

Historia pani Anity obiegła media w marcu po pierwszej publikacji „Gazety Wyborczej”. Kobieta początkowo była pacjentką Centralnego Szpitala Klinicznego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, gdzie lekarze przez długi czas ukrywali prawdę o stanie jej ciąży, a kiedy w końcu ujawnili, iż płód ma poważną wadę, nie zgodzili się na przeprowadzenie aborcji i zamknęli panią Anitę w izolatce na oddziale psychiatrycznym wbrew jej woli.
Kobieta ostatecznie dokonała aborcji w 36. tygodniu, opierając się przesłance do przerwania ciąży, jaką jest zagrożenie zdrowia lub życia ciężarnej. Zabieg przeprowadziła dr Gizela Jagielska w szpitalu w Oleśnicy.
Pani Anita „Nagle nagłówki się zmieniły”
Pani Anita w rozmowie z „GW” wyznaje, iż po nagłośnieniu sytuacji początkowo otrzymywała wiele wsparcia, jednak wszystko zmieniło się po próbie „obywatelskiego zatrzymania” dr Jagielskiej przez Grzegorza Brauna. — Nagle nagłówki się zmieniły, nagle wszędzie zaczęłam czytać tylko o tym, iż „zabiłam dziecko w dziewiątym miesiącu ciąży” — mówi w rozmowie z dziennikiem. Kobieta zaznacza, iż nie czuje się zagrożona, ponieważ jej dane nie są upublicznione. Martwi się za to o lekarkę.
Pani Anita odniosła się także do nieprawdziwych informacji, jakie w związku z sytuacją pojawiły się w mediach. Jak mówi, „żadna telewizja nie zdecydowała się opowiedzieć jej historii”, co „stwarza pole do plotek”. — Nigdzie głośno nie zostało powiedziane, iż pożegnałam dziecko w dziewiątym miesiącu, bo byłam okłamywana co do stopnia wrodzonej łamliwości kości. Przebiły się jedynie informacje o lekarce z Oleśnicy, która „zabiła” — stwierdza w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.
Kobieta podkreśliła także, iż zanim dowiedziała się o prawdziwym, poważnym stanie płodu, kontaktowała się z Fundacją Gajusz, która pomaga w leczeniu dzieci i szukała specjalistów, którzy mogliby pomóc jej po porodzie. Jak jednak mówi, „zderzyła się ze ścianą”, bo „w Polsce nie ma takich specjalistów”. — Usłyszeliśmy też, iż o ile nasze dziecko urodzi się bez żadnego nowego złamania, nie dostaniemy od państwa żadnej pomocy — wyznaje.
„Traktowali mnie jak inkubator”
Pani Anita opowiedziała także o swoich doświadczeniach z pobytu w łódzkim szpitalu, w którym odmówiono jej aborcji. Wyznaje, że czuła się, jakby „wszyscy mieli jej decyzje w głębokim poważaniu”. — Traktowali mnie jak inkubator. Byłam wypytywana wyłącznie o ruchy płodu i skurcze — mówi w rozmowie z gazetą.
Zaznacza, iż na początku byli zachwyceni szpitalem, dopiero potem zorientowali się, iż „się tam w ogóle nie liczą”. — Nawet nasze dziecko się nie liczy, bo nikt nam nie powiedział, iż się w brzuchu łamie i odczuwa ból — mówi. Dodała, iż miała pełne zaufanie do tamtejszych lekarzy, które jednak straciła.
Żal do polityków
Tłumaczenie prof. Piotra Sieroszewskiego, szefa Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników, który odmówił pani Anicie aborcji, kobieta ocenia jako motywowane strachem. Lekarz przekonywał, iż podawane przez media informacje są „zmanipulowane i nierzetelne”.
Kobieta wyznała także, iż ma żal o tę sprawę do Donalda Tuska i całego obozu KO. Przypomina, iż za rządów PiS mówili, iż „zawsze będą za kobietami”. Dodała, iż jest wdzięczna Magdalenie Biejat, która „jako jedyna opowiedziała się po jej stronie”.