Rodzic nadopiekuńczy
Określenie "helikopterowi rodzice" zadomowiło się na dobre w języku publicznym, mediach i codziennych rozmowach. Opisuje się nim nadopiekuńczych, kontrolujących opiekunów, którzy "krążą" nad dzieckiem i nie pozwalają mu na samodzielność. Choć może się wydawać chwytliwe, łatwe do zrozumienia i użyteczne – w rzeczywistości jest określeniem krzywdzącym, nieprecyzyjnym i powierzchownym. To uproszczony obraz, który nie oddaje złożoności zjawiska, jakim jest rodzicielstwo w dzisiejszych czasach.
W rzeczywistości wielu rodziców, zwłaszcza tych z pokoleń wychowanych w czasach wzrastającej niepewności społecznej i ekonomicznej, nie działa z potrzeby kontroli, ale z lęku. Ich "nadopiekuńczość" nie jest przejawem braku zaufania do dziecka, ale reakcją na świat, który często nie daje powodów do spokoju.
Trudno mówić o "zbyt dużej kontroli" w sytuacji, gdy dzieci narażone są na realne zagrożenia – psychiczne, fizyczne, społeczne. A jeszcze trudniej, gdy każda, choćby najmniejsza porażka dziecka, bywa publicznie i surowo rozliczana.
Bo to nie tylko rodzice patrzą dzieciom na ręce. Robi to również otoczenie – społeczeństwo, szkoły, media, inni dorośli. A kiedy dzieje się coś złego, zawsze pada to samo, ostre, zawstydzające pytanie: Jak mogliście do tego dopuścić?
Między innymi na tę narrację społeczną wskazuje pedagożka i pisze: "W ten sposób wkładamy na barki rodziców ciężar nie do uniesienia".
Jedno słowo za dużo
Tymczasem to jedno zdanie, wypowiadane w różnych formach, z różną intencją, jest główną siłą napędową rodzicielskiego lęku. Niewidzialna presja społeczna sprawia, iż rodzice chcą przewidywać każdą trudność, zabezpieczać każdy krok, chronić przed wszystkim. Bo w przeciwnym razie – będą winni. W wąskiej definicji "helikopterowego rodzica" nie ma miejsca na kontekst: iż ktoś dorastał w środowisku przemocowym, iż nie ma wsparcia, iż czuje się samotny w swojej roli. Nie ma miejsca na refleksję, iż być może to nie jednostka, ale system zawodzi.
Jeśli naprawdę zależy nam na tym, by dzieci mogły uczyć się życia – doświadczać, próbować, popełniać błędy i rozwijać odporność psychiczną – musimy zmienić nie dzieci, nie rodziców, ale świat, który nas otacza.
Potrzebujemy społeczeństwa, które nie reaguje agresją i oceną wycelowaną w rodzica na każdą dziecięcą krzywdę. Które nie tworzy atmosfery strachu przed porażką. Które nie obarcza wyłącznie rodziców odpowiedzialnością za wszystko, co się dzieje. Potrzebujemy wspólnoty dorosłych, którzy zamiast oskarżać się wzajemnie, zaczynają się wzajemnie wspierać.
Potrzebujemy szkoły, która nie tylko edukuje dzieci, ale też rozumie i towarzyszy rodzicom. Potrzebujemy języka, który nie deprecjonuje, nie piętnuje, ale rozumie i pomaga zrozumieć.
Wioski, która realnie wpływa na zmianę rzeczywistości.