Jako nastolatka usłyszała wyrok – nowotwór trzustki, jeden z najrzadszych i najgroźniejszych. Dawano jej trzy miesiące życia. Marta Gośka nie tylko przeżyła, ale dziś, u progu czterdziestki, pomaga innym przebrnąć drogę, którą sama kiedyś przeszła. A była to droga przez piekło choroby, ból, samotność, wypadki i zwątpienie – aż do życia pełnego sensu, siły i odwagi. Nie pokonały jej ani chemia, ani operacje, ani dwukrotne zderzenie z tirem. Dla niej choroba nie była wrogiem, tylko darem i zwycięstwem nad jej pokonaniem.
Twoja historia brzmi jak scenariusz filmu z happy endem. Jest potwierdzeniem, iż cuda się zdarzają.
Kiedy usłyszałam diagnozę o śmiertelnej chorobie zrodził się we mnie bunt, który uruchomił lawinę wewnętrznej mocy. Miałam zaledwie szesnaście lat i całe życie przed sobą. Ćwiczyłam godzinami grę na fortepianie, bo marzyłam o konkursie Chopinowskim i Akademii Muzycznej. Nagle zaczęłam mieć bóle brzucha. Myślałam, iż to zwykłe dolegliwości ze stresu przed występem. A potem pojawiło się widoczne wybrzuszenie. Lekarze w Koszalinie, gdzie mieszkałam, stwierdzili, iż to jest dodatkowa nerka… Dopiero potem okazało się, iż to nowotwór pankreatoblastoma. Guz był ogromny, źle umiejscowiony, zagrażający życiu i chirurdzy bali się mnie operować. Tylko kilka takich przypadków było wówczas na świecie.
Jak zareagowałaś na tę przerażająca diagnozę?
Ja nie uwierzyłam w to, iż mam przed sobą tylko trzy miesiące życia. Trafiłam do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie i tam pan profesor zgodził się mnie operować. Był zresztą jedynym, który się tego podjął. Zaryzykował, mimo, iż nie był specjalistą od tkanek miękkich, tylko od kości. Operował mnie dziewięć godzin. Był wyczerpany, ale czuł, iż moje życie jest w jego rękach. Obudziłam się na OIOM-ie, z rurkami w gardle, bezwładną nogą i porażoną ręką. Miałam wrażenie, iż przeszłam przez piekło, ale żyłam i to było najważniejsze. Pogodziłam się, iż nie będą grała na fortepianie z niedowładem ręki, ale miałam w sobie wolę życia.
Ile czasu spędziłaś w tym szpitalu?
Wiele miesięcy, bo ja tam ciągle wracałam. Po tej pierwszej operacji, kiedy wybudziłam się ze śpiączki przyszła do mnie lekarka z wykresami i statystykami w ręku. Wprost oznajmiła, iż mam kilka szans na przeżycie. Bardzo mnie to oburzyło i powiedziałam, iż nie jestem statystyką tylko człowiekiem. Nikt nie będzie mnie zamykał w porównaniach i tabelkach. Zaczęłam traktować moje ciało jak sprzymierzeńca, a nie wroga. Nie walczyłam z rakiem, bo to budziło we mnie odrazę. Nie chciałam się bić z własnym ciałem, tylko je wspierać. choćby wtedy, kiedy się rozpadało i ważyłam 32 kilogramy przy wzroście 170 cm. Nie mogłam nic jeść ledwo trzymałam się na nogach, a jednak trwałam w przekonaniu, iż dam radę. Każdego dnia świadomie wybierałam życie. I może właśnie to mnie uratowało, iż nie traciłam ducha. Po wielu miesiącach wróciłam do szkoły w peruce. Wiedziałam, iż jeżeli usiądę w szkolnej ławce, to będzie dla mnie początek nowego życia.
Przeszłaś przez piekło – chemia, radioterapia, paraliż, wycieńczenie. Jak to wszystko przetrwałaś?
Czasem dosłownie przelewałam się przez ręce moich bliskich. Organizm był jak wrak – spalony chemicznie, pocięty chirurgicznie, wyczerpany psychicznie. Miałam przetaczane płytki krwi, nie mogłam samodzielnie produkować przeciwciał. Każda noc była zmaganiem się z oddechem. A mimo to – duch się nie poddał. I kiedy lekarze załamywali ręce, ja mówiłam sobie: „Dam radę”. Po wielomiesięcznych kroplówkach, gotowane jabłko przywróciło mnie do fizycznego życia. Po chemii, to był pierwszy smak, jaki poczułam w ustach, zaakceptowany przez moje ciało. Jabłko stało się dla mnie symbolem powrotu do normalnego życia. Wyrobiłam w sobie przekonanie, iż już jestem na dobrej drodze chociaż, łatwo nie było. Do choroby doszły jeszcze wypadki samochodowe.
Los nie dawał za wygraną, skoro nie tylko choroba Cię testowała?
Tak, uczestniczyłam w dwóch wypadkach samochodowych. Oba, jak na ironię, podczas powrotu z badań kontrolnych w Warszawie. W pierwszym, tir rozpędzony do 100 km/h, nie zdążył zahamować i wjechał w nasz nowiutki samochód, którym jechałam z tatą. W bagażniku wieźliśmy przetwory pomidorowe w słoikach i po tym zderzeniu to wszystko się na nas wylało. Wyglądało to jak krew, którą byliśmy oblani od stóp do głów. Widok był przerażający, a do tego peruka spadła mi z głowy. Samochód nadawał się wyłącznie do kasacji. Została tylko kabina i dlatego oboje przeżyliśmy. Drugi wypadek był pięć lat później. Inny tir, inny samochód, ale taka sama historia. Znowu przeżyłam. Poczułam wyraźnie, iż coś mnie chroni. Zaczęłam się śmiać przez łzy, iż skoro choćby tir mnie nie pokonał, to chyba mam jeszcze coś ważnego do zrobienia na tym świecie.
Jak długo jeszcze stawiałaś opór swojej chorobie?
Trwało to długo, ale wola życia zwyciężyła. Nigdy się nie poddałam, choćby w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Po chorobie skończyłam studia w Poznaniu – stosunki międzynarodowe, marketing polityczny, Akademię Dyplomacji. Pracowałam w Parlamencie Europejskim, widziałam politykę od środka. Przekonałam się wtedy, iż to nie była moja droga. Dużo podróżowałam po świecie, wiele widziałam i to miało wpływ na moją decyzję, żeby zająć się coachingiem onkologicznym.
Dziś jesteś terapeutką. Jak wygląda Twoje życie teraz?
Mam prawie 40 lat i zupełnie nowe życie. Pracuję z osobami po przejściach onkologicznych, bo doskonale rozumiem ich strach, ich cierpienie i bunt. Prowadzę terapie, warsztaty, wykłady. Uczę ludzi, iż ciało to nie jest ich wróg. Choroba to informacja i tak należy do niej podchodzić. Pokazuję im, iż z każdej ciemności można wyjść zwycięsko, jeżeli zaufa się sobie.
Skąd tak filigranowa osoba bierze tyle siły, żeby pomagać innym?
Z determinacji, aby ich wesprzeć, bo wiem, przez co przechodzą. Bo wiem, iż system często nie ma dla nich empatii. A ja mogę być tą osobą, która szczerze im powie: „rozumiem cię, przeszłam to samo i wiem, ze możesz w sobie uruchomić lawinę mocy, żeby się nie poddać ”. Wiem, iż to na ludzi dobrze działa. Mam też energię wewnętrzną, silną, z ognia. Czasem aż mnie roznosi. Dlatego potrzebuję być w kontakcie z naturą, uziemiać się, wracać do źródeł. Planuję zbudować drewniany dom i stworzyć tam przestrzeń do terapii w lesie.
Twoje życie pokazuje, iż człowiek nie jest ofiarą losu.
Dokładnie. Ja się nie zgodziłam być ofiarą. Moje życie, to nie jest opowieść o cudownym uzdrowieniu. To opowieść o odwadze, uporze, buncie i akceptacji. O zrozumieniu, iż nie wszystko jest przypadkiem. Choroba nie przyszła, żeby mnie zabić. Przyszła, żeby mnie obudzić do życia.
Gdybyś miała powiedzieć jedną rzecz ludziom, którzy dziś słyszą diagnozę „rak” – co by to było?
Rak to nie wyrok. Masz w sobie nadzwyczajną siłę, która cię wspiera. Nie musisz „walczyć” – wystarczy, iż zaufasz sobie. Współpracuj z ciałem, zaufaj swojej intuicji, zadbaj o ducha. Cud nie zawsze znaczy uzdrowienie fizyczne. Cudem może być też to, iż zaczniesz naprawdę żyć z godnością i siłą. Mój przypadek to potwierdza. Niedowład nogi i porażenie ręki minęły po jakimś czasie, bo tego chciałam. Teraz czuję w sobie misję, żeby przypominać ludziom, iż mają w sobie coś więcej niż tylko ciało. Mają ducha, którego nie da się złamać, choćby najcięższą chemią. Ciało może być słabe, ale ten duch jest nie do ruszenia. To właśnie jest ten cud, w który trzeba uwierzyć, żeby wrócić do zdrowia. Żadne statystyki nie mogą decydować o czyimś losie, bo wszystko zależy tylko od nas samych. Chcieć to móc i duch nam w tym bardzo pomaga.
Rozmawiała Jolanta Czudak