Nieczęsto ostatnio jeżdżę samochodem, ale gdy już jadę gdzieś sama, to towarzyszy mi w mojej jeździe Steven Hayes. Potrafię jednego jego półtoragodzinnego wykładu słuchać sobie choćby dwa tygodnie, w kilkuminutowych dawkach. Przewijam go w nieskończoność, powtarzam całe fragmenty, na parkingu puszczam sobie ważniejsze momenty na nowo. Taka parkingowo-samochodowa edukacja na miarę tego zajętego czasu (za jej możliwość uwielbiam XXI wiek).
W jednym z ostatnich wykładów Hayes prosi słuchaczy, by wyobrazili sobie, iż przyglądają się meblom i przedmiotom w sali wykładowej i mówią im wszystkim – słowami, ale i mową ciała – wielkie NIE („Nieee, ale obrzydliwe krzesło”; „Jaka staromodna, brzydka lampa…”; „Taki okropny dywan, nie wierzę…!”). I potem prosi o powiedzenie tym przedmiotom – werbalnie i niewerbalnie – dużego TAK („o, lampa!; „o, jakie interesujące krzesło!”, „jak dobrze, iż jest tu ta poręcz”).
Uśmiecham się do tego fragmentu wykładu i trochę go – w momencie słuchania – nie rozumiem. I wtedy Hayes mówi: „Teraz wyobraź sobie, iż takie duże i wyraźne TAK mówisz swoim przeżyciom wewnętrznym; uznajesz, iż one po prostu w tobie są i nie musisz z nimi walczyć”.
Próbuję na samej sobie: ten lęk po prostu we mnie jest, nie muszę się za niego znielubić. To zmęczenie po prostu we mnie jest, nie muszę się na nie wewnętrznie wściekać.
Jaka niezwykła wolność! I oszczędność energii, którą normalnie chojnie wydatkuję na kwestionowanie siebie.
Mówię sobie teraz regularnie we wnętrzu to duże TAK. Ćwiczę się w nieobrzydzaniu sobie siebie. Trenuję gotowość do czucia, zawieram pokój z tym, co się pojawia.
TAK. Po prostu TAK.