1932. Wiosna Ludów 2024, czyli jak zdobywaliśmy Rysiankę

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 6 miesięcy temu
Mówi się, iż do trzech razy sztuka. Trzeci raz miałam bezpośredni kontakt z osobą z wirusem HHV-5, która wywołała u niej półpasiec. Poprzednimi razy, jeszcze w dzieciństwie, udało mi się dwa razy uniknąć zarażenia, pytanie było, czy teraz będę miała równie dużo szczęścia, czy może mnie ono tym razem opuści. Dlatego ostatnie dni były dla mnie szczególnie stresujące, bynajmniej nie ze względu na nawał zajęć, a przez to brak czasu wolnego, ale przez dokładne oglądanie całego ciała w poszukiwaniu choćby najmniejszej podejrzanej kropki świadczącej, iż jednak nie udało mi się uniknąć zarażenia. Nie uśmiechało mi się chorować, a na pewno nie teraz, kiedy zaczęły mi się zaliczenia na studiach, a w pracy dzieci przypomniały sobie, iż lada chwila zakończy się rok szkolny i zaczęły nadrabiać to, czego nie opanowały w przeciągu ostatnich 9 miesięcy. A iż same tego raczej nie opanują, to trzeba z nimi usiąść i wytłumaczyć im w miarę przystępnie to i owo. Na szczęście chyba udało mi się kolejny raz oszukać przeznaczenie. W każdym razie, według Internetu, pierwsze objawy powinny już się pojawić, tymczasem nic podejrzanego nie wypatrzyłam.
Bardzo mnie to ucieszyło nie tylko ze względu na to, iż nie uśmiechało mi się chorowanie w aktualnym czasie, ale też ze względu na inne aktywności, także takie, które są związane z samorozwojem i wypoczynkiem, zwłaszcza aktywnym. Jedną z nich był rajd gwieździsty kilku Duszpasterstw Akademickich, którego finałem był szczyt Rysianka. Po górach kocham chodzić, niestety nie mam ku temu zbyt dużo okazji. Poza tym chciałam porobić kilka zdjęć i pokazać je Księdzu Niosącemu Światło, ale nie tylko. Znam kilkoro amatorów górskich szlaków, którzy niestety są w podobnej sytuacji co ja. No i zawsze można pokazać te zdjęcia dzieciakom ze świetlicy, opowiadając im o samej wyprawie. Tak sobie pomyślałam, iż pokazując je zrobię innym chociaż małą przyjemność.
Ubrana w zimowo-górskie buty z samego rana wyruszyłam w drogę. Co prawda Zosia z Duszpasterstwa załatwiła mi transport (zmotoryzowani zabierali ze sobą niezmotoryzowanych), jednak i tak musiałam jakoś dostać się do Kato, co w sobotę o 4 rano nie jest takie proste. Nie jest proste, ale możliwe, chociaż wiąże się z wstaniem o nieprzyzwoitej porze (ok. 3 nad ranem). Na szczęście autobusy do stolicy województwa jeżdżą całą noc, czasami raz na godzinę, ale jednak. Na miejscu musiałam jeszcze podejść pod centrum handlowe Silesia, skąd miała zabrać mnie Małgosia.
A Wy co robicie w sobotę o 4:58 nad ranem?
Następnie wyruszyłyśmy w drogę do Sopotni Wielkiej, skąd nasza grupa miała ruszyć na wspomniany szczyt. Trwająca ponad dwie godziny droga upłynęła nam pod znakiem rozmowy (jechała z nami jeszcze siostra Małgosi, Emilka), dzięki czemu poznałyśmy się jeszcze lepiej. Wbrew pozorom na spotkaniach nie zawsze jest ku temu okazja. Na miejscu zaparkowałyśmy na parkingu pod Delikatesami, a ponieważ przyjechałyśmy jako jedne z pierwszych, musiałyśmy zaczekać na resztę. W pewnym momencie zaczęłam się choćby zastanawiać, czy na pewno nie pomyliłyśmy miejsca zbiórki, bo coś podejrzanie długo nikogo z naszych nie było. Jednak z czasem kolejne samochody członków naszej Wspólnoty, aż wreszcie podjechał samochód z księdzem Krzysiem. Trzeba mu jednak było wybaczyć spóźnienie, dzień wcześniej był w Białymstoku, a na rajd przyjechał prosto z trasy. Czas, kiedy musieliśmy na niego czekać, nie był jednak stracony - wspólnymi siłami, bo co dwie głowy to nie jedna, ułożyliśmy Modlitwę Wiernych, która potem była odczytana na wspólnej Mszy świętej już na szczycie.
Uczestnicy rajdu skupieni w Duszpasterstwie Akademickim "Centrum"
Zanim jednak wyruszyliśmy w trasę odmówiliśmy krótką modlitwę, a ksiądz pobłogosławił wszystkich na drogę i życzył każdemu z nas, aby bezpiecznie doszedł na szczyt. Towarzyszył nam w tym wielki miłośnik górskich wypraw - błogosławiony Pier Giorgio Frassati, którego relikwie nieśliśmy ze sobą. Młody Włoch z charakterystyczną fajką, którą uwielbiał palić, "szedł" z nami również poprzez sztandar "Towarzystwa Ciemnych Typów"*, do których należy większość z nas. Dla ciekawostki, ja choćby w plecaku miałam książkę poświęconą przyszłemu świętemu. Spokojnie, nie był to opasły tom, a niewielka biografia Jurka.
Nasza trasa rozpoczynała się we wspomnianej Sopotni Wielkiej. Jest to wieś w Beskidzie Żywieckim, usytuowana za Żywcem. Najpierw wyruszyliśmy czarnym szlakiem w kierunku pierwszego szczytu, jakim jest Kotarnica (1160 m.n.p.m.), następnie niebieskim szlakiem kierowaliśmy się w kierunku Romanki (1366 m. n. p. m.), aż w końcu żółtym szlakiem doszliśmy do schroniska przy Rysiance (1322 m. n. p. m.), gdzie spotkaliśmy się z innymi grupami.
Rysianka jest jednym ze szczytów w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki w Beskidzie Żywieckim. Jest niemal w całości zalesiona, jednak znajdują się na niej dwie polany. Na północnych stokach, tuż przed szczytem, znajduje się hala Koziorka. Nieco pod wierzchołkiem, na północno - wschodnich stokach znajduje się duża widokowa hala Rysianka, a na niej schronisko PTTK na Hali Rysiance.
Według strony internetowej szlaki-turystyczne.pl trasa liczyła ok. 8,6 km. Nie jest to dużo, ale nie jest też mało, zwłaszcza dla osoby o ograniczonej sprawności, problemach z koordynacją ruchową, a choćby utrzymaniem równowagi w niektórych sytuacjach. Z drugiej strony postanowiłam chociaż spróbować i co najwyżej poddać się po drodze, niż potem przeżywać, iż mogłam wreszcie wyjść w góry, a tego nie zrobiłam.
Trasa była wymagająca. Na początku, gdzieś do odmówienia drugiej dziesiątki różańca świętego po drodze, jeszcze udawało mi się dotrzymywać reszcie kroku. Na drugim odcinku choćby dobraliśmy się w pary i wzorem wypraw górskich Towarzystwa Ciemnych Typów, rozmawialiśmy o wszystkim, aby lepiej się poznać. Mnie przypadła rozmowa z najmłodszym uczestnikiem wyprawy, jedenastoletnim Antkiem, jednak była ona wyjątkowa i bardzo, bardzo dojrzała. Co do samego różańca, to ksiądz rozpoczynał go "Ojcze nasz", a potem po kolei odmawialiśmy kolejne "Zdrowaś Maryjo". choćby mnie się dwa razy udało "wejść" do kolejki. Za pierwszym razem zrobiłam to niepewnie, dopiero po wzrokowym przyzwoleniu księdza, za drugim już zrobiłam to z automatu. Mówiłam już, iż lubię sytuacje, kiedy moja inność nie stanowi problemu? Zresztą myślę, iż nie tylko ja tak mam.
Pierwsza Tajemnica - Zwiastowanie Maryi Panny (mamy się nie lękać tego, co przewidział dla nas Pan Bóg). A za nami cudne widoki na Beskid Żywiecki
A tu już druga Tajemnica Radosna - Nawiedzenie świętej Elżbiety (i modlitwa o to, abyśmy z pokorą potrafili przyjąć pomoc innych)
Wytrwale idziemy dalej
Doszliśmy!
Gdzieś po odmówieniu Trzeciej Tajemnicy Radosnej zaczęłam odstawać od grupy. Może nie tyle brakowało mi sił, ile ksiądz przyspieszył tempa, aby zdążyć na zaplanowaną w południe Mszę świętą. Tym bardziej, iż miał pobłogosławić zebranych relikwiami bł. Pier Giorgia Frassatiego, które niósł w swoim plecaku Artur. Sam Artur towarzyszył mi nie tylko w pokonywaniu kolejnych wzniesień i kilometrów, ale też własnych słabości. To kolejna osoba, która traktuje mnie zwyczajnie, a nie jak zło konieczne. Ja zaś cieszyłam się, iż nie byłam sama, chociażby dlatego, iż Artur miał wgraną w telefon mapę szlaku i co jakiś czas mówił mi, ile już przeszliśmy. Po drodze czekał też na nas inny uczestnik wyprawy, Adaś, który przejął od Artura relikwiarz z Frassatim i pobiegł w stronę szczytu. Byliśmy pewni z Arturem, iż nie zdążymy na Mszę, ale dzięki Adamowi, chociaż Frassati zdążył :).
Tak naprawdę, zmęczeni ale szczęśliwi, dotarliśmy na koniec Mszy (akurat była modlitwa Ojcze nasz). Miałam dylemat, czy mogę przystąpić do Komunii świętej z powodu takiego spóźnienia, ale zobaczyłam, iż Artur idzie, to i ja poszłam. W końcu nie zrobiliśmy tego umyślnie, a intencją było dotrzeć na czas. To iż nam nie wyszłoęż było zwyczajnym pechem. Po drodze spojrzałam w stronę księdza Krzysia, który tylko się uśmiechnął, a więc było dobrze. Zdążyliśmy też na błogosławieństwo relikwiami Jurka. Po zakończeniu Mszy wiele osób z naszej ekipy z księdzem na czele podeszło, aby mi pogratulować wyjścia na szczyt. Następnie ksiądz zaprosił nas do schroniska na ciepłą herbatę. Pogoda nieco się nam popsuła, a na Rysiance zaczął wiać zimny wiatr, tak więc był to bardzo dobry pomysł. Szczególnie, iż schronisko chroniło nas przed nieprzychylnymi zjawiskami atmosferycznymi.
Na Rysiance zaplanowana była też integracja wszystkich Duszpasterstw biorących udział w rajdzie. W ruch poszła bardzo dobrze znana wszystkim "Belgijka", a także trochę mniej znany "Skrzypek" oraz "Biegnie mały osioł". Kiedy prawie wszyscy rozgrzali się i rozruszali, usiedliśmy w kręgu. Jeden z księży wziął do ręki gitarę, no i się zaczęło. "Krajka", "Hej sokoły", "Przyjdzie rozstań czas", "Dym jałowca", "Chciałem być marynarzem", "Czarny chleb i czarna kawa", "Morskie opowieści", "Sanctus" (SDM), "Cudne manowce" (SDM), "Bieszczadzkie Anioły" (SDM)... Nie wiem, czy był ktoś, kto nie włączył się we wspólny śpiew. Wiecie, w czasach iście prehistorycznych byłam w harcerstwie, wiele z tych piosenek po prostu uczyło się na zbiórkach, więc mniej lub bardziej są mi one znajome. Ech, to jedna z tych chwil, które człowiek chciałby jak najdłużej zachować w swojej pamięci.
Msza święta środowiska Duszpasterstw Akademickich
Wspólna "Belgijka"
Takie widoki towarzyszyły nam na szczycie
I takie też
Integracja
Zdjęcie ze szczytu musi być!
Myślę, iż każdy z nas chciałby jak najdłużej się bawić w tak wspaniałym towarzystwie i w tak wspaniałej atmosferze, ale szef zdecydował, iż pora już schodzić na dół do samochodów. Pożegnawszy się z nowopoznanymi ludźmi zaczęliśmy naszą drogę powrotną. Z zapartym tchem podziwialiśmy przecudne widoki, jakie zaserwowała nam sama natura. Założę się, nie, jestem tego niemal pewna, iż piękniejszych nie zaserwuje nam żadna gra komputerowa, żaden serial anime. To trzeba zobaczyć na własne oczy, choćby kosztem włożonego w to wysiłku. Nie wiem czy inni tak mają, ale ja po dotarciu na szczyt i ogarnięciu wzrokiem tego, co przede mną się roztacza jeszcze bardziej czuję piękno Bożego zamysłu stworzenia świata. Czuję majestat tego, co dostaliśmy niemal za darmo, na wyciągnięcie ręki. W ogóle w górach czuję się bliżej Boga, ale też czuję Jego dyskretną opiekę. Bo jak głosi pewna piosenka "Mam w kieszeni swój różaniec (...) I z różańcem tak wędruję, jakbym trzymał się za rękę, Pana Boga, co wsłuchuje się w modlitwę, jak w piosenkę".
Ale też tak sobie myślę, iż Boża opieka przejawia się w konkretnych osobach stawianych na mojej krętej i wyboistej drodze. Również podczas zejścia towarzyszył mi Artur służąc pomocą tam, gdzie jakieś zejście okazywało się zbyt trudne. Tym razem towarzyszyli nam też Marek i Patrycja, którzy bez namysłu służyli mi swoją pomocą. Kilka razy uniknęłam dzięki nim upadku, a o ile ma się problemy z koordynacją ruchów oraz utrzymaniem równowagi, to wcale nie jest to takie trudne. Chociaż i tak raz jeden niestety się wywróciłam - ujechała mi noga wraz z kamieniami, no i upadek był nieunikniony. Ale spokojnie, nic wielkiego mi się nie stało.
Takie widoki pożegnały nas podczas schodzenia ze szczytu
Ostatnia Tajemnica Radosna - odnalezienie Pana Jezusa w świątyni i nawiązanie do nawiązywania różnych relacji międzyludzkich
Schodziliśmy trochę inną trasą, bardziej kamienistą, ale i zadrzewioną. Mijaliśmy choćby kilka razy strumień. Zaś końcowy odcinek szliśmy asfaltem. I na tym asfalcie złapał nas deszcz, a raczej istne oberwanie chmury. Skończyło się tym, iż ksiądz z fotografem przyspieszyli kroku po to, aby podjechać po nas samochodami i podwieźć nas na parking. Tam przesiadłam się do Gosi, która była tak miła, iż odwiozła mnie do samego domu.
To był naprawdę wspaniale spędzony czas. Co prawda musiałam poprzesuwać sobotnie korepetycje na niedzielę (nie we wszystkich przypadkach było to możliwe), ale było warto. Jeszcze bardziej zintegrowałam się z grupą i poznałam jeszcze bardziej jej członków, i mam nadzieję, iż oni mnie też. Cieszę się też ze "zdobycia" Rysianki, bo nie wiem, czy normalnie byłabym w stanie to zrobić. A tak, wspólnymi siłami jakoś mi się to udało. A raczej nam się udało, bo wszyscy doszli! Mam nadzieję, iż to nie jest moja ostatnia tego typu wyprawa. Tylko muszę jakoś nabrać formy, żeby nie był słabeuszem. Chociaż podobno prawdziwa moc doskonali się w naszych słabościach.

* O co chodzi napiszę niebawem
Idź do oryginalnego materiału