Wolontariat podczas Poland Business Run był dla mnie okazją nie tylko do niewielkiej pomocy przy organizacji całego wydarzenia, ale i mini-zwiedzania Krakowa, na co poświęciłam sobotę pomiędzy szkoleniem przygotowawczym w piątkowy wieczór, a samym biegiem, który odbywał się w niedzielny poranek. Wstyd się przyznać, ale przez 4,5 lat studiowania (ostatnie pół roku byłam na zdalnym z powodu pandemii) nie było okazji, aby po prostu pochodzić na spokojnie po mieście i go pozwiedzać na moich zasadach. Tak adekwatnie to zwiedziłam go w ramach różnych ćwiczeń i warsztatów na turystyce religijnej, ale chciałam też zrobić to sama. W czasie studiów nie było jednak na to czasu, bo po zajęciach człowiek biegł na busa, żeby o rozsądnej godzinie wrócić do domu. No i jakoś to tak się potoczyło.
Wrześniowe słońce, które prześwitywało przez szybę w oknie wręcz zachęcało do wędrowania. Może to zabrzmi mało profesjonalnie, ale nie miałam jakiegoś konkretnego planu na ten dzień. Po prostu po zjedzeniu śniadania wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj i pojechałam przed siebie. Z tyły głowy miałam zamysł pojechania w pewno miejsce, które zwiedzaliśmy w ramach zajęć z Krakowa - miasta turystyki religijnej w 2015 roku. Zawsze myślałam, iż jest ono niedaleko dawnego getta krakowskiego, ale okazało się, iż się myliłam. Martwi mnie jednak to, iż po powrocie do domu też nie mogę go odnaleźć, jednak nie tracę nadziei, iż w końcu trafię na jakiś tego ślad i być może za rok mi się to uda. Tym bardziej, iż wydaje mi się, iż w ogóle był to jakiś szlak tematyczny. No cóż, widać marny byłby ze mnie przewodnik po Grodzie Kraka.
Siłą rzeczy musiałam zmienić swoje pierwotne plany. Na szczęście w Krakowie jest sporo map w różnych częściach miasta. Studiując tą na Koronie odkryłam, iż całkiem niedaleko znajduje się Kopiec Krakusa. Od prawie dekady wiem, iż odbywa się tam tradycja obchodów Rękawki, sięgająca przełomu XVII i XVIII wieku. Wykładowczyni tak obrazowo opisała to, co się podczas uroczystości, iż człowiek automatycznie wyobrażał sobie te wydarzenia. I tą euforia krakowskiej biedoty z ciastek i pierników, które staczały się z wzgórza wprost pod ich nogi. Tradycja ta kultywowana jest po dzień dzisiejszy, zwykle w pierwszy wtorek po Wielkanocy.
Wielkanoc już dawno za nami, jednak pomyślałam sobie, iż i tak warto wybrać się i spróbować go zdobyć. A przy okazji poobserwować królewskie miasto z zupełnie innej perspektywy.
Na miejsce podjechałam tramwajem. Potem zmierzałam do obranego celu opierając się na drogowskazach. Dobrze, iż ktoś o tym pomyślał, bo nie wszyscy mogą polegać na nowoczesnych metodach nawigacyjnych. Po przejściu kilkaset metrów trafiłam na podejście prowadzące w stronę Kopca.
Wbrew pozorom droga ta nie prowadziła na sam jego szczyt, ale coś, co można by nazwać przedszczyciem. Po przejściu obszaru z drzewami moim oczom ukazało się niewysokie wzniesienie. Piszę "niewysokie" ponieważ spodziewałam się dużo większego wzniesienia do pokonania. Nigdy jednak nie widziałam go na żywo, toteż moje wyobrażenie na jego temat opierało się głównie na przekazach ustnych i książkowych. Ot, taka niespodzianka.
Po krótkim odpoczynku i uzupełnieniu płynów zdecydowałam się na zdobycie kolejnego wzniesienia w moim życiu. Może niezbyt dużego, ale do każdej góry i górki staram się podchodzić z pokorą, uznając tym samym jej wyższość w każdym aspekcie. Tym razem podejście było dosyć proste i przyjemne.
Po kilkunastu minutach spokojnego i miarowego marszu doszłam na sam jego szczyt, z którego rozciągał się piękny widok na całą okolicę.
Tu chyba widać w oddali wieżę widokową Sanktuarium Bożego Miłosierdzia |
Widok na Nową Hutę |
A tutaj na Stare Miasto |
Nie za bardzo wiem, co to jest, ale ciekawie wygląda z góry |
Ja na szczycie |
Na szczycie Kopca Kraka spędziłam dobre 30 minut, zachwycając się roztaczającym się z niego widokiem, a przede wszystkim odpoczywając. Podejście niby nie było zbyt wymagające, ale musiałam mieć jakąś wymówkę, aby pozostać na nim na dłużej i popodziwiać niezwykły krajobraz. Tym bardziej, iż z tej perspektywy nie znałam Krakowa. Ot, człowiek nigdy nie wie co go jeszcze w życiu zaskoczy.
Z Kopca schodziłam powoli, chcąc jak najbardziej odwlec chwilę, kiedy będę na dole. Ale i ta w końcu nastąpiła. Na zegarku dochodziła 13:00, a więc nie było źle. choćby było bardzo dobrze, bo spędziłam na górze dłużej, niż zakładałam. W miarę łagodne podejście przyczyniło się do tego, iż ani razu nie wywinęłam orła, a więc i moje kolana oraz ręce nie ucierpiały. Ja to choćby się śmieję, iż ja kocham góry, ale moje dłonie i kolana już niekoniecznie podzielają moją pasję.
U początku podejścia jeszcze raz spojrzałam w stronę Kopca, który był zasłonięty przez drzewa. Trochę szkoda, ale kto ma na niego trafić, ten trafi. Mnie się udało, to i innym też. Zresztą chociaż zdobywanie wysokich gór jest przyjemne, to te niższe wzniesienia też mają swój urok.
Pełna wrażeń i pięknych widoków udałam się na obiad, a po nim na teren getta oraz Kazimierz. Ale to już temat na inną notatkę..