Z Górskim Biegiem Frassatiego jestem związana w sposób niezwykle emocjonalny. Mogę choćby powiedzieć, iż jest to jedna z tych imprez, na które czekam z niecierpliwością. Po pierwsze - niebanalny patron, który inspiruje również i w dzisiejszych czasach. Po drugie - urocze miejsce, w którym to wszystko się dzieje, czyli położone w Beskidzie Małym Międzybrodzie Bialskie (to w nim usytuowany jest start i meta biegu). I po trzecie, wspaniała ekipa, z którą zżyłam się od pierwszego spotkania. Wszystkie powyższe czynniki gwarantują doskonałą zabawę zarówno w słoneczne, jak i w deszczowe dni.
Oficjalnie zostałam zaproszona do pomocy w biegu przez samego jej inicjatora podczas obchodów stulecia Towarzystwa Ciemnych Typów. adekwatnie to i tak miałam zamiar zgłosić się do pomocy przy organizacji, owo zaproszenie było dla mnie potwierdzeniem tego, iż naprawdę chcą, abym była jakby współtwórcą całego przedsięwzięcia. Wojtek od razu mi obiecał, iż przydzieli mi tą funkcję, jaka idzie mi w miarę dobrze, czyli wręczanie medali na mecie.
Sobotni poranek okazał się ciepły i zapowiadał równie ładną pogodę przez cały dzień. Wskoczyłam więc w moje ulubione granatowe szorty, niebieską koszulkę techniczną i ruszyłam w stronę K-c, skąd miałam pociąg do B-B, a stamtąd jeszcze musiałam dojechać komunikacją podmiejską do wspomnianego Międzybrodzia Bialskiego. Jak widzicie - wyprawa życia. No, prawie. Na szczęście mam całą tą trasę w małym paluszku i już się nie boję, iż nie trafię, jak za pierwszym razem.
Idąc na kompleks boisk, skąd startowali i gdzie kończyli biegacze, minęłam się z Piotrkiem, bratem bliźniakiem księdza Pawła, o którym pisałam niedawno. Wymieniliśmy krótkie "cześć". Niby nic, a bardzo sympatyczny akcent na początek dnia. Na miejscu minęłam tłum startujących biegaczy. Gdybym wtedy wiedziała, iż wśród nich jest Baca, to zatrzymałabym się na chwilę i zaczęłabym go wyglądać. To byłoby trudne, ale Baca jest raczej wysoki i może bym go dostrzegła.
Po wystartowaniu biegaczy mieliśmy trochę czasu, zanim miał się pojawić pierwszy z nich. Na chwilę spora część z nas udała się nad usytuowany tuż obok zbiornik wodny, do czego zachęcało świecące na niebie słońce, które oświetlało góry po drugiej stronie rzeki, w tym górę Żar. Tam nie tylko korzystaliśmy z uroków słońca, ale i dzieliliśmy się tym, co u nas słychać. Owszem, trzeba było rozłożyć medale i butelki z wodą, tak aby wygodnie było je potem rozdawać. Tegoroczne medale prezentowały się w następujący sposób:
Ja, Wandzia i Iwona - czyli ekipa od medali wraz z konferansjerem |
Były ładne, ale i ciężkie. Szczególnie wtedy, kiedy miało się je zawieszone po kilka na ręce. Wszystko ze względów praktycznych - kiedy przybiega kilkoro zawodników pod rząd, dużo wygodniej jest rozdać im medale, kiedy ma się je pod ręką, niż gdyby trzeba było każdorazowo chodzić po każdy z nich. Do pomocy mieliśmy jeszcze kilkoro dzieci. Ale dzieci, jak to dzieci - albo są, albo gdzieś pobiegną i ich nie ma. Przywilej tego okresu życia. Zwłaszcza, iż tuż obok prowadzone były różne animacje dla dzieci, które mogły wydawać się ciekawsze niż rozdawanie medali. Tym samym my, dorośli, musieliśmy być bez przerwy na posterunku i w pełnej gotowości. Plus sytuacyjny był taki, iż podpatrzyłam na tych zabawach jeden interesujący taniec, który być może kiedyś wykorzystam w pracy z dziećmi.
Jakieś dwie godziny po wystartowaniu na mecie zaczęli pojawiać się pierwsze osoby startujące w biegu. Sam bieg liczył 21 kilometry i prowadził przez malownicze góry i wzniesienia okalające miejscowość. Minusem był dystans i trasa o różnym stopniu bezpieczeństwa w zależności od etapu biegu. W tych warunkach atmosferycznych pokonanie całości mogłoby się wydawać nie lada wyczynem. Kilka osób zeszło z trasy, ale był to naprawdę ułamek całości. Zdecydowanie większa część dotarła do mety, i to w całkiem niezłym czasie. Do plusów można zaliczyć to, iż bardzo duża część trasy prowadziła jednak przez zacienione tereny, po drodze było też wiele punktów odżywczych, na których wolontariusze rozdawali wodę i owoce, jak zwykle na końcu biegu jechał też zespół GOPR, gdyby coś się działo. A poza tym doping na (prawie) całej trasie biegu (podobno choćby przypadkowi turyści górscy kibicowali biegaczom) i medal na mecie skutecznie zachęcały do biegu do końca.
Zazwyczaj jest tak, iż najpierw na metę dobiega kilkoro najlepszych zawodników, potem jest chwila przerwy, następnie biegnie kilkaset przeciętnych biegaczy, a na końcu, choćby przez godzinę, dobiegają ostatni zawodnicy. Nie inaczej było i tym razem. Pracy było sporo, odpoczynku mało, a przecież każdego biegacza wypadało przywitać z uśmiechem na twarzy. Przez niemal cztery godziny trzeba było być na posterunku i rozdawać medale. W tym wszystkim wypatrywałam tego, kiedy Baca przekroczy linię mety. Finalnie, choćby mnie nie zauważył, ale mu to wybaczam. Sama bardziej zastanawiałam się, gdzie ma psa, ale jak to Wandzia stwierdziła - "Pola biega swoimi ścieżkami". Potem do mnie podszedł i trochę pogadaliśmy.
Jeden z zawodników, Baca i ja |
Ostatni zawodnik przekroczył linię mety kilkanaście minut po godzinie czternastej. Chociaż limit czasu już minął, to i na niego czekaliśmy z wodą i medalem. Kto wie, czy nie był to najbardziej zasłużony medal ze wszystkich, które tego dnia zostały rozdane. Teraz można było nie tylko odpocząć, ale i coś przekąsić. Jak zwykle na obiad była porcja makaronu z sosem mięsno - warzywnym. W tym czasie trwała dekoracja najszybszych biegaczy w różnych kategoriach. Na koniec reprezentacja wolontariuszy, która była na miejscu (tak adekwatnie to było nas ok. 100, jednak zostaliśmy przydzieleni do różnych zadań w różnych punktach trasy i nie wszyscy dotarli) została zaproszona na scenę do pamiątkowego zdjęcia. Kolejny miły akcent tego dnia.
Na koniec jeszcze pomogłam towarzystwu trochę posprzątać w namiocie oraz przy scenie. Dużo tego nie było, ale myślę, iż o tych kilka rzeczy mieli mniej do roboty. Potem jeszcze chwilę rozmawiałam z niektórymi osobami z naszej ekipy. Niemal wszyscy byli ciekawi jak tam mi idzie na studiach, ale też nie chciałam, aby ten temat zdominował naszą konwersację. Przecież każdy z nas ma coś, czym chciałby się podzielić z innymi.
Czas gwałtownie leciał, zaczęłam kombinować, jak dotrzeć do B.-B., ale zaraz z inicjatywą wyszła Wandzia, iż chętnie mnie podwiezie pod dworzec PKP, musiałam tylko trochę poczekać. Ale to nic, grunt, iż miałam podwózkę. Trochę się pobawiłam z Polcią, aby sobie o mnie nie zapomniała. Jednak to chyba nie będzie takie łatwe, bo wstępnie umówiłam się z Bacą na naukę jazdy na rowerze. Muszę tylko zaliczyć sesje, żeby nie mieć tego na głowie. No i może obronić się? Chociaż nie, obrona to przecież pikuś. Moja euforia z tego faktu (nauki jazdy na rowerze, rzecz jasna) jest mniej więcej taka, jak na zdjęciu poniżej.
A teraz najlepsze - nawet, jeżelibym nie dała rady utrzymać równowagi na dwukołowcu, to po tacie Bacy został trzykołowy rower, mniej więcej taki, jak ten:
Jak wielu z Was wie, pięć lat temu miałam go wypożyczonego i bardzo go sobie chwaliłam. Owszem, jest trochę problematyczny, zwłaszcza w bloku bez windy, ale jakaż to była euforia z tego jeżdżenia. Mam nadzieję, iż teraz też znajdę jakiś kompromis w jeździe na rowerze.