Katarzyna – ratowniczka medyczna. Pracuje w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Imię zmienione.
Hejt
Trwa mój 24-godzinny dyżur na koronabusie. W karetce, którą jeździmy do pacjentów przebywających na kwarantannie, by pobierać wymazy do badań. Pierwsza, druga, trzecia godzina roboty. Słyszę dzwonek telefonu komórkowego. Nieznajomy numer.
– Cześć Kaśka. Wiem, iż masz nas na liście. Możesz do nas przyjechać na samym końcu, najlepiej o czwartej nad ranem? – słyszę pytanie. To pielęgniarka z naszego szpitala, przebywająca na kwarantannie.
– Trochę mi to nie na rękę. Mam już ustaloną trasę, miałam być u was za chwilę – odpowiadam i zerkam na zegarek. Jest przed południem, nie ma jeszcze jedenastej. – Skąd w ogóle taka prośba? – dopytuję.
– Nie chcemy, żeby widzieli was sąsiedzi. Jak zobaczą karetkę i człowieka w kombinezonie, to nie dadzą nam później żyć. W sumie już teraz nie dają.
No tak. Głupie pytanie. Sąsiedzi nie chcą mieszkać obok osoby podejrzanej, a już tym bardziej „dodatniej”. Stąd ten telefon i niemal płacz w słuchawkę.
Chwila zastanowienia. Za kilka dni wszystko może się przecież odwrócić. Może sama będę w takiej sytuacji? Odeślą mnie do domu na kwarantannę i w swojej wiosce będę miała taki sam dramat?
– Dobra, przyjadę w nocy. Zadzwonię, gdy będziemy w drodze.
Wymaz od koleżanek pobrałam, gdy osiedle było pogrążone we śnie. (…)
Jeżdżę karetką, widzę przez szyby rozprężenie. Maski na brodzie, na uchu lub wcale. Lody, kawy, napoje spożywane w przestrzeni publicznej. Dystans społeczny – zapomnij. Czy ktoś sprawuje nad tym nadzór? Zupełnie nikt. Przepisy to fikcja. Oglądam telewizję, słucham o rozmrażaniu rzeczywistości: otwartych galeriach, przedszkolach, treningach na orlikach. Społeczeństwo jest już zmęczone, gospodarka zmaltretowana, ale moja praca nie zmieniła się ani odrobinę. Wciąż zmagamy się z tymi samymi kłopotami co tydzień czy dwa tygodnie temu.
Od zera do bohatera. Od bohatera do zera. Też już przeszłam tę drogę. Epidemia stała u bram, nikt nie wiedział, co się wydarzy, czy nie będziemy tu mieli obrazków jak we Włoszech czy w Hiszpanii. Gdy stało się jasne, iż jako państwo nie jesteśmy przygotowani do walki – nieprzystosowane szpitale, personel nieprzeszkolony i zdecydowanie zbyt mało liczny, brak środków ochrony – przerażony naród w trzy dni wyniósł nas na piedestał. Media zaczęły festiwal: podziwiajmy współczesnych bohaterów! Nieustraszeni! Czuliśmy się z tym nieswojo. Przede wszystkim dlatego, iż do tej pory byliśmy dla wszystkich przezroczyści, a nasza praca była sprowadzana do picia kawy. W czasie kryzysu okazało się, iż nie ma nas kim zastąpić, a kofeina podczas dyżurowych maratonów powinna być w gratisie.
Kurz już lekko zdążył opaść, po pozornym opanowaniu sytuacji musimy się mierzyć z przeogromną falą hejtu. Przeogromną, bo gdybyś spytał o to jakiegokolwiek medyka pracującego w szpitalu zakaźnym, odpowiedziałby ci, iż z jakąś jego formą zdążył się już spotkać. Sytuacja jest dramatyczna. Pracuję w jednoimiennym szpitalu zakaźnym. Ciągle stykam się z domysłami, szeptaniem za plecami. Kolegom z innych oddziałów sąsiedzi nalepiają kartki na drzwi i samochody. Plotki bolą szczególnie w mniejszych miejscowościach. W takich jak moja. Śmiejemy się, iż na drzwiach będziemy za moment wywieszać wyniki naszych testów. Jeden z kolegów właśnie tak zrobił. W odpowiedzi na pomówienia wywiesił na szybie wynik. Wynik negatywny.
O przejawach niechęci można by było napisać całą książkę. Agata pracuje ze mną na oddziale. U niej w wiosce poszła fama, iż jest chora. Zaczęto tak plotkować tylko dlatego, iż pracuje w szpitalu. Dziś ludzie na jej widok uciekają, przebiegają na drugą stronę ulicy. Jakby mieli do czynienia z trędowatą.
Mąż innej robi w miejscu, w którym przez przestój przymusowo wysyłali pracowników na urlopy. I on, mąż pielęgniarki, został wytypowany jako pierwszy. Nie miało żadnego znaczenia, iż większość osób tam pracujących to panowie dosypujący grosza do emerytury. Ale nie, jako pierwszemu kasę obcięto człowiekowi, który nie ma innego źródła dochodu. Wyrzucono go z łódki tylko dlatego, iż ma żonę pracującą w szpitalu. Dla świętego spokoju.
Hejt ma różne oblicza. Koleżanka jeżdżąca koronabusem została pchnięta przez agresywnego pacjenta. Sama byłam pobrać wymaz w mieszkaniu, w którym odbywała się libacja. Tylko minęłam próg, oczywiście w całym osprzęcie, kombinezonie, masce, przyłbicy, i od razu zostałam zwyzywana od najgorszych. W takie miejsca wchodzisz jak do paszczy lwa. Pięciu pijanych, często w sztok, a ja przez kombinezon, gogle i przyłbicę z ograniczoną możliwością ruchu, widocznością. Jeżdżąc po wymazy, działa się więc w stanie permanentnego zagrożenia, i to nie tylko przez możliwość zakażenia. Nie masz prawa mieć przy sobie telefonu, bo musisz do tych mieszkań wchodzić „na czysto”. Nie masz niczego, czym mógłbyś się bronić. Jedyne, na co możesz liczyć, to czujność kolegi, z którym jeździsz. Zdarzyć się może wszystko. Gdy wchodzę do kogoś o drugiej czy o trzeciej w nocy, nie mam pewności, iż ktoś się na mnie nie rzuci. Wchodząc tam, jestem bezbronna, a badania często wymagam od ludzi agresywnych, pod wpływem alkoholu, używek.
Nie jest też tak, iż inwektywy lecą do nas tylko z ust patologii. Skąd, wyzwiska lecą często od osób z naszego środowiska. Od lekarzy, od pani diagnosty laboratoryjnej, która z mężem zwyzywała nas od brudasów. Zjawisko hejtu, który nas dotknął, jest ogromne. Potężne. jeżeli ktoś mówi, iż to tylko jednostkowe w skali całego kraju przypadki, nie ma pojęcia o temacie. (…)
Politycy
Epidemia dała nam kolejną okazję zobaczenia, jaki stosunek do systemu ochrony zdrowia mają politycy. I to z każdej strony sceny, od prawa do lewa. Jedno to ostentacyjne łamanie przez najważniejsze osoby w państwie wydanych zakazów, farsa w Sejmie z maskami na brodach, gdy medycy nie mieli środków w szpitalach. Trudno jednak pojąć, jak to możliwe, iż bezpieczeństwo zdrowotne Polaków, walka z epidemią zostały przyćmione wojną polsko-polską o organizację wyborów. Wybory stały się najważniejszym tematem. Wiodącym. Takim, wokół którego wszystko się kręciło. W tym czasie nikogo nie obchodziły procedury. Nikt nie był zainteresowany poważną, merytoryczną dyskusją o systemie ochrony zdrowia, który chwieje się od wielu lat. O problemach, z którymi ochrona zdrowia boryka się od dekad.
Prosty przykład: od początku epidemii wiadomo, iż osoby starsze są w grupie ryzyka. Jak więc można było dopuścić do sytuacji, w której w domach opieki społecznej nie było środków ochrony osobistej? Jak można było dopuścić do sytuacji, w której zamknięte ośrodki stawały się ogniskami choroby? Właśnie w takich momentach irytacja sięga zenitu. Rządzący zamiast zadbać właśnie o najważniejsze sprawy, wolą przepychać się nad korytem.
Był taki moment, gdy o szpitalach mówiło się bardzo dużo. W środowisku niektórzy mieli nadzieję, iż w końcu zostanie usłyszany nasz głos. Że ratownicy pracują na kontraktach. Że ratują życie, a zarabiają grosze. Że personelu jest zbyt mało, iż siatki grafikowe łatają ludzie przepracowani, wyrabiający w miesiąc dwa, a czasem trzy etaty zwykłego człowieka. Gdy więc doszło do naszej walki na pierwszej linii frontu, nie brakowało osób, które wierzyły, iż w końcu zostaniemy wynagrodzeni za nasz trud.
Zamiast zagwarantowania pieniędzy, podwyżek, minister zdrowia wyszedł przed swoje biuro i bił nam brawo. Dokładnie to samo zrobili prezydent, premier. Te brawa z balkonu miały zostać odebrane jak pochwała i uznanie, zostały odebrane przez środowisko jak policzek.
Koledzy z jednego pogotowia w Polsce dostali premię za walkę z COVID-19. Na osobę 120 zł brutto. Czyli 80 zł netto. Gdy się o tym dowiedzieli, pojechali pod budynek administracji, w którym urzęduje dyrekcja. Za działania podziękowali oklaskami i czerwoną kartką.
System
Nasze wynagrodzenia to wierzchołek góry lodowej. Często pracujemy w warunkach, które nie mają nic wspólnego z profesjonalizmem. Podczas epidemii jest to o wiele bardziej widoczne. Pierwszy z brzegu przykład: przechowywanie i przewożenie pobranego od pacjentów materiału. Materiału służącego do określenia, czy ktoś jest zakażony. Najpierw kombinujemy z wymazówkami, żeby pasowały do probówek. Później, zapakowane w woreczki, wkładam je do lodówki turystycznej, w której znajdują się zardzewiałe koszyki obłożone zamrożoną wodą mineralną. Wkłady zaginęły w boju albo nam ich po prostu brakuje. Żeby te próbki się nie przewracały, wkładamy tam jeszcze tekturę, karton. Materiał genetyczny jest w ten sposób przewożony do laboratorium. Na badanie czeka kilka dni.
Ja na rezultat testu czekałam pięć dni. Czas od pobrania do rozpoczęcia badania to dwie doby. Kolejne trzy doby to wykonanie badania i wydanie oficjalnego wyniku. Niby w priorytecie. Jedyne pocieszenie: wynik był ujemny.
Testy to potężny, nierozwiązany od początku epidemii problem. Trudno powiedzieć, jak wiele z podawanej do publicznej wiadomości liczby wykonanych testów to badania nowych ludzi, a ile z nich to badania ponowne. Dodatkowo – laboratoria cofają próbki ze względu na źle wykonane pobrania. Tworzy się coraz więcej zespołów i punktów wymazowych, ale nauka wymaga czasu i nie jest wolna od błędów.
Osobną kwestią w systemie wykonywania testów są sanepidy. Nie są w stanie obsłużyć takiej liczby osób zakażonych. System jest przeciążony, przegrzany. Ktoś powie, iż w porównaniu do innych państw i tak mamy przecież bardzo mało testów. To prawda, dlatego nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdybyśmy w Polsce mieli sytuację epidemiczną podobną do tej we Włoszech czy Hiszpanii. Wszystkie błędy – wyjazdy w już obsłużone miejsca, wyjazdy do ludzi, którzy już skończyli kwarantannę, wyjazdy w miejsca, w które w ogóle nie jest to potrzebne – to w dużej mierze efekt przeciążenia sanepidów. Tam przecież też brakuje rąk do pracy.
W szpitalach mamy problemy logistyczne, organizacyjne, proceduralne, jakościowe. Przez to wszystko nie mamy pojęcia, w jakim punkcie epidemii się znajdujemy. Dziś rząd podejmuje decyzje na podstawie danych, które z całą pewnością są niepełne i absolutnie nie oddają skali epidemii.
Od lat mamy ogromne braki kadrowe, teraz dodatkowo zdziesiątkowani jesteśmy przez kwarantanny, zwolnienia lekarskie, opieki nad dziećmi. Ratuje nas tylko to, iż pracownicy systemu ochrony zdrowia przyzwyczajeni są do pracy w nadgodzinach, ekstremalnych siatkach grafikowych. Nakazy pracy nic tu nie pomogą, bo komu możemy nakazać pracę, skoro wszyscy już w tej pracy są? Doszło do absurdu, w którym próbowano nakazać pracę osobom wykluczonym przez rozporządzenie. Gdy okazało się to nieskuteczne, wojewodowie zaczęli wystosowywać prośby. By chętni ratownicy, lekarze, pielęgniarki sami się zgłaszali. Ani prośbą, ani groźbą. To po prostu moment, w którym stoimy już przy ścianie: nie ma więcej rąk do roboty. Koniec, kropka.
Nierozwiązany jest problem testów, nierozwiązane są też inne. Choćby odbijany. To jest prawdziwy skandal. Niedawno było głośno o kobiecie z udarem, którą karetka woziła od szpitala do szpitala przez trzy godziny. Bo nikt nie chciał jej przyjąć. To zjawisko powszechne. Nasze karetki mają dokładnie takie same problemy. I to już od kilkudziesięciu dni! Szukamy miejsca dla pacjenta. Pierwszy szpital nie przyjmie, bo pacjent nie ma objawów koronawirusa. Drugi nie przyjmie, bo nie ma wykluczonego koronawirusa. A pacjent potrzebuje pomocy już! Mówiłam o tym w marcu, jest maj – do dziś nic z tym nie zrobiono. Karetki zamiast zapewniać szybki transport do szpitala, podróżują po całym województwie w nadziei, iż ktoś rozsądny w końcu pacjenta przyjmie.
Odpowiedzialność
Epidemia podkreśliła grubą kreską wiele polskich chorób. Powszechne uniesienie. Festiwal wielkich słów. Dziurawy system. Totalne nieprzygotowanie. Pospolite ruszenie. Oderwani od zwykłego życia, patrzący tylko na swój interes politycy. Podział i chwiejny nastrój społeczeństwa. Hejt. To wszystko w jeden miesiąc. Choć pracuję w jednoimiennym szpitalu zakaźnym, nie mam pojęcia, w którym miejscu epidemii tak naprawdę jesteśmy. Jedno wiem natomiast na pewno: gdy już się to skończy, w systemie nie zmieni się nic. To frustrujące.
Miałam ostatnio odwieźć kolegę do izolatorium. Pytam, czy są nieparujące okulary. Szef pokazuje pudełko.
– O, super! Jakaś dostawa była?
Popatrzył na mnie z politowaniem.
– Skąd. Kupiłem wam. Okulary, przyłbice – mówi i dodaje: – Był już pomysł, byście jeździli w mniejszych zabezpieczeniach. Nie wyraziłem zgody, sam musiałem się postarać o sprzęt.
Kilka chwil później jadę karetką i myślę: czy od marca coś się zmieniło? Czy coś poprawiliśmy? Usprawniliśmy system? Bo w telewizji słyszę same pochwały. A dla zwykłego ratownika, jakim przecież jestem, nie zmieniło się zupełnie nic.
Dziś nie ma wielkich przyrostów zachorowań, ale kto wie, co wydarzy się za kilka tygodni albo miesięcy. Nikt nie ma pewności. Zakłada się, iż przechoruje 80% społeczeństwa. Biorąc pod uwagę, iż pozostajemy w izolacji od marca, nikt nie jest w stanie określić, ile do tych 80% brakuje. Powinno się więc robić wszystko, by szpitale, miejsca, gdzie sprawowana jest opieka nad starszymi, sanepidy, laboratoria, były gotowe na najgorsze. Jednolite procedury, wytyczne, szkolenia, walidacje, atesty, zabezpieczenie stanów magazynowych, logistyka. Stawianie na jakość. o ile już teraz przewiduje się kolejną falę zachorowań, w dodatku nałożoną na sezon grypowy, to trzeba być na to przygotowanym. Trzeba opracować plan B, który uwzględni poprawne funkcjonowanie gospodarki, od której działania zależny jest również system opieki zdrowotnej. Udało nam się uniknąć dramatycznych wyborów – kto ma przeżyć, a kto umrzeć. Mam dziadków i nie chciałabym, żeby ktoś musiał ich pozbawiać szans na leczenie tylko dlatego, iż na oddziale jest ktoś młodszy, o tzw. większej przydatności społecznej.
Dla mnie epidemia się nie kończy. Wciąż zajmuję się chorymi, podejrzanymi. Ten czas uczy nas jednego: musimy być odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale także za innych. Szczególnie za słabszych. Bo nieoczekiwanie słabszym może stać się każdy z nas.
Fragmenty książki Pawła Kapusty Pandemia. Raport z frontu, Insignis Media, Kraków 2020
Fot. Magdalena Pasiewicz/East News