Dzień 15 sierpnia znany jest w Kościele Katolickim jako święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W tym samym dniu od blisko 12 lat odbywa się w Oświęcimiu bieg przełajowy, któremu patronuje św. Jan Bosko. Dlaczego właśnie on? Wiąże się to z tym, iż Oświęcim był pierwszym miejscem na ziemiach polskich (chociaż formalnie wchodzących jeszcze w skład zaboru austriackiego), w którym salezjanie rozpoczęli swoją działalność. Dwa, w Oświęcimiu był ostatni etap peregrynacji relikwiarza po Polsce w 2013 roku. Z tej okazji, oraz ogłoszenie św. Jana Bosko patronem miasta, zorganizowano pierwszy tego typu bieg. Impreza cieszyła się tak dużym powodzeniem, iż w tym roku była jej 12 edycja. Nie, nie brałam udziału we wszystkich, zaledwie w 1/3, a więc 4 razy.
Od początku byłam zdeterminowana do wystartowania w tegorocznej edycji, toteż z niecierpliwością czekałam na otwarcie listy z zapisaniem się na bieg. A potem nie mogłam wręcz się doczekać, kiedy nadejdzie ten dzień, kiedy wraz z innymi stanę na starcie i pobiegnę przez przylegające do rzeki Soły bulwary. Prawie jak dziecko. Tym bardziej, iż niedawno przez przypadek powróciłam do treningów. Im bliżej był termin biegu, tym bardziej rosła moja ekscytacja. A o ile dodać do tego jeszcze wolontariat na dwóch biegach górskich, to można powiedzieć, iż jak najszybciej chciałam poczuć te same emocje, co biorący w nich udział biegacze.
Małą rozgrzewkę zrobiłam sobie dzień wcześniej, kiedy biegłam na wieczorną Mszę świętą odpustową w parafii Księdza Niosącego Światło. No i w czwartkowy poranek, kiedy również biegłam na Mszę świętą o 7 rano, aby poświęcić uzbierany dzień wcześniej bukiet z roślin. Może nie był on ani śliczny, ani okazały, ani idealny, ani urodziwy, ale był mój. Zresztą śmieję się, iż ja też nie mam tych przymiotów, a jakoś żyję. Ksiądz Niosący Światło trochę dziwnie na mnie spojrzał chodząc z tacą, uznajmy jednak, iż był zaskoczony moją obecnością o takiej godzinie. Bo ostatnia złość niemal całkowicie mu przeszła.
Ksiądz proboszcz w swoim kazaniu porównał cechy ludzkie do kolorowych kwiatów rosnących w ogrodach i na łąkach. Żółtym kwiatom przypisał symbolikę tych osób, którzy niczym latarnie w ciemną noc pomagają innym w znalezieniu adekwatnej drogi do Pana. Czerwone to ci, którzy kochają wszystkich bez względu na wszystko. Pomarańczowe kwiaty przyrównał do tych osób, co nie wstydzą się swojej wiary, ale też nie jest ona u nich tylko na pokaz, które wręcz nią żyją. Niebieskie kwiaty to te osoby, które swoją modlitwą chociaż trochę przybliżają Niebo do ziemi - ci, którzy odmawiają różaniec, czy też śpiewają poranne Godzinki przybywając do kościoła na długo przed innymi. Natomiast fioletowe kwiaty to wszyscy ci ludzie, którym praca wręcz pali się w rękach, a jej efekty przez długi czas cieszy inne osoby. Ech, myślę, iż każdy wierzący człowiek chciałby być takim bukietem kwiatów, ale tak naprawdę jest to bardzo, bardzo trudne, również dla mnie, kogoś, kto żyje w świecie pełnym pokus, a nie w oderwaniu od niego.
Po Mszy szybki powrót do domu, zmiana ubrania z odświętnego na sportowe, moje i Puśki śniadanie i już była pora na wyjazd do Oświęcimia. Od jakiegoś czasu powrócił bezpośredni pociąg z Katowic. Wsiadłam do takiego, który odjeżdżał przed 12:00, a na miejscu był po jakichś 50 minutach. A więc znacząco skrócił się czas jego przejazdu. Po drodze oczywiście lektura książki. Tym razem takiej na przysłowiowy raz, czyli "Sławni Polacy. Sportowcy". Znam ją już na pamięć, wszak dostałam ją w podstawówce (a potem na wiele lat zagubiłam we rodzinnym domu). Ogólnie przedstawia ona sylwetki wybranych 30 sportowców, którzy w jakiś sposób przyczynili się do rozsławienia Polski w sportowym świecie. Trochę ubolewam nad brakiem mojego "ukochanego" Roberta Korzeniowskiego (śmiejcie się, ale podobno w wieku 10 lat najpierw chciałam zostać jego żoną, a potem mówiłam, iż chcę aby został moim trenerem), ale z drugiej strony, kiedy została ona wydana, to był on właścicielem dopiero pierwszego złotego olimpijskiego krążka. I jeszcze jedna refleksja mnie naszła podczas czytania książki - wiele z zamieszczonej w niej sylwetek sportowców odeszło już z tego świata, chociaż w książce wciąż "żyją" (są podane tylko ich daty urodzenia). Pawłowski, Duńska - Krzesińska, Kulej, Szurkowski, Szewińska, ostatnio też Schmidt, powiało nostalgią i wspomnieniami.
Z pociągu przesiadłam się na autobus, który dowiózł mnie na oświęcimski rynek. Może ktoś z Was kojarzy, ale znajduje się na nim taki kościół, który niemal wychodzi jednym kątem na ulicę. Kiedy byłam mała i jechałam autobusem do Wadowic, to często miałam wrażenie, iż pojazd w niego uderzy. Jak możecie się domyśleć, nigdy do tego nie doszło. Tak się składa, iż 15 sierpnia odbywa się w nim odpust. Na sumę nie zdążyłam, ale na procesję wokół świątyni, która była jej zwieńczeniem - i owszem.
I choćby na "Te Deum" się załapałam. Drugie, w ciągu zaledwie dwóch dni. W ogóle ostatnio coś dużo tego "Ciebie Boga wysławiamy" w moim życiu.
Po zakończeniu uroczystości (na którą choćby nie wchodziłam do kościoła w myśl zasady, iż w spodenkach przed kolana nie wypada) podreptałam w dół pod kompleks szkół należących do zakonu salezjanów. Tam, na boisku szkolnym, znajdował się namiot, w którym potwierdzało się swoją obecność oraz odbierało numerek startowy i drobne smakołyki od sponsora. Mnie przypadło w udziale pobiegnięcie z numerem 111. A dodatkowym bonusem było dla mnie spotkanie z klubowym znajomym, Maćkiem. Maciek tym razem nie startował, ale za to czekał na mnie na mecie, będącej też startem biegu.
Start szóstej edycji biegu "Biegać jest Bosko" przewidziany był na godzinę 16:00. Na jego linii miałam jeszcze jedną miłą niespodziankę - okazało się, iż jednym z jego organizatorów jest znany mi z różnych biegów górskich Krzysiu. Z tym, iż teraz niejako nasze role się odwróciły - to ja biegłam, a Krzysiek stał na mecie z medalami. Przed startem zdążyłam się jeszcze w miarę możliwości rozgrzać, głównie po to, aby po drodze czegoś sobie nie naciągnąć, przeciągnąć itp. I jeszcze poprawiłam sobie sznurówki w tenisówkach, aby po drodze mi się nie rozwiązały, a ja nie runęłabym przy tym jak długa po drodze. Niby opieka medyczna była zapewniona, ale ja jednak wolałam nie rozwalać swoich kolan przed Kalwarią Zebrzydowską i pieszą pielgrzymką do Częstochowy.
Bieg "Biegać jest Bosko" jest dosyć specyficzny, ponieważ patronuje mu św. Jan Bosko. Dlatego przed jego rozpoczęciem odmówiliśmy wspólnie "Zdrowaś Maryjo" oraz zostaliśmy pobłogosławieni przez księdza. A potem już tylko odliczyliśmy wszyscy od 10 w dół i wystartowaliśmy przed siebie.
Trasa liczyła tradycyjnie 5 kilometrów. Dla niektórych to nic, dla mnie jednak wystarczająca. To znaczy wiem, iż raczej dam radę ją pokonać w wyznaczonym czasie. Ten zaś, ku mojemu zaskoczeniu, zmniejszono do 50 minut. Czyli, jakby nie liczyć, wyszło 1 kilometr na 10 minut. Przy odrobinie szczęścia byłoby to wykonalne. Było ciepło, ale największy żar w ciągu dnia już był za nami. To znów działało na moją korzyść, bo szczerze powiedziawszy niezbyt lubię biegać w upalne dni.
Drugim zaskoczeniem była ciut zmieniona trasa w porównaniu z poprzednimi latami. Wydaje mi się, iż kilometraż był taki sam, jednak tym razem było więcej biegów po terenach zielonych (boiska, łąki itp.), niż po rozgrzanym do czerwoności asfalcie.
Jak łatwo się domyśleć, dość gwałtownie zostałam w tyle za wszystkimi biegaczami, a choćby uczestnikami marszu nording walking. Myślicie, iż w jakiś sposób mnie to zniechęciło czy też zdemotywowało? Nic z tych rzeczy. Znam swoje możliwości, ale i ograniczenia i wiem, iż nigdy nie dorównam sprawnością osobom pełnosprawnym. Dlatego naprawdę nie jest dla mnie jakimś specjalnym problemem to, iż w tego typu biegach jestem tak adekwatnie na końcu. Ja mam tą świadomość, iż daję na nich z siebie wszystko, choćby kiedy tego nie widać.
Sama atmosfera biegu była wspaniała, spacerujący bulwarami ludzie dopingowali zawodników okrzykami i brawami. I po co komu farmakologiczny doping, skoro ma się taki naturalny i w dodatku niczym nie zabroniony? Na metę wbiegłam ostatnia, ale przy ogromnych brawach pozostałych uczestników biegu, co było dla mnie niemałą nagrodą. A kiedy Krzysiek zawiesił na mojej medal, poczułam się jak zwycięzca. Może nie dobiegłam jako pierwsza, ale też nie zrezygnowałam z udziału w nim po drodze i dałam w nim z siebie wszystko.
Po zjedzeniu posiłku regeneracyjnego w postaci tradycyjnego salezjańskiego bigosu oraz serdecznej rozmowie z Maćkiem musiałam wracać do domu. Niestety, jestem ograniczona godzinami przejazdu pociągu. Dobrze, nie marudzę, a choćby cieszę się, iż mogłam dzięki temu dojechać na miejsce. Inaczej raczej nie byłabym w stanie dotrzeć na bieg. Zmęczenie brało górę, jednak pogrążenie w lekturze zabranej ze sobą książki nie pozwalało mi zasnąć. Przeczytanie całości zajęło mi tyle, ile podróż tam i z powrotem. Inna sprawa, iż książkę się czyta naprawdę szybko, zwłaszcza iż tematyka opiewa w strefie moich zainteresowań. A zamieszczone w niej zdjęcia polskich mistrzów sportu tylko pobudzały moją wyobraźnię.