałam swój pakiet, na który składał się numerek startowy, chip, masa ulotek, rogalik oraz paczka makaronu. No i jeszcze wspomniany medal na mecie. Dodatkowo dostałam też pakiet wolontariusza, w którym zamiast ulotek był bidon termiczny i identyfikator.
Przez pierwsze 1,5 godziny było wszystko dobrze, ale potem tak mnie rozbolał brzuch, iż z ledwością funkcjonowałam. Wiem, iż złożyły się na to różne czynniki z ostatnich dni - chociaż głównego winowajcy poszukiwała bym w okresie. Chociaż to dziwne, bo zwykle umieram z jego powodu pierwszego dnia. No, ale sesja mogła zmienić ten stan rzeczy. Ewentualnie mogłyby to być objawy zbliżającego się rzutu L-C, ale to też niezbyt mi się zgadzały objawy. Chociaż, kto to wie. A iż inni niemal od razu spostrzegli, iż coś jest ze mną nie tak, i nie zgadzało to im się z ogólnym obrazem mojej osoby, to zaczęli się zastanawiać, czy nie lepiej by było, gdybym wróciła do domu. choćby znalazł się chętny, aby mnie odwieźć do domu.
- Nic się nie martw Lolku, pobiegniesz w Biegu Hazoka - pocieszała mnie Ewcia. No tak, ale to dopiero za dwa miesiące. No nic, trzeba było przyjąć to co jest i zgodzić się na powrót do domu. I cieszyć, iż miało się transport, bo miejsce biegu jest na zupełnym odludziu, gdzie autobusy jeżdżą raz na godzinę, albo i rzadziej. Normalnie można iść te dwa - trzy kilometry do skrzyżowania, które jest bardziej skomunikowane z resztą miasta. Jednak w moim stanie to mogłabym nie dojść. Na pocieszenie dostałam medal, chociaż nie do końca mi się należał. Ale dostałabym go i tak, gdybym pobiegła bez względu na miejsce.
Tym sposobem, zamiast być w domu bardzo późno, byłam już po 10:00. A iż do końca dnia czułam się już nietęgo (mimo iż największy ból już mi minął), to zrezygnowałam z udziału w diecezjalnych obchodach Światowego Dnia Chorego. Trochę żałowałam, iż nie wysłucham konferencji prelegenta, który okazał się bratem jednego z moich aktualnych wykładowców, jednak w życiu trzeba iść na pewne ustępstwa, choćby rezygnacją z naszych planów i pragnień.
Tylko proszę, nie piszcie mi, iż od razu trzeba było zostać w domu. Ja rano naprawdę dobrze się czułam i nic nie wskazywało na to, iż tak zakończy się ten dzień.