
Cassandra krzątała się, każdą czynność wykonując w pośpiechu, niedbale, jakby wszystkie jej myśli uparcie skupiały się na jednym pragnieniu: wydostaniu się z tego miejsca. Poruszała się szybko, ostentacyjnie stukając obcasami po winylowych panelach, po omacku sięgając do ciężkich i głębokich szuflad, które zamykała z głośnym trzaskiem, gdy ostatnie teczki trafiły na swoje miejsce. Zatrzymała się przy wysokim, białym kredensie, łapiąc oddech. Przesunęła palcem wskazującym po ekranie telefonu, kreśląc literę „Z”, a następnie nerwowo pokręciła głową, wbijając dociekliwy wzrok w jednolity tekst.
– Pierdol się, Steve! – rzuciła z oburzeniem, po czym znów oddała się impulsywnej gonitwie, uwięziona w czterech ścianach gabinetu.
Drzwi powoli, niemal bezszelestnie otworzyły się i z korytarza wyłonił się niewysoki mężczyzna w średnim wieku. Miał przepraszający wzrok i równie skruszoną minę. Trzymając w ręku dwa papierowe skoroszyty, bezwolnie wszedł do pokoju.
– Cassie…przepraszam, ale mam jeszcze dwóch - podjął, przesuwając dłonią po ciemnych zakolach, uśmiechając się nerwowo.
– Nie! Nie, Robert! Jestem poza godzinami! Powinnam teraz siedzieć na kanapie z butelką czerwonego wina, a nie wciąż tutaj!
Manifestując swój gniew i rozżalenie, Cassandra wyszarpała dokumenty z rąk mężczyzny i lekceważąco rzuciła je na swoje biurko. Brunet zmarszczył brwi, próbując spojrzeć na sytuację jej oczami.
– Obiecuję, iż jutro wypuszczę cię wcześniej, przepraszam, ostatnio piątki są gorsze od poniedziałków - rozłożył ręce. Znowu pokłóciłaś się z mężem?
Kobieta wydała z siebie ostry, świszczący oddech, który brzmiał jak ostrzeżenie.
– choćby nie zaczynaj – warknęła zrywając prawą dłoń w ostrym geście, który miał ostatecznie zamknąć temat.
– Skąd ty bierzesz tych czubków, Rob? – zapytała złośliwie, ponownie biorąc do ręki teczki z nazwiskami nowych pacjentów.
Mężczyzna spojrzał karcąco, ale niestosowny komentarz puścił mimo uszu.
– Wprowadź proszę ich do systemu, a jutro rano będzie czekała na ciebie ulubiona kawa – złożył dłonie jak do modlitwy i gwałtownie wycofał się z pomieszczenia.
– Na sojowym, bez cukru – odburknęła nim wyszedł, z rozgoryczeniem zajmując miejsce przed komputerem.
Kobieta zaśmiała się radośnie, ekspresyjnie unosząc prawą dłoń, w której trzymała długopis. Odwróciła się do swojej koleżanki, opowiadając o wydarzeniach z wczorajszego wieczoru z przesadną emfazą. Emanowała przy tym subtelnym, ale zdecydowanym urokiem, który wydawał się naturalnie wpleciony w jej wygląd. Twarz przyciągała wzrok nie tyle klasycznym pięknem, ile szczerością i siłą wyrazu. Mocno zarysowane kości policzkowe, nadawały jej obliczu drapieżny, nieco arogancki kontur, który kontrastował z jej ciepłym, ale intensywnym spojrzeniem, o zimnym, szaro-błękitnym odcieniu. Kasztanowe włosy, upięte w wysoki kucyk, uzupełniała gęsta, prosta grzywka opadająca tuż nad brwiami.
– A potem zaprosił mnie na kolację, wręczył bukiet czerwonych róż i bezczelnie zaciągnął do łóżka, czujesz to?! Mówię ci Olivio, daruj sobie, małżeństwo jest przereklamowane! – mówiła energicznie, nie mogąc powstrzymać się od gestykulacji, pełnej nadmiernego zapału.
– Czy ja koniecznie muszę tego słuchać? – wtrącił, nieco zażenowanym tonem mężczyzna, który odwrócony tyłem, dotąd był tylko wolnym słuchaczem, obfitującej w pikantne szczegóły rozmowy pielęgniarek z porannej zmiany.
– Samo życie Rob, samo życie – Cassandra obrzuciła go na pozór krytycznym wzrokiem. – Przypomnieć ci, jak było, kiedy rozwodziłeś się z żoną?
– Rozwodzisz się ze Stevem? – spytał, w odpowiedzi na jej ciętą aluzję dotyczącą jego życia osobistego.
Kobieta melodramatycznie podparła dłonią podbródek, symulując rozmarzony wyraz twarzy.
– Nie wiem czy będę w stanie zrezygnować z tych wszystkich, elektryzujących orgazmów – powiedziała, po czym razem z Olivią ryknęły śmiechem, który z całą pewnością było słychać nie tylko w przyległym korytarzu, ale również większej części ośrodka.
– Proszę, Cass, przestań – szepnął Robert, jednocześnie próbując zatuszować uśmiech, który nieświadomie pojawił się na jego ustach. — To jest miejsce pracy, a ty opowiadasz o... – urwał w pół słowa, nie chcąc wypowiadać słowa `orgazmy` na głos.
Cassandra, wciąż chichocząc, przesunęła dłonią po blacie biurka.
– Mówię tylko, iż seks to jeszcze nie powód, żeby tkwić w tej farsie, Rob. Nie mieszajmy namiętności z księgowością…
Cisza nastała nagle, równie gwałtownie, jak skończyła się salwa śmiechu. Cassandra i Olivia spoważniały, a ich twarze przybrały maski profesjonalizmu. Robert, opierając łokcie o blat, by zamaskować swój uśmiech, rzucił im krótkie, stanowcze spojrzenie.
— Koniec przedstawienia, dziewczyny — syknął niby stanowczo, podnosząc wzrok ponad ich głowami. — Pora na powrót do służby.
W tej samej chwili drzwi gabinetu uchyliły się delikatnie, a w progu stanął wysoki, postawny mężczyzna o widoczniej siwiźnie i pogodnym spojrzeniu. Ubrany w nienagannie skrojony, szary garnitur, Dyrektor był uosobieniem najwyższej kultury i empatii.
— Dzień dobry paniom, panie doktorze — powiedział z uprzejmym uśmiechem i ponownie zwrócił się do pielęgniarek. — Pani Cassandro, pani Olivio. Przepraszam, iż wpadamy bez zapowiedzi. Oprowadzam panów, a to nasz ostatni przystanek, zanim wrócą do swoich zajęć.
Za nim wsunęły się dwie sylwetki. Korpulentny blondyn w średnim wieku, o rumianej, zadowolonej minie, który poruszał się z widocznym wysiłkiem oraz szczupły mężczyzna. Jego proste, ciemne włosy i regularne rysy twarzy sprawiały, iż z miejsca stał się punktem zainteresowania. Mimo bladości i wychudzonej sylwetki, które zdradzały słabość, emanował pewną charyzmą. Jego lazurowe oczy omiatały gabinet z nużącą obojętnością, sprawiał wrażenie nieco rozproszonego i zmęczonego.
Cassandra i Olivia zamarły. Robert wstał gwałtownie, wygładzając rękaw od kitla. Cała trójka uprzejmie odpowiedziała na przywitanie, a ich wymuszone uśmiechy, zdradzały, iż z trudem utrzymują powagę.
— Panowie, tutaj mamy gabinet lekarski, który czasem będzie trzeba odwiedzać – zwrócił się do mężczyzn z udawaną bolączką. – Szczególnie pan – dodał nieco ciszej, w stronę wysokiego szatyna, który od razu poniósł zbulwersowany wzrok, jakby czuł żal, iż dyrektor z marszu przykleja mu etykietę.
– Panie Olivia oraz Cassandra to filar naszej kliniki, sprawują opiekę pielęgniarską, z kolei pan doktor Robert Hayes jest jednym z kilku, naszych lekarzy psychiatrów, ma również specjalizację internisty – tłumaczył, zdając się nie zwracać uwagi na nagłe poirytowanie jednego z podopiecznych.
– Doktorze, dobrze się składa, iż na siebie wpadliśmy. Kiedy panowie powinni zgłosić się na wstępne badanie fizykalne? – znów zwrócił się do Roberta swoim miłym i stonowanym głosem.
Trzymając dłonie splecione przy ciele, doktor Hayes wystąpił przed nim o krok do przodu, jak uczeń w trakcie szkolnej akademii.
– Myślę, iż za dziesięć minut możecie się zgłosić – powiedział bezpośrednio do mężczyzn, a następnie przerzucił pytający wzrok na dyrektora, który zaaprobował jego sugestię skinieniem głowy.
– Panie Smith, może pan będzie pierwszy – posiwiały mężczyzna odwrócił się do tęgiego blondyna. – Pana, panie Patterson zapraszam jeszcze do mojego gabinetu na krótką rozmowę.
Doktor Julian Vance był uosobieniem kontroli i nienagannej etyki zawodowej. Nigdy nie widywano go w pośpiechu, ponieważ jego życie, zawodowe i osobiste, było pieczołowicie zaplanowane na lata, nie na dni. Był to mężczyzna, który nie tylko znał wartość czasu, ale potrafił go niemal dźwigać – rozporządzać nim, przydzielać i wymagać. Jego nieustępliwość nie wynikała z arogancji, ale z logiki i precyzji. Kiedy podejmował decyzję, była ona ostateczna i nieodwołalna, ponieważ poprzedzona była chłodną, wielopłaszczyznową analizą wszystkich ewentualności. W jego świecie chaos i emocjonalny zamęt nie miały miejsca w sferze zarządzania. Traktował każdego pracownika i pacjenta z taką samą kulturalną atencją, wiedząc, iż autorytet buduje się nie przez krzyki i groźby, ale przez konsekwencję i wzajemny szacunek. Był uosobieniem spokoju – skałą, która nie pękała pod naporem emocji, a jedynie delikatnie korygowała kurs.
Stało się dokładnie tak, jak zapowiedział dyrektor. Samuel Smith udał się do swojego pokoju, by za dziesięć minut wrócić w to samo miejsce na badanie do doktora Hayes’a, a pan dyrektor wraz ze szczupłym szatynem, nieśpiesznie poszedł do biura.
– Który z nich był z nakazu sądu? – zapytała z zaciekawieniem Cassandra, kiedy wreszcie z powrotem zostali we troje. Robert zapatrzył się w pustą ścianę, którą miał przed sobą, jakby głęboko rozważał jakąś nurtującą myśl.
– Ten młody – odrzekł, wciąż w zamyśleniu.
Popadł w czystą melancholię. Zwykle energiczny i zorganizowany, teraz wydawał się cięższy i wolniejszy, jakby powietrze kliniki nagle zgęstniało, aby go przytłoczyć.
– Nad czym tak dumasz? – spytała kobieta, przez chwilę w ciszy obserwując jego zmienioną postawę.
Robert przeszedł się przez pokój, sięgając na półkę po tablet.
– Będzie z nim dużo pracy… – westchnął.
Cassandra zmrużyła oczy przez chwilę zastanawiając się, co ma na myśli.
– Z kim? Mówisz o tym z wyrokiem? – upewniła się. – Przecież oni są najgrzeczniejsi. Wizja natychmiastowego przeniesienia do ciupy, sprawia, iż chodzą jak w zegarku.
– Nie o to chodzi – Robert dynamicznie pokręcił głową. – Ma zaawansowany nowotwór.
Cassandra otworzyła szeroko oczy, a jej twarz natychmiast stała się szczerze zatroskana. choćby Olivia, która dotąd pozostawała w swoim świecie – ze splecionymi dłońmi u boku, bezwiednie opierając się o blat biurka – uniosła gwałtownie głowę, patrząc na Roberta z zainteresowaniem.
– Matko, co ty mówisz… – skomentowała Cassandra. – Przecież to dzieciak, ile on ma lat? Dwadzieścia?
– Dwadzieścia cztery – poprawił ją doktor Hayes, co rusz stukając palcem w urządzenie.
Olivia, najmłodsza w ich zespole i dopiero co po studiach, nie była tak bezwiedna jak wcześniej. Jej nieobecny wzrok stał się teraz mocno skupiony. Pracując raptem od kilku miesięcy, wciąż uczyła się od Cassandry praktycznej strony zawodu – tej, której podręczniki jej nie nauczą.
– W zeszłym roku byłam na praktykach w St. Luke’s Regional w Boise – powiedziała cicho, odrywając się od blatu. – Spostrzegłam tam naprawdę sporą ilość dzieciaków i ludzi w moim wieku z rakiem. Dwadzieścia cztery lata to, niestety, strasznie realny wiek dla tego świństwa.
Robert i Cassandra przyjęli komentarz Olivii w absolutnej ciszy. Ich bierność była milczącą zgodą. Była to ciężka cisza dwójki weteranów, którzy zbyt często spostrzegli na własne oczy, jak ulotne jest życie. Spojrzeli po sobie, a ten niemy kontakt mówił wszystko: młodym ludziom łatwo jest wierzyć w nieśmiertelność i całe lata przed sobą, ale rak, wypadki czy jakikolwiek inny śmiercionośny przypadek nie zważa na kalendarz ani na życiowe plany. Los potrafi równie skutecznie odebrać życie w wieku osiemdziesięciu, co i dwudziestu czterech lat.