Szczury
Kochałem się w jesieni - gdy - cała babcina ulica płynęła, klonami, różnokolorowo wybuchającymi, raz po raz, jako zwiastun rychłej śmierci wszystkiego żywego stworzenia, ponad wszystkim - ponuro królował mdły zapach nadchodzącego końca, przywiany gdzieś zza muru żydowskiego cmentarza - wraz z kończyną odjętego przybyłkowego raju. Można było chwilami odnieść wrażenie, iż Kostucha urządziła sobie w tym rejonie geometryczny festiwal, z matematyczną dokładnością celebrując, odmierzane cyrklem, wektory swojego działania. Nasza kuchnia bowiem, stanowiła dokładny środek trójkąta, wyznaczanego przez dwa okoliczne cmentarze - starozakonny i miejski, trójkąta zwieńczonego, doklejonym do szpitala, wyglądem swym do złudzenia przypominającym leninowskie Mauzoleum, prosektorium. Codziennie niemal, gdy z oddali rozbrzmiewać poczęły pierwsze takty orkiestrowych żałobnych marszów, siadaliśmy z babcią przy oknie, porzucając wszystkie dotychczasowe zajęcia, siadaliśmy, głębokimi wdechami chłonąc przepływający obok nas korowód zapachów, dźwięków - cmentarnych, zawodzących: najsamprzód kościelny, niosący krzyż, za nim strzelisty Ksiądz Dziekan - powłóczysty czernią, z oczami wzniesionymi ku niebu, nieobecny w tym swoim pochodzie, dalej orkiestra - napędzająca muzykę stężałym od wódki i piwa powietrzem, napędzająca tragicznie, a na samym końcu, tuż za trumną, wiezioną na dyżurnym parafialnym katafalku - żałobnicy, patrzyłem na nich, odgadywałem ich myśli - wiedzieli o tym, neurastenicznymi spojrzeniami obdarzając przegładką taflę babcinego okna - weneckie lustro, przez które, jak radar, wysyłałem badawczy impuls, chłonąłem: pijane takty rozpadały się na błyszczące, czerwienią i złotem, mieniące się w słońcu nuty, te - wirowały, coraz to szybciej, by, po chwili opaść na bruk żółcią i brązem liści. I wówczas - znów słyszałem anielskie chóry, modlitwy tych, którzy modlić się już nie mogli, polifoniczną dostojność, odpływałem, przestawałem istnieć, każde takie swoje nieistnienie kończąc przeciągłym, wyrzuconym z trzewi krzykiem.
Mieszkaliśmy podówczas na parterze, suterenę zajmował zdegradowany amputacją Przybyłek - były król żydowski, jednonożny ormowiec, który, pozbawiony przez los (przy wybitnym współudziale mściwego chirurga) kończyny, przekwalifikował się na proszalnego dziada, w krótkim czasie stając się w swoim nowym fachu arcymistrzem. Mieszkanie po drugiej stronie korytarza zajmowała pani Irma - wraz ze swoimi psami - dwoma owczarkami niemieckimi (obdarzona takim imieniem nie mogła hodować inne rasy niż ta) - dziadek mawiał, iż stanowiły one substytut męża, którego swego czasu zamieniła na prezesurę oddziału Związku Kynologicznego, zresztą - nikt nie wiedział jak było naprawdę, nikt nie pytał, a ona sama - przedłożyła działalność społeczną nad dobro osobiste. Psia nacja, w owym czasie, znaczyła swoje terytoria odchodami setek wałęsających się po ulicach bezpańskich kundli.
- Naród ten, zwierzęcy, jest znacznie lepiej zorganizowany niż społeczeństwo socjalistyczne - nie robi pod siebie. - mawiała pani Irma, a dziadek kiwał wówczas głową, wzdychał i, ściszając głos, intonował Żeby Polska była Polską. Znaczyło to dla mnie wtedy tyle samo, co masło maślane, ale cóż ja tam znałem się na psach.