Do gabinetu niemłodego już, ale wciąż trzymającego formę lekarza - któregoś
dna - wszedł, a raczej - wepchnął się wraz z drzwiami (łaskawie zatrzymując w
miejscu futryny) pewien jegomość lat około pięćdziesiąt, niechlujnej fizjonomii
i przystrojenia i - zamachnąwszy mi przed twarzą świstkiem papieru odzianym w
celofanową otulinę - zażądał natychmiastowego przyjęcia. Jako, iż rano było, a
poczekalnia pękała w szwach (a może raczej drżała w posadach), dudniła z powodu
tłoku zakatarzonych Tubylców, przezornie wyjrzałem zza rantu, wyszukując
wzrokiem natychmiast potrzebujących pomocy biedaków. I oto, na ławce, pod moim
pokojem, zauważyłem siedzącą starowinę, stałą mą pacjentkę, o dwóch laskach i
dwojgu, zupełnie już nieprzydatnych dolnych kończynach, za to z wiecznie przyspawanym
do twarzy łagodnym uśmiechem, jakiego większość młodzików mogłaby jej
pozazdrościć, kobieta owa, wraz z genetycznie uwarunkowanym uwiądem,
odziedziczyła po przodkach cudowny pęd do życia, ciepło i optymizm – zupełnie dziś
już nie znane - pomimo nieprawdopodobnego kalectwa, promieniała radością, jak
gdyby każdy z dni, który z powodzeniem mógłby być jej ostatnim, był właśnie tym
najważniejszym. (Obawiam się, iż u schyłku życia mógłbym okazać się zbyt
zgryźliwym tetrykiem, postanowiłem więc wyciągnąć kopyta znacznie wcześniej).
Ale dość o niej. Człowiek z kartką papieru nie
ustępował, a świstek, którym tak ochoczo wymachiwał, okazał się być legitymacją
niepełnosprawnego. Jaki z niego niepełnosprawny? - pomyślałem, szanowny
właściciel dokumentu nie dał mi jednak dokończyć myśli; swoim krzykiem
ściągnąwszy uśmiech z twarzy korytarzowej babci, zmusił mnie do natychmiastowej
i nieprzemyślanej odpowiedzi.
- Niech pan usiądzie, widzi pan tą starszą
panią. Przyjmę najpierw ją, a potem zajmę się panem.
To był już koniec mojego lekarzowania tego
dnia. Niepełnosprawnemu, momentalnie obrzmiała twarz, następnie zaczerwieniła
się, sczerniała i poszarzała.
- Nie - zawyrokował. - Przyjmie mnie pan
natychmiast bo mi się należy. Chodzi o wypisanie zaświadczenia bo mają mi
przyznać zapomogę. I to teraz. Rząd zagwarantował mi to bez kolejki.
Miałem na końcu języka pytanie: co to za rząd,
który takiego buraka wyposażył w glejt, niczym partyjna legitymacja,
otwierający wszystkie drzwi, ale nie dane mi było otworzyć ust. Wepchnąwszy
mnie do gabinetu, szanowny inwalida rozsiadł się na krześle – panisko - i
ani myślał ustąpić tego miejsca komukolwiek.
- Teraz albo napiszę skargę.
Akurat tym mnie rozbawił.
- Proszę pisać - odparłem. - ale obawiam się że
z pisaniem, jak i z czytaniem ma pan poważny problem. Otóż na drzwiach wisi
kartka, zakładam, iż nie zapoznał się pan z jej treścią, z której to kartki
wynika, iż o kolejności przyjmowania pacjentów decyduję ja, w oparciu o swoją
wiedzę na temat ich stanu zdrowia. Gdyby przypadkiem pan nie zrozumiał, powiem
wprost. Pisz pan, do kogo chcesz. Możesz się pan stąd nie ruszać. A jak zbadam
w gabinecie zabiegowym tą starszą panią, to wrócę i pomogę panu zredagować
skargę, bo nie sądzę by pan sobie z tym wyzwaniem poradził.
Suweren stężał.
- I jeszcze jedno. Sam mam taką samą
legitymację, ale przez myśl by mi nie przyszło, żeby machać nią, domagając się
przyjęcia poza kolejnością, podczas, kiedy na korytarzu czeka ktoś, kto
potrzebuje pomocy bardziej niż ja.
- Jestem niepełnosprawny! - zagrzmiał
jaśniepan.
- Niepełnosprawność to jedno - odparłem, stojąc
w drzwiach. - a bycie dupkiem - to drugie.
Bodaj tego samego dnia, stojąc u wrót
przychodni z przyklejonym do warg, obiadowym papierosem (trzeba czymś
konkretnym odżywiać swojego raka), zauważyłem młodą damę, wysiadającą z
samochodu zaparkowanego na miejscu dla niepełnosprawnych. Żeby nie było -
zamalowanego na niebiesko, okopertowanego - słowem - naznaczonego tak, że
prawdopodobnie choćby sporo niedowidzący zajarzyłby, iż to miejsce szczególne.
Rzecz jasna - samochód owej pani nie był pojazdem dla inwalidy, o czym
przekonałem się, zwracając jej delikatnie uwagę, prosząc jednocześnie o
znalezienie innego placu.
- Spierdalaj. - odpowiedziała z wdziękiem i
uśmiechem, które to zdecydowanie zdyskwalifikowały ją w moich oczach od
nazwania inwalidką.
Kwadrans później, otworzyłem drzwi gabinetu jej
samej, ona zaś, bez jakiegokolwiek grymasu, czy też ewentualnych wyjaśnień
(przesadziłem?) oznajmiwszy, iż jest handlową przedstawicielką takiej to i
takiej firmy, od progu rozpoczęła tyradę na temat nowego, najlepszego na
świecie, najdoskonalszego leku na zaparcie.
Nie miewam zaparć. Zamykając jej drzwi przed
nosem, uśmiechnąłem się do siebie, dziękując w duchu przeznaczeniu za
zmajstrowanie tak uroczych okoliczności mojego odwetu.
- Spierdalaj. - wycedziłem.
Ludzie. Co się, kurwa, z wami dzieje?
Świętujecie Boże Narodzenie, posypujecie w Popielec głowy popiołem, śpiewacie
psalmy, cytujecie przykazania miłości a zachowujecie się jak banda skurwysynów.
Wczoraj, nieopodal przychodni, pewien właściciel białej laski przez blisko pół
godziny wołał pomocy, by ktoś go przeprowadził przez automatyczne drzwi
miejscowego marketu, mijaliście go. A może przeszkadzał wam, stanowił artefakt
w waszej, niczym nie skażonej, gładkiej i przezroczystej, biało - czarnej
strukturze świata? Nie było trudno go zauważyć.
Kiedy odbierałem swoje orzeczenie o stopniu
niepełnosprawności, pani w biurze zaproponowała mi kartę parkingową. Szkoda, że
nie widzieliście jej miny, gdy odparłem, iż było by to nieuczciwe. Uświadomiła
mi przy okazji, z powodu jak bardzo gównianych dolegliwości obywatele starają
się o przywileje. Przywileje, które moim zdaniem należą się wyłącznie tym
najsłabszym, najbardziej schorowanym.
Co z wami nie tak? Tak trudno jest ustąpić
miejsca kalece, kobiecie w ciąży, tak ciężko jest przeprowadzić przez korytarz
ociemniałego? Takim to problemem jest nie parkować na kopercie oznaczonej
wózkiem? Domagacie się empatycznych zachowań wobec was. Pragniecie
zainteresowania i współczucia. A to niby dlaczego? Na jakiej podstawie?
Idealnie było by mieć inwalidzkie papiery i być równocześnie zdrowym, to
przecież obrzydliwe jest otrzymać uprawnienia uczciwie, obrzydliwe, iż komuś mogą
coś darować bez oszustwa. A może jest tak, iż niektórzy z was, skupieni na
kombinowaniu, gardzą tymi, którzy z racji swoich upośledzeń, nie muszą kłamać,
a pogardę swoją wyrażacie niedostrzeganiem?
Sami sobie odpowiedzcie. Jedno dla mnie jest
pewne. Tam, gdzie zaczyna się zwykła przyzwoitość - kończy się niepełnosprawność.