W marcu spadłam ze schodów na stacji metra. Tak po prostu, niezdarnie, z impetem. Nie mogłam wstać, coś mi w środku stopy niepokojąco gruchotało. Siedziałam na zimnej posadzce z łzami w oczach i bolącą nogą, nie wiedząc, co robić.
I tu mogłabym zacząć zupełnie inny felieton – o dziesiątkach ludzi, którzy się przy mnie zatrzymali, pytali, co się stało, proponowali pomoc, wodę, telefon do bliskich, zdjęcie mi buta. Ale dziś nie o tym.
Zadzwoniłam na numer 112. Pan po drugiej stronie był średnio uprzejmy, bez większej empatii – po prostu: zgłoszenie przyjęte. Przyznam, iż bałam się, iż pogotowie w ogóle nie przyjedzie. Albo, iż ratownicy medyczni wysiądą z karetki i stwierdzą, iż skoro oddycham i nie jestem nieprzytomna, to nie ma sprawy, żegnamy (raz mi się tak zdarzyło, kiedy miałam zapalenie wyrostka robaczkowego – lata temu).
Ale karetka przyjechała – po 40 minutach, podczas których siedziałam na posadce przy schodach – a wraz z nią dwóch panów po czterdziestce. Przemili. Sympatyczni. Zmęczeni – to było widać – ale profesjonalni, troskliwi i z poczuciem humoru. Unieruchomili mi nogę, pomogli usiąść na wózku, walczyli o to, by zawieźć mnie do szpitala z dobrą ortopedią. Po drodze zagadywali mnie, śmiali się – jeden żartował, żebym się nie martwiła, bo już dzisiaj widział gorsze wypadki, a upadków ze schodów w metrze "zaliczył" multum.
Złamanie trójkostkowe, szpital i opieka, której się nie spodziewałam
Gdy trafiłam na SOR jednego z warszawskich szpitali, zaczęło się klasycznie: kilka godzin czekania, kroplówki, ból, chaos, nerwy. Miałam więc doświadczenie SOR-owe jak większość. Ale – i to ważne – czekanie było dla mnie czymś naturalnym. Tak, już kilkakrotnie czekałam na SOR-ach, ale rozumiałam też, iż w takim miejscu czas płynie inaczej, a ludzie obok mnie mogą być w gorszym stanie i to oni potrzebują pilniejszej pomocy.
Widziałam pielęgniarki i lekarzy biegających dosłownie z jednej strony korytarza na drugą. Nikt nie siedział z telefonem w ręku, nikt się nie opierał o ścianę z kawką. Wszyscy zziajani, zmęczeni, ale obecni. Obok mnie ktoś właśnie mdlał, ktoś inny krzyczał z bólu, jeszcze inny wychodził, trzaskając drzwiami i rzucając oskarżenia o "znieczulicę". A ja widziałam po prostu ludzi, którzy robili, co mogli – w systemie, który często nie daje im żadnych narzędzi.
Bo o tym się zapomina: iż problemem nie zawsze są ludzie, tylko system, chroniczne niedofinansowanie, braki kadrowe. To nie pielęgniarka jest winna temu, iż jest jedna na cały korytarz. To nie lekarz wymyślił sobie, iż musi ogarniać czterech pacjentów na raz.
Okazało się, iż muszę zostać na oddziale. Złamanie trójkostkowe – najpoważniejsze złamanie stopy. Operacja. Strach, niepewność, stres. Myślałam, iż dostanę gips i wrócę do domu. Ale nie – szpital.
Było czekanie, ból i obskurna sala. Ale też śmiech i dobre jedzenie
Znowu się bałam, ale trafiłam na świetny zespół. Panie pielęgniarki były serdeczne, pomocne, zawsze reagowały, kiedy naciskałam przycisk. Jedzenie było... pyszne. Naprawdę. Nie jakaś breja z PRL-u, tylko duże, domowe porcje.
W ponurej sali, którą dzieliłam m.in. ze starszą panią z demencją – modliła się na głos i opowiadała o swoich problemach z wypróżnianiem – czułam się, paradoksalnie, trochę jak na wakacjach. Zwłaszcza iż dwie inne pacjentki z łóżek obok traktowały mnie jak własną wnuczkę.
Ktoś teraz powie: "Co ona bredzi, wakacjach?! Chyba z koszmaru". I niby ma rację. Ale może to był szok pourazowy? A może po prostu wdzięczność, iż mimo wszystko jestem w dobrych rękach? Albo moje optymistyczne usposobienie? Bo jasne, czekałam na operację dłużej, niż zapowiadano. Szpitalne korytarze były odrapane, a sala daleka od komfortu. Ale naprawdę – czułam się zaopiekowana.
Przykład: pan pielęgniarz, który wiózł mnie na RTG (to była jego dziewiąta godzina dyżuru i spuchły mu już stopy od ciągłego chodzenia), żartował, iż skoro nogi mi nie amputują, to jest w porządku. Będę żyć. A ja śmiałam się i od razu uspokajałam.
Był jeden wyjątek. Chirurg, który rzucił kilka nieprofesjonalnych uwag na temat mojej wagi – przy innych pacjentach, na głos, jakby mówił o meblu, a nie o człowieku. To było okropne i krzywdzące.
Ale nie chcę, by jego zachowanie przesłoniło mi całość tego doświadczenia – zwłaszcza iż pani anestezjolog była tak fantastyczna, iż przez całą operację (miałam znieczulenie miejscowe) rozmawiałam z nią o serialu "Na dobre i na złe" i promocjach z Żabki. A sama sala operacyjna była świeżo wyremontowana i nowoczesna.
Nie każdy pacjent trafia do piekła. Czasem trafia na ludzi, którym się chce – mimo zmęczenia
Całość (a spędziłam w szpitalu trzy dni) była po prostu dobra. Mimo stresu, bólu, sikania do "kaczki", krzyczącej sąsiadki z łóżka obok, budynku jak z sowieckiego koszmaru i systemu, który ledwo zipie – ludzie mnie nie zawiedli. A czy tak naprawdę to oni nie są w tym wszystkim najważniejsi?
I dlatego dziś – kiedy ktoś znów opowiada tylko o tym, jak to "SOR to piekło, a w szpitalach podają pasztet sprzed wojny" – mówię: czasem to nieprawda. A przynajmniej: niecała prawda.
Czasami ktoś cię rozśmieszy, kiedy najbardziej się boisz. Czasem da ci dodatkową kromkę chleba po poście przed operacją, która jednak odbędzie się dzień później. Czasem po prostu jesteś dla nich kolejną pacjentką – ale czujesz się traktowana jak człowiek. A to, w obecnym stanie publicznej polskiej ochrony zdrowia, naprawdę coś.