Konsultanci, jako nadzór, nie mają praktycznie żadnych możliwości podejmowania interwencji w placówkach, gdzie wskaźnik cięć cesarskich przekracza 80–90 proc. Często za tymi decyzjami lekarzy stoją zaświadczenia rodzących o współistnieniu tokofobii. Problem w tym, iż znaczna ich liczba zaświadczeń nie pochodzi od medyka. Zostały one „kupione” w internecie, podobnie jak w receptomatach handluje się lekami – mówi o tym „Menedżerowi Zdrowia” prof. Krzysztof Czajkowski.
O zwiększającej się liczbie cięć cesarskich, przyczynach tego zjawiska i o tym, czy można ten trend zatrzymać, „Menedżer Zdrowia” rozmawia z prof. Krzysztofem Czajkowskim, konsultantem krajowym do spraw ginekologii i położnictwa, kierownikiem Katedry i Kliniki Położnictwa i Ginekologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
Panie profesorze, zespół
ekspertów Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników, w którego gronie był
również pan, jeszcze w 2018 roku wydał rekomendacje dotyczące cięcia
cesarskiego. Dlaczego są one przez lekarzy ignorowane i dlaczego
niemal co drugie rodzące się dziecko w Polsce przychodzi na świat dzięki cesarce? Odsetek cięć cesarskich od sześciu lat jeszcze się
zwiększył…
– Trzeba na to spojrzeć odwrotnie.
To nie są rekomendacje, kiedy wolno zrobić cięcie cesarskie, tylko kiedy należy
je zrobić. W pozostałych przypadkach też bardzo często lekarze widzą wskazania
do jego zrobienia. Od 14 do 17 proc. cięć cesarskich wykonywanych jest ze
wskazań typu tokofobia. To sytuacje, kiedy przychodzą pacjentki z karteczkami z
poradni psychologiczno-psychiatrycznych, w których w znakomitej większości
przypadków nigdy nie były i także przez nikogo nie zostały zbadane. Po prostu znalazły w
internecie możliwość uzyskania takiej diagnozy, uiściły opłatę i dostały
zaświadczenie.
To ewidentnie jest patologia…
– Gdyby nadzór psychiatryczny
wprowadził obowiązek badania fizykalnego,
sytuacja mogłaby się trochę zmienić. Obecnie, trochę przez analogię, przypomina to działanie receptomatów. Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, iż leki w receptomatach wypisują działające tam algorytmy, bo przecież lekarz,
pielęgniarka czy położna nie byliby w stanie tylu recept fizycznie wypisać. Ale
w tym przypadku mówimy po prostu o płatnych
usługach. Gdyby nadzór psychiatryczny wydał zalecenie, iż musi się
odbyć normalna porada, z założeniem dokumentacji, zgodnie z wszystkimi
formalnymi procedurami, ale porada face to face, a nie przez telefon, e-mail czy WhatsApp, to sytuacja byłaby prawdopodobnie
inna.
Z drugiej strony na pewno część z tych kobiet rzeczywiście ma tokofobię. Nierzadko przyczyną jest sytuacja, w której kobieta przeczytała, iż gdzieś nie zrobiono cięcia cesarskiego i dziecko urodziło się w ciężkim stanie lub zmarło.
Panie profesorze, jak pan
skomentuje dane dotyczące placówek, które w ubiegłym roku przyjęły ponad 400
porodów w roku, i udziału procentowego w tych porodach cięć cesarskich. Pomijając
już takie placówki jak Prywatną Klinikę Położniczo-Ginekologiczną w Białymstoku
i Poliklinikę Ginekologiczną w tym samym mieście, w których udział procentowy
cesarek wyniósł odpowiednio 97,97 proc. i 86 proc., to w zdecydowanej większości
przypadków ich udział jest powyżej 50 proc. albo zbliża się do tej liczby.
Tylko w których ten wskaźnik kształtuje się na poziomie 30 proc i mniej. WHO
rekomenduje ten wskaźnik na poziomie 15–20 proc.
– Tak, te dane są niepokojące, ale
trzeba sobie zdawać sprawę, iż jako nadzór nie mamy praktycznie żadnych
możliwości podejmowania interwencji w tym zakresie. Nie jest też prawdą, iż WHO
rekomenduje ten wskaźnik na poziomie 15–20 proc. Lata temu było to
rzeczywiście 15 proc., następnie 20 proc., a później w ogóle wycofało się z rekomendowania jakiegokolwiek wskaźnika, zalecając jedynie, by cięcia cesarskie ograniczać.