
Marcin miał 29 lat i nigdy nie był u dentysty. No, może raz, w podstawówce, kiedy pielęgniarka szkolna prowadziła wszystkich po kolei jak na rzeź. Ale od tamtej pory – cisza. Dbał o zęby „po swojemu”: mył dwa razy dziennie, raz w tygodniu płukał wodą z solą, a gdy bolało – ibuprofen i nadzieja.
W pracy wciąż miał kontakt z Niemcami, musiał brzmieć profesjonalnie. Dlatego, gdy któryś z kolegów z biura rzucił:
– Ej, Marcin, a ty do jakiego dentysty chodzisz? –
odpowiedział z kamienną twarzą:
– Mam swoją, prywatną, w Katowicach. Super babka, termin raz na trzy miesiące. Wszystko ogarnięte.
Nie miał. Ale to nieistotne – do czasu.
Któregoś wieczoru, kiedy jadł kabanosa z Lidla i oglądał powtórki „Milionerów”, usłyszał chrup. Nie taki normalny, apetyczny. Taki z wnętrza ust. Ból rozlał się od zęba aż do ucha.
Próbował przeczekać. Dwa dni, potem trzy. W nocy obudził się z bólu i gorączki. W końcu Grażyna, jego matka, postawiła sprawę jasno:
– Albo idziesz do dentysty, albo dzwonię na pogotowie i mówisz im, iż zginiesz przez kabanosa.
Zarejestrował się prywatnie. 250 zł „pierwsza wizyta i diagnostyka”. Umówił się na piątek.
W poczekalni siedział sztywno jakby czekał na werdykt sądu wojennego. Kiedy dentystka – młoda, miła kobieta – zawołała go do środka, próbował zachować pozory.
– Witam serdecznie, wszystko u mnie raczej pod kontrolą, tylko jeden ząb coś tam... od wczoraj – rzucił z uśmiechem.
– Super, to zobaczymy. Proszę usiąść, otworzyć buzię… szeroko…
Zamilkła.
– Panie Marcinie… kiedy pan ostatni raz był u dentysty?
– Eee… no, regularnie. Co kwartał mniej więcej. Ostatnio może ominąłem jeden termin. No wie pani, pandemia…
– Hm.
Chwilę później wyświetliła zdjęcie rentgenowskie.
– Mamy tu... dziesięć ubytków. Trzy ósemki do usunięcia. Jedna ósemka wrasta w kość. Próchnica międzyzębowa w czterech miejscach. Siódemka pęknięta. No i ten… kabanosowy ząb – rozłupany całkowicie. Leczenie kanałowe, pilnie.
Marcin milczał. Myślał, iż może zemdleje. Albo zniknie. Albo obudzi się w domu. Nic z tego.
– Ile to wszystko potrwa…? – spytał głucho.
– Seria wizyt. Minimum siedem. Może więcej. Koszt… powiedzmy, iż zrobimy wycenę. Na raty da się rozłożyć.
Wrócił do domu w szoku.
– I co ci powiedziała? – zapytała Grażyna, ścierając kurze w salonie.
– Że… wszystko dobrze. Tylko trzeba trochę dopracować. – skłamał.
Ale kilka dni później, kiedy Janusz zobaczył ofertę na 3200 zł za „pakiet leczniczy”, wybuchł.
– Trzy koła za zęby?! A nie mogłeś po prostu mniej jeść?!
– To przez kabanosa! – krzyknął Marcin, a wtedy Konrad, ich owczarek belgijski, szczeknął jakby potwierdzając dramat sytuacji.
Nad kuchennym stołem zawisło milczenie. Janusz wyszedł na balkon, trzasnął drzwiami. Grażyna usiadła i westchnęła.
Marcin siedział w swoim pokoju, przeglądając harmonogram wizyt. Miał przed sobą sześć tygodni bólu, borowania, rachunków i kłamstw, które się rozpadły jak jego siódemka.
Ale przynajmniej – po raz pierwszy od trzydziestu lat – wiedział, iż ma zęby. Wszystkie. I prawie wszystkie do zrobienia.
Gabinet był jasny, pachniał mentolem i plastikiem. Marcin siedział na fotelu jak więzień przed egzekucją, trzymając się za podłokietniki, choć jeszcze choćby nie zaczęto leczenia. Dentystka, doktor K. – młoda, profesjonalna, w rękawiczkach, które szeleściły przy każdym ruchu – przygotowywała sprzęt.
– Zaczniemy od kanałówki na szóstce – powiedziała. – Pana ząb ma pęknięcie i stan zapalny. Znieczulę miejscowo, nie będzie bolało.
Słowa „nie będzie bolało” w głowie Marcina zabrzmiały jak obietnica, której nikt nie zamierza dotrzymać.
Zaczęło się od zastrzyku. Potem szczęka zesztywniała. Następnie borowanie. Odgłos wiertła przypominał mu czas spędzony w pracy – tylko iż w Excelu nie ma zapachu spalonej miazgi.
Nagle wiertło dotknęło czegoś w zębie – może nerwu, może traumy – i Marcin szarpnął się, wyrywając jedną rękę z podłokietnika.
– AAAAA! – krzyknął, z ustą pełną śliny, narzędzi i ssaka.
– Proszę nie ruszać się! – zawołała dentystka.
– TO BOLI! TO JEST PIEKŁO! – wybełkotał.
Pielęgniarka podeszła szybko. Lekarka wyjęła narzędzia.
– Panie Marcinie, mówiłam, iż jeżeli poczuje pan ból, mamy inne środki znieczulające. Ale trzeba współpracować…
– Miałem NIE czuć NIC! – krzyczał.
Zza drzwi dobiegał już szum, pacjenci podnosili głowy z telefonów. Marcin próbował wstać z fotela, ale przewrócił lampę diagnostyczną, która z hukiem uderzyła o podłogę.
– Nie mogę! Ja się rozmyśliłem! NIE DAM SOBIE TEGO ROBIĆ! – krzyczał, rozchlapując ślinę po całym fartuchu ochronnym.
– Proszę usiąść, to tylko kanałówka…!
– TO JEST TORTURA! TU SIĘ DZIEJĄ RZECZY! – krzyknął dramatycznie.
Pielęgniarka sięgnęła po przycisk na recepcji. Ktoś wezwał ochronę z budynku. Starsza kobieta w poczekalni odsunęła się, chowając torebkę za sobą.
Wtedy do gabinetu wparował… Janusz.
– Co się tu wyprawia?! Co wy mu robicie?! – wrzasnął Janusz, z kurtką jeszcze na ramieniu.
– Panie, to gabinet, nie prosektorium! – krzyknęła dentystka.
– On ma słabe szkliwo i słabą psychikę, wyście go tu zaszczuli jak w tym filmie o więźniach z Guantanamo!
Marcin siedział już na fotelu skulony, blady jak ściana.
– Tata… ja tylko… – wymamrotał.
– Dość tego! – rzucił Janusz, łapiąc za ramię lekarza-asystenta, który właśnie przyszedł na pomoc. – Wychodzimy. Zęby się zrobi naturalnie. Zupą. Żelatyną. Bez tego całego terroru.
Wyszli z gabinetu w milczeniu. Marcin z połową znieczulonej twarzy i śliną na koszuli, Janusz z triumfalną miną obrońcy uciśnionych.
Grażyna czekała na parkingu.
– I co, zrobili mu?
– Nie. Wyszedł. Ale godnie – odparł Janusz, zapalając papierosa mimo naklejki „zakaz palenia”.
Tego wieczoru Marcin jadł zupkę chińską przez słomkę. A na lodówce przykleił kartkę:
„Nie podchodź z wiertłem. Nigdy więcej.”
Konsekwencje były… bolesne – na wielu poziomach.
Ból zęba wrócił – po kilku godzinach, mocniej niż wcześniej. Nie dość, iż ząb przez cały czas był do leczenia, to naruszone wnętrze tylko pogorszyło stan zapalny. Marcin został wpisany na czarną listę – dentystka po wizycie napisała w systemie: „pacjent niestabilny emocjonalnie, agresywny, brak współpracy”.
Marcin musiał znaleźć nowy gabinet – nikt z tej kliniki nie chciał się już nim zająć, więc zaczął szukać tańszego miejsca, gdzie „nie pytają o przeszłość”. Zaczął się bać dentystów jeszcze bardziej, co sprawiło, iż leczenie odwlekało się miesiącami. Dostał również rachunek za zniszczoną lampę diagnostyczną. Koszt: 800 zł.
Janusz dostał oficjalne ostrzeżenie od administracji budynku po interwencji ochrony i zyskał złą sławę wśród znajomych Grażyny z kościoła i osiedla („to ten, co awanturę zrobił u dentysty”). Czuł się jednak dumny – „uratował syna przed torturami”.
Grażyna przysięgła, iż więcej nigdzie z nimi nie pójdzie. Napisała długi post w grupie „Gliwice - co słychać?”, pytając o spokojnych, cierpliwych dentystów „dla trudnych synów”:
Grażyna W. – 14:32
Drodzy Państwo, szukam DENTYSTY, który ma podejście do trudnych pacjentów.
Mój syn Marcin (29 lat) ma za sobą trudne przeżycia w jednym z gliwickich gabinetów (nie podam nazwy, ale zaczyna się na „M” i kończy na „aDental”). Został źle potraktowany, zignorowano jego lęk i nadwrażliwość, co skończyło się atakiem paniki, interwencją ochrony i – niestety – zniszczeniem sprzętu.
Szukamy spokojnego, cierpliwego lekarza, który wytłumaczy wszystko krok po kroku, nie ocenia i nie wyśmiewa. Mile widziane:
– długi czas wizyty
– mało wierteł
– brak sarkazmu
Proszę nie polecać klinik z TikToka i „modnych” nazw. Potrzebujemy normalności i empatii.
Z góry dziękuję.
Klinika wprowadziła nowe procedury – teraz przy pierwszej wizycie wprowadzano „ocenę zachowań pacjenta” i ewentualne „monitorowanie emocjonalne” - nowy protokół wprowadzony po incydencie z „panem M.”
W praktyce oznaczało to:
– Pacjent na pierwszej wizycie musiał wypełnić krótką ankietę psychologiczną (pytania typu „Czy odczuwasz lęk przed dentystą?”, „Czy miałeś nieprzyjemne doświadczenia stomatologiczne?”).
– Asystentka oceniała mowę ciała pacjenta – nerwowe ruchy, spocone dłonie, tiki – wszystko zapisywała w uwagach.
– jeżeli wynik wskazywał na wysoki poziom napięcia, pacjent dostawał „żółtą opaskę” (dosłownie: opaska na nadgarstek w kolorze żółtym z napisem „delikatny”). Tacy pacjenci byli przyjmowani tylko w asyście dodatkowej osoby i z włączoną funkcją „nagrywania dźwięku” (za zgodą).
– Nad fotelem w gabinecie pojawił się plakat z psem w okularach i hasłem „Tu leczymy zęby, nie lęki – mów, co czujesz!”
Po awanturze w renomowanej klinice i kompromitującym wpisie matki w lokalnej grupie, Marcin postanowił, iż sam zajmie się sprawą. Nie chciał już dentystek z opaskami, formularzy emocjonalnych ani zapachu eukaliptusowego żelu. Chciał tylko: tanio, gwałtownie i bez komentarzy.
I tak trafił na ulotkę w skrzynce:
`Stomatologia Centrum Uśmiechu`
Leczenie kanałowe – 99 zł!
Bez kolejek. Bez osądów.
Czynne: 7:00 – 23:00
(w soboty do 1:00)
Brzmiało… jak marzenie.
Gabinet znajdował się w piwnicy pawilonu po dawnym sklepie wędkarskim. Na szybie ktoś flamastrem poprawił napis „DENTYSTA – zęby na każdą kieszeń”.
W środku pachniało… koperkiem i spalenizną. Recepcjonistka – młoda kobieta w polarze z napisem „PARKIET-BUD” – powitała go słowami:
– Na kanałówkę? Na dziś mamy wolne miejsce. Pan to chyba z ogłoszenia?
Marcin skinął głową. Czuł dziwny niepokój, ale przeważyło słowo: 99 zł.
Do gabinetu zaprosił go lekarz w czarnej koszulce z napisem „Górnik Zabrze 2004”. Na ramieniu miał tatuaż z wilkiem, a zamiast fartucha – ceratowy fartuch w motyle.
– Siadaj, panie Marcinie. Na który ząb? – rzucił wesoło, wciskając w usta ssak bez słowa ostrzeżenia.
– Szóstka po lewej, górna… chyba – wymamrotał Marcin.
– Dobra, zobaczymy. Światło, Wika! – krzyknął przez drzwi.
Z sufitu zjechała lampa halogenowa, którą dentysta musiał manualnie dokręcać śrubokrętem. Borowanie zaczęło się szybko. Znieczulenie? Tak, ale w sprayu. Wiertło zagrało metaliczną arię w głowie Marcina, a ssak wypadł mu z ust.
– Coś się pan kręcisz… – mruknął dentysta. – Ma pan tu jakby... więcej dziur niż jedna.
– Eeee…?
– Oj, chłopie… Górna szóstka, siódemka, piątka do ekstrakcji. Dół też nie wygląda… Kto to panu tak zrobił?
– Ja… – wyjęczał Marcin.
– Rozumiem, sam pan kopał sobie grób.
Po 30 minutach borowania dentysta zatrzymał się nagle.
– Kurka. Wiertło pękło. No nic, mam jeszcze jedno.
Ale drugie było krótsze, więc musiał się bardziej pochylić. Marcin poczuł brodę lekarza na swoim czole. Napięcie rosło. Aż do momentu, gdy padł prąd.
Ciemność. Zgasła lampa. Cisza. Tylko z korytarza dobiegały przekleństwa „Wiki”.
– UPS. To normalne, bez paniki – powiedział dentysta. – Wika idzie po bezpiecznik.
– A… a moje zęby?
– Poczekają. Ale lepiej się pan nie ruszaj. To ślinociąg, nie granat. Ale jak wyskoczy, może zaboleć.
Marcin leżał więc przez 7 minut w ciemności, z otwartą buzią i uczuciem, iż podjął najgorszą decyzję życia.
W końcu światło wróciło. Dentysta nie zdążył dokończyć – „bo końcówka się przegrzała”. Na odchodne Marcin dostał wizytówkę z numerem komórkowym i dopiskiem: „Tylko SMS-y po 22:00”.
– I niech pan nie pije nic gorącego przez trzy dni. Najlepiej w ogóle nie jedzcie teraz – rzucił lekarz, wycierając ręce o zasłonę.
W domu Marcin spojrzał w lustro. Półtwarzy zdrętwiała. Zęby bolały bardziej niż przed wizytą.
W tle Janusz pytał:
– No i jak było? Zrobili ci, co?
– Taniej? Wyszło taniej?
Marcin po chwili odpowiedział:
– Taa…
– Ale chyba... za tanio.
Otóż człowiek z wilkiem na ramieniu i koszulką Górnika był, oficjalnie, „specjalistą od zabiegów stomatologicznych w ramach działalności gospodarczej”, ale… nie posiadał ważnego prawa wykonywania zawodu lekarza dentysty.
Kiedyś, owszem, studiował stomatologię, ale nie ukończył – rzucił uczelnię po trzecim roku i przez jakiś czas był technikiem dentystycznym, robił protezy w piwnicy u wujka. Potem wyjechał do Niemiec, gdzie pracował jako asystent przy mobilnym gabinecie stomatologicznym dla pracowników sezonowych. To tam „nauczył się najważniejszych rzeczy” – jak sam mawiał.
Po powrocie do Polski założył własną „klinikę” w lokalu po wędkarskim, twierdząc, iż wszystko jest „na legalu” i iż „papier to nie wszystko – liczy się ręka”. W rzeczywistości działał w szarej strefie, a jego metody były – delikatnie mówiąc – kreatywne.
Prawdziwych stomatologów w gabinecie nie było. Recepcjonistka „Wika” była jego kuzynką i kiedyś pracowała w solarium. Niestety, Marcin nie miał o tym pojęcia, dopóki nie zaczęły się bóle i dziwne pękanie zębów…
Minęły dwa tygodnie od wizyty Marcina w „klinice za rogiem”. Szóstka pulsowała jak mały bębenek. Siódemka zaczęła się kruszyć. Dół szczęki bolał przy każdym ziewaniu. Marcin łapał się za twarz jak bohater dramatów, ale przed rodziną milczał. Udawał, iż „to normalny ból pozabiegowy” i iż „gość miał rękę chirurga”. Prawda była inna.
W nocy nie spał. Pił kefir przez słomkę. Wysłał choćby anonimowe zapytanie na forum: „Czy ząb może sam się naprawić, jeżeli się go oszuka psychicznie?” Ale pewnego ranka nie dało się już tego ukryć.
Marcin jadł… tylko suchą bułkę. Bez gryzienia. Maczał ją w mleku.
– Dziecko… ty coś masz z zębami – powiedziała, wpatrując się w niego z matczyną podejrzliwością.
– Nie… tylko śpiący jestem…
– Ty żujesz jak chomik po operacji. Gadaj prawdę.
Marcin zacisnął oczy.
– Ja… byłem. W innym miejscu. Tanio było. Ale teraz mnie trochę… no boli.
– W jakim miejscu?!
– No… za Żabką. Tam gdzie kiedyś był sklep z robakami.
Grażyna zbladła.
– Czy ty byłeś u pana od parkietów?!
– Może… Wika była recepcjonistką…
Grażyna sięgnęła po telefon i – po raz pierwszy od lat – nie odpisała na poranną modlitwę z grupy „Matki za Ojczyznę”. W zamian zaczęła pisać:
`Dzień dobry, szukam pilnie DENTYSTY. Mój syn był u człowieka, który miał fartuch z ceraty i nie ma dyplomu. Jest ból. Jest rozpacz. Pomocy.`
Odpowiedź nadeszła szybko.
„Gabinet Uśmiechu Spokojnego” – polecony przez panią z osiedla, której córka wymiotowała ze strachu przed znieczuleniem, a teraz chodzi „jak po bułki”.
Grażyna nie czekała.
– Ubieraj się. Jedziemy.
– Ale ja…
– Jedziemy.
– Ale…
– To nie jest demokracja, Marcin.
Nowa klinika była jak SPA dla zębów. Ściany beżowe, dyfuzor z zapachem lasu. Recepcja szeptała. W poczekalni grała muzyka na harfie.
– Witamy w Uśmiechu Spokojnym – powiedziała dentystka, uśmiechając się z taką czułością, jakby Marcin był królikiem w klinice weterynaryjnej.
– Można bez borowania? – zapytał błagalnie.
– Postaramy się. Ale… najpierw zobaczmy, co tam się dzieje.
Po 10 minutach oględzin:
– Hmm. Dwa zęby przeleczone nieprawidłowo. Jeden z dziurą na wylot. Trzeci – zaczęty i zostawiony.
– Kto to panu zrobił?
Grażyna odparła zimno:
– Kolega po technikum. Fach w ręku. Ale żadnego w głowie.
Dentystka tylko pokiwała głową.
– To się da naprawić. Ale trzeba będzie stopniowo, delikatnie. Znieczulenie, trochę endodoncji, odbudowa. Możemy też dać coś na uspokojenie, jeżeli trzeba.
Marcin prawie się rozpłakał.
– Może… Niech będzie. Ale niech mnie pani nie karci.
– Nie będziemy. My leczymy nie tylko zęby, panie Marcinie. My leczymy też… traumy stomatologiczne.
W drodze powrotnej Marcin milczał, ściskając w rękach ulotkę z planem leczenia i próbkę pasty o smaku werbeny.
Grażyna prowadziła powoli, dumna.
– Mówiłam. Jak trzeba, to matka wejdzie. choćby do jamy ustnej.
Marcin spojrzał na nią i wyszeptał:
– Dziękuję, mamo.
Wieść o „człowieku bez prawa wykonywania zawodu” rozniosła się po rodzinie szybciej niż plotki po facebookowej grupie „Osiedle – tylko dla mieszkańców, bez polityki”. Grażyna chodziła po domu z miną świętej męczenniczki, a Marcin leczył zęby i duszę w „Uśmiechu Spokojnym”.
Ale Janusz… milczał. Aż pewnego wieczora, pijąc trzeciego „Kasztelana`, wstał od stołu.
– Gnojek… – mruknął.
– Co? – spytał Marcin, siedząc obok z termoforem przy twarzy.
– Gnojek z ceraty. Wcisnął mojemu synowi jakieś borowanie po ciemku. To już nie chodzi o ciebie. To chodzi o honor. O rodzinę.
Grażyna zareagowała nerwowo:
– Tylko nie idź tam z awanturą!
– Nie. Spokojnie. Idę… pogadać.
Następnego dnia o ósmej rano Janusz stanął pod drzwiami byłego sklepu wędkarskiego. Na sobie miał kurtkę z czasów PRL, a w ręku – reklamówkę z młotkiem (na wszelki wypadek). Drzwi były uchylone. W środku – cisza, tylko z radia leciał utwór „Jesteś szalona”.
Na zapleczu pojawił się On. Tatuaż z wilkiem, czarna koszulka Górnika, rękawiczki nie do końca białe.
– Dzień dobry… Do kontroli? – zażartował.
– Nie. Przyszedłem jako ojciec chłopaka, któremu pan zmasakrował zęby.
Dentysta się uśmiechnął.
– Aaa, ten młody z tymi… trudnymi zębami. Taki cienki szkliw.
Janusz zrobił krok do przodu.
– Cienki to może być twój dyplom, jeżeli w ogóle gdzieś istnieje.
– Pan uważa na słowa.
– A pan uważał na nerw trójdzielny?!
Z zaplecza wyszła Wika z kawą w słoiku po majonezie.
– Co tu się dzieje?
– Nic. Tylko rozmowa.
Ale Janusz już był rozgrzany.
– Syn nie może jeść. Kobita płacze. A ja muszę patrzeć, jak się szlajacie tu w piwnicy i psujecie ludziom szczęki.
Dentysta uśmiechnął się nerwowo.
– To proszę mnie zgłosić. Wszystko mam „w papierach”.
– To pokaż pan.
– No teraz… akurat… nie mam przy sobie.
Janusz wyjął z reklamówki młotek.
– A ja mam. I to nie metaforycznie.
Zapadła cisza. Wika wylała kawę. Dentysta cofnął się o krok i podniósł ręce.
– Dobra. Zrobimy zwrot pieniędzy. I próbkę pasty. I voucher do fryzjera. Mam kuzynkę.
– Niczego nie chcę. Tylko żebyś zniknął z dzielnicy. Jak wąż zębopodobny.
Dwa dni później lokal był zamknięty. Na drzwiach wisiał napis:
`Remont. Przenosimy się wkrótce.` (z małym dopiskiem markerem: `Nie wracajcie.`)
Janusz wrócił do domu w milczeniu. Usiadł. Otworzył piwo.
– Załatwione – powiedział tylko.
Grażyna nie pytała jak. Marcin – też nie. Ale w głębi serca… poczuł się pierwszy raz naprawdę zaopiekowany…