Teściowa przyjechała „ratować” syna przed przeziębieniem, a mnie zepchnęła na bok jak zbędny przedmiot

polregion.pl 1 tydzień temu

Dzisiaj znowu przekonałem się, iż najtrudniejsze w życiu mężczyzny to nie praca, nie domowe obowiązki, ale walka o prawo bycia mężem, gdy pojawia się teściowa gotowa poświęcić wszystko dla swojego „ukochanego chłopca”. A ten „chłopiec” ma już trzydzieści trzy lata i sam potrafi odróżnić przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej mamy…

Mój mąż, Bartosz, zachorował. Zwykłe przeziębienie – katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego covidu, smak w porządku, test negatywny, lekarz zdiagnozował bez paniki – wirus. Ciepłe napoje, wietrzenie, witaminy jeżeli chce. Nie opieralał się – poszedł do sklepu, pozmywał naczynia. Jestem w siódmym miesiącu, nie dźwigam ciężarów. Pracował dalej – szef u niego surowy, prywaciarz, i nadmierne zwolnienia nie wchodzą w grą. Pensja niewielka, ale stała. A ja zaraz idę na zwolnienie macierzyńskie, każda złotówka się liczy.

Robiliśmy wszystko, jak należy – ciepły koc, herbata z malinami, syrop z cebuli. Otoczyłem go opieką, jak tylko mogłem. Wszystko szło spokojnie, aż… przez głupotę, ze zmęczenia, wspomniał o chorobie w rozmowie z matką. Tą samą, której nie chcieliśmy martwić. I po godzinie była już w autobusie. Ostatni nocny kurs, choć mieszkamy w innym rejonie Warszawy. Zegar wskazywał północ, gdy stanęła w drzwiach.

Bartosz musiał wstać i ją przywitać – ja, w ciąży, o tej porze nie ruszam się po mieście. I oto nadchodzi – burza z piorunami – wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Okna zamknięte! Przeciąg zabije chorego!” Drugi: „Przynieś wrzątek! Przywiozłam zioła, trzeba je zaparzyć!” – to wszystko o pierwszej w nocy. Trzeci: „Ty, zięciu, idź do drugiego pokoju. Masz dziecko pod sercem, jeszcze się czymś zarazisz.”

Od tej chwili przestałem istnieć. Ja – dorosły mężczyzna, mąż, przyszły ojciec – zostałem wypisany z równania. Mama będzie leczyć. Mama wie lepiej.

Zadzwoniła do jego szefa i, mimo protestów Bartosza, oświadczyła, iż syn jest poważnie chory i do pracy nie przyjdzie. „Znajdziecie inną robotę, zdrowia nie kupicie!” – warknęła do słuchawki i rozłączyła się. Bartosz siedział blady, nie wiedząc, co powiedzieć. Ja próbowałem się sprzeciwić – bez skutku.

Przyniosłem witaminy, które polecił lekarz. Wysłuchałem wykładu, iż to „chemia” i „bzdury”. Kupiłem jabłka – usłyszałem, iż w zagranicznych owocach sama chemia. Przygotowałem ulubioną zupę Bartosza – dostałem burę: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Szkoda tylko, iż on od dziecka nie znosi kurczaka, robi mu się od niego niedobrze.

Zaczęła naciskać na mokre ścieranie podłogi z wybielaczem co godzinę. To, iż od zapachu Bartosza mdli – ją nie obchodzi. Ważne, żeby było po staremu. Kupuj lekarstwa, parz zioła, przyjmuj zalecenia, a sam – siedź cicho i się nie wtrącaj.

Nie mogłem już wytrzymać. Przy kolacji spróbowałem delikatnie, z szacunkiem, porozmawiać. Mówię: mamo, dziękuję, ale może jakoś razem, ja też się martwię o żonę… Przerwała mi: „Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Gdzie tu macie homeopatię?”

Poprosiłem Bartosza – niech powie, żeby mama wróciła do domu. Spokojnie, łagodnie. On milczy. On się jej boi. Woli przeczekać. A ja nie mogę. Bo dziecko przyjdzie lada dzień i już widzę – wszystko się powtórzy. Ona będzie leczyć, karmić, pouczać. Mój głos – znowu się nie liczy.

I boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż przez ten „urlop” szef rzeczywiście znajdzie zastępstwo. I co wtedy? Zostaniemy bez dochodu? A mama – pomoże? Ze swoją emeryturą? Już i tak oszczędzam na sobie, byle dziecko miało wszystko, co potrzeba.

A teraz siedzę sam w kuchni, słyszę, jak za drzwiami wydaje rozkazy, i rozumiem – ta walka dopiero się zaczyna. Tyle iż ja nie zamierzam już milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. Mam do niego prawo.

Dziś zrozumiałem jedną rzecz – czasem trzeba postawić granicę, choćby jeżeli ktoś uważa, iż to „brak szacunku”. Bo jeżeli nie teraz, to kiedy?

Idź do oryginalnego materiału