Wichura stulecia w domku w lesie

zycieaspergera.blogspot.com 7 lat temu

Abstrahując chwilowo od głównego nurtu tematu - nie ma mnie, a czytelnicy się niepokoją. Piszecie do mnie na tyle licznie i często, iż aż mam wyrzuty sumienia. Po ostatniej konferencji w Warszawie "zamilkłem" i dostaję pytania "czemu nie piszę".


Nie piszę, bo mam problem(y) z pisaniem. Następujący(e):



  1. Jak piszę co myślę, to się okazuje się, iż czasem źle myślę, albo nie wolno mi tak myśleć, albo nie wolno mi pisać co myślę, bo czytelnik jest zniesmaczony (to chyba dlatego, iż nie mam wyczucia).
  2. Jak piszę "pod ludzi", to sporo osób się cieszy, gratuluje, potwierdza, a ja utwierdzam się w przekonaniu, iż piszę pod publikę, żeby zebrać słowa uznania, zamiast pisać to, o czym myślę.
  3. Jak piszę o sobie, to potem była żona narzeka, iż piszę o niej, jest z tego niezadowolona i mój skąpy kontakt z nią staje się jeszcze bardziej skąpy, a ta zołza się mści pisząc na mnie donosy do sądu (np. o tym, iż dzieci pod moją opieką czują się osamotnione).
  4. Jak piszę o dzieciach, to mojej partnerce to się nie bardzo podoba, co przekłada się na obniżoną jakość naszej wspólnej relacji w momentach losowych mojego życia, bez możliwości przewidzenia momentu ani siły wybuchu.
  5. Ogólnie dostaję bardzo dużo porad i uwag o tym jak mam pisać, iż moje posty są bardzo ważne i pomagają ludziom. Powinienem w nich zawrzeć to i tamto, a unikać siamtego i plepleple.
  6. Uciąłem sobie koniuszek prawego kciuka podczas krojenia cebuli. Ale już jest lepiej, bo go przykleiłem i jakoś się trzyma. Pomyślałem sobie, iż ta cebula bardzo podobna jest do moich relacji z kobietami. Tylko bardziej śmierdzi. I dlatego postanowiłem zrobić coś na przekór cebuli, która uniemożliwia sprawne pisanie. I w tym też kobity przypominają tą nieszczęśliwą cebulę, wobec której jestem przekorny. Nie będzie mi jakaś cebula życia psuć.
Tak więc w wyniku powyższego, postanowiłem się wyłączyć. Przynajmniej na jakiś czas. No ale cóż. Ludzie są fajniejsi, niż myślałem, dzwonią, piszą, pytają, zaczepiają. Niektórzy sugerują nawet, iż mam okresy ucieczki i wycofania się. Prawdopodobnie mają rację. To bardzo miłe, iż Wam zależy, więc postanowiłem wrócić do mojego bloga, bo mi po prostu bardzo przyjemnie z takimi czytelnikami pomimo tego, iż co rusz, to każdy chciałby czego innego w moim blogu. Chciałbym pisać co chcę i jak chcę, niestety nie ma na razie takiej możliwości. Być może jak skończą się procesy wytoczone przez moją żonę, to stanę się bardziej otwarty. Na razie... rozumiecie... Każde słowo napisane tutaj, może się obrócić przeciwko mnie i być użyte jako kolejny donos kapusia chcącego zaszkodzić. A stawka jest wysoka, bo aktualnie walczę o kontakty dzieci z ojcem, które zdaniem mojej byłej powinny być o wiele bardziej ograniczone. Swoją drogą - nigdy na to nie pozwolę. :)



Wracając do tematu: wichura była straszna. Siedzieliśmy w domku leśnym: ja, moja matka i dwójka śpiących dzieci. Zbliżała się 23. Na niebie rozbłyski piorunów niczym stroboskop na dyskotece lat 90tych, ciepły, parny wieczór. Pół godziny przed północą zgasły wszystkie światła - wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, iż prąd będzie uruchomiony dopiero po dwóch tygodniach. Burza zbliżała się do nas. Jako, iż mam nadwrażliwość na zapachy i świetnie wyczuwam gorący, tropikalny deszcz, 10 minut przed ulewą sprzątnęliśmy koce i bambetle, które mogły zamoknąć. Przenieśliśmy się z matką na werandę, z której uciekliśmy, gdy pierwszy piorun z łoskotem uderzył gdzieś w pobliżu. Zrobił się silny wiatr, ale to co działo się 10 minut później - przechodzi ludzkie pojęcie. Drzewa zaczęły pochylać się nad nasz dom, drobne gałęzie, szyszki, igły i liście zaczęły uderzać we wszystkie okna w salonie. Huk stawał się nie do zniesienia. Po chwili stało się coś gorszego: drzewa zaczęły się wywracać wokół z wielkim łoskotem. Piękne, panoramiczne okna zaczęły się wydawać śmiertelnie niebezpieczne. Matka stała z różańcem i się modliła.I wtedy przypomniałem sobie, iż mamy pokój w piwnicy. Taki z dwoma łóżkami i szafą. Wziąłem więc z sypialni pierwsze dziecko z brzegu, którym się okazał mój starszy syn i pobiegłem z nim czym prędzej do piwnicy, żeby zdążyć znieść jeszcze drugie, zanim sosny zaczną burzyć nasz dom. Gdy drugie już leżało na dole, zaniosłem tam kołdry, butlę z wodą, ciepłe ubrania, buty, latarki, świece i jakieś jedzenie. Na szczęście mama była posłuszna i mnie posłuchała, gdy kazałem jej zejść. Wokół się waliły drzewa, a na dole mieliśmy naszą własną, małą prywatną przestrzeń (prze)życia…. Wszystko trwało około 30 minut. Dłużyło się… Po godzinie wróciliśmy do siebie. Straty nie były duże, u nas przewróciły się tylko 3 drzewa. Żadne nie uderzyło w dom. Wokół było już znacznie gorzej… Od 6 rano wraz z sąsiadami przystąpiliśmy do niesienia sobie pomocy. Piękne, jak ludzie potrafią się zachować w takiej sytuacji! Oto zdjęcia z tego tragicznego dnia, w którym kilkadziesiąt km od nas zginęło kilkoro dzieci na felernym obozie harcerskim…






Idź do oryginalnego materiału