Wstyd
"Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!", "Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!". Beata ma sześć lat i puste czerwone dziąsła po wypadnięciu górnych jedynek. Zakrywa pulchnymi rączkami oczy, uśmiecha się szeroko. Stoi tyłem do ściany.
Odwraca się. Będzie udawać, iż biegną do niej dzieci. Przyniosła tę zabawę z zerówki.
Beata lubi sobie dużo wyobrażać. Ma wymyślonego przyjaciela Stefana, któremu opowiada różne straszne rzeczy.
"Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy!" – sepleni, odsuwa rączki i widzi matkę.
– Ty i te twoje durne zabawy. Kiedy z nich w końcu wyrośniesz i będziesz taka jak Monika – matka wzdycha, napina przy tym nerwowo mięśnie twarzy.
I syczy przez zęby: – Ubieraj się, wiecznie na ciebie czekać nie będę. I nie szczerz się tak, bo ohydnie to wygląda.
Beata czuje szarpnięcie ramienia, pieczenie wstydu na policzkach. Potem opowie o tym Stefanowi.
– Wściekła, rozgoryczona, wiecznie na mnie zła – tak Beata określi swoją mamę po kilkudziesięciu latach w rozmowie ze mną i doda: – Zła, iż w ogóle jestem.
Z dzieciństwa najlepiej zapamięta uczucie upokorzenia. Na przykład wtedy, kiedy mama przy niej opowiada sąsiadkom, jak to Beata nie zdążyła do toalety.
Albo: przewróci się, zedrze kolana, a mama warknie, iż chodzi jak łamaga i nic z niej nie wyrośnie.
Innym razem: starsza siostra – Monika – dostanie batonika, a Beata będzie patrzeć, jak ona go je. Usłyszy, iż nie zasłużyła na słodycz.
Zupełnie nie rozumie, dlaczego mama koleżanki mówi do niej: córeczko. Przecież tak się nie mówi. Przynajmniej nie w jej świecie. choćby do Moniki – tej, która przecież we wszystkim jest lepsza – nikt tak ciepło się nie zwraca.
W jej domu słów się nie wypowiada. Słowa się przeżuwa, dławi nimi i na końcu wypluwa. Są gorzkie, ciężkie i raniące.
Beata pamięta taki obrazek: rysuje słonia, a potem biegnie pokazać go mamie.
– choćby rysować nie potrafisz! – prycha matka i wraca do swoich zajęć.
Beata się wstydzi.
Potem będzie wstydzić się już zawsze. Na każdym zebraniu w pracy, w sklepie, kiedy nerwowo szuka drobnych, w kontakcie z mężczyznami.
Ale najpierw musi dorosnąć.
– Im byłam starsza, tym trudniej było jej na mnie patrzeć – opowiada. – Już mnie nie popychała, nie szturchała, może dlatego iż ją znacznie przerosłam. Ale ja w jej oczach widziałam pogardę. Pozwalała sobie też na więcej w słowach – dodaje.
Szesnastoletnia Beata słyszała na przykład, iż najpiękniejsze życie jest bez dzieci. Albo iż nikt jej nie zechce, bo nie ma idealnej figury. Najczęściej jednak: iż nie ma z niej żadnego pożytku.
Do dziś nie rozumie, co to w ogóle znaczy. Przecież starała się nie przeszkadzać, schodzić mamie z drogi. Dobrze się uczyła. Wykonywała obowiązki domowe.
– Na zakończenie roku szkolnego zostałam wywołana na środek sali. Dostałam wyróżnienie. Nie wyszłam, mimo iż trzy razy wywoływali mnie przez mikrofon. Nie mogłam uwierzyć, iż to o mnie chodzi. Przecież mama mówiła, iż jestem beznadziejna – wspomina.
Czasem, kiedy razem oglądały razem film, Beata kładła mamie głowę na ramieniu. Matka wtedy nieruchomiała. Nigdy jej nie objęła, nie pogładziła po policzku.
Kiedy Beata miała 20 lat, zniknęła na noc bez zapowiedzi. Kurczowo trzymała przy sobie pierwszą Nokię, licząc, iż mama do niej zadzwoni. Że będzie krzyczeć, pytać, gdzie się podziewa.
Ale nie zadzwoniła.
Beata choć jest po czterdziestce, przez cały czas tak się czuje. Nigdy nie zabiera głosu bez pytania. Nie umie prowadzić niezobowiązujących small-talków. Ma obawę, iż jeżeli coś powie, to na pewno będzie głupie. W rozmowie ze mną poprawia każde zdanie, prosi, żeby je "odpowiednio ułożyć", zredagować, bo na pewno jest coś nie tak.
Ironizuje, iż to właśnie dzięki matce ma za sobą całą paletę nieudanych związków. A to chłopak, który siedział za kradzieże, a to przemocowy alkoholik. Kilka razy w życiu była też kochanką. Nie została mamą.
Nie poszła na wymarzone prawo, bo uważała, iż sobie nie poradzi.
Wszystkie prace, jakich się podejmowała, były zawsze za najniższą krajową i poniżej jej kwalifikacji.
Dwa razy psychiatra stwierdził u niej epizod depresyjny.
Pytam, czy utrzymuje kontakt z mamą.
– Przychodzę do niej na święta i na Dzień Matki. Zawsze boli mnie wtedy brzuch ze stresu. Ale mam poczucie obowiązku. Mama już jest starsza, trochę złagodniała. Ale przez cały czas mnie nie przytula. Nie wiem, co to znaczy bliskość – dodaje.
Mówi, iż chciałaby wiedzieć, dlaczego matka jej nie kocha. Przecież nie jest zła. Nie sprawiała nigdy problemów wychowawczych, nie brała narkotyków, nie włóczyła się ze złym towarzystwem.
Co takiego w niej jest, iż nie zasłużyła sobie na miłość matki?
O ojcu Beata nie chce w ogóle rozmawiać. Kiedy miała 13 lat, odszedł do innej kobiety. Nigdy mu tego nie wybaczyła.
Monika gwałtownie się usamodzielniła i wyjechała za granicę. Kontaktują się ze sobą bardzo rzadko. Beata nie może jej wybaczyć, iż była tą "lepszą" córką.
Czy rozmawiała kiedyś z mamą o tym, jak wyglądało jej dzieciństwo?
– Raz – przyznaje. – Powiedziałam: "Mamo, ty mnie nigdy nie kochałaś". Matka oburzyła się: "Zawsze miałaś uprane, ugotowane, lekcje sprawdzone – więc o co ci adekwatnie chodzi?".
I dodaje:
– Ale ja chciałam, żeby mnie kochała. Byłam głodna tej miłości.
Do wewnątrz
Justyna ma kilkanaście lat. Idzie ulicą ze swoją matką. Ale kiedy później ktoś zapyta ją,
z kim ją widział, Justyna skłamie: z koleżanką.
Na jednym z bloków na osiedlu jest napis: "Lata Iwonka bez ogonka". To o jej mamie. Justyna póki jest mała, nie rozumie, co on oznacza. Dopiero potem się dowie.
I będzie się wstydzić. Wystarczy, iż ojciec siedzi w więzieniu. Jeszcze matka rozwiązła.
– Kiedy pierwszy raz usłyszałam od terapeuty, iż jestem ofiarą, nie mogłam tego przyjąć. Zupełnie nie umiałam się z tą rolą utożsamić. A już szczególnie trudno było mi uwierzyć, iż to moja mama mnie skrzywdziła – mówi.
I dalej ciągnie:
– Pamiętam moment, gdy była bardzo pijana. Pomyślałam wtedy, iż może powie coś, czego na trzeźwo nigdy by nie powiedziała. Zapytałam: "Mamo, kochasz mnie?". Zaczęła płakać, ale nie odpowiedziała. To jedno z tych wspomnień, które utkwiły we mnie na zawsze.
Tych wspomnień jest jednak znacznie więcej. Bolesnych, drapiących od środka, chwytających za gardło.
Justyna była dzieckiem niechcianym. Gdy była niemowlęciem, matka miała próbować ją podduszać poduszką – tak przynajmniej opowiedziała jej babcia, która później stała się dla niej rodziną zastępczą.
– Moja młodsza siostra i brat trafili do domu dziecka. Teoretycznie byłam od matki oddzielona, ale w praktyce ten kontakt nigdy się nie urwał. Zazdrościłam rodzeństwu, iż są gdzie indziej, iż są bezpieczni – wspomina Justyna. – Często zastanawiałam się, co wydarzyło się między moją mamą a jej matką. Mama mówiła wprost, iż nienawidzi babci.
Mówi, iż jej mama była nośnikiem złych doświadczeń. Uczyła kraść na kościelnych odpustach, bombki z choinki w domu dziecka też wynosiła.
Kiedy kładła się przy małej śpiącej Justynie, strasznie cuchnęła wódką. Ale Justyna nigdy się od niej nie odsunęła. Nigdy jej nie odtrąciła.
Mama Justyny zmarła w wieku 41 lat. Zabił ją alkohol.
Justyna odetchnęła z ulgą, poczuła wolność.
Ale nigdy nie przestała jej kochać.
Nie zawsze tak było.
Kiedy Justyna jest mała, z zazdrością patrzy na koleżanki z tzw. "normalnych domów". Kiedy chodzi do podstawówki, na lekcji zamyśla się i marzy, iż kiedyś napisze książkę pod tytułem "Nienawidzę swojej matki".
– To we mnie cały czas siedziało gdzieś pod skórą. Ta złość, której nie potrafiłam wyrazić na zewnątrz, kierowałam do wewnątrz. Zaczęłam się okaleczać. Trafiłam do szpitala psychiatrycznego, potem na oddział terapeutyczny – opowiada.
Wcześniej
Justyna dorasta. Babcia wysyła ją do matki, by sprawdzała, czy ta znów nie sięgnęła po alkohol.
Ale matka nie jest trzeźwa. W domu, oprócz butelek, pojawiają się też mężczyźni – wielu, coraz więcej. Justyna staje się ofiarą przemocy sek**alnej.
Raz. Drugi. Kolejny.
Wydaje jej się, iż w ten sposób chroni swoją matkę. Że może, jeżeli sama to zniesie, matce będzie choć trochę lżej.
Ale pewnego dnia odmawia. Kilku mężczyzn w odwecie brutalnie gwałci jej matkę. Trafia do szpitala, ma rozerwane narządy wewnętrze. Lekarze zakładają jej stomię. Początkowo nie może się poruszać. Po dwóch latach trzeźwości wraca do alkoholu.
– Byłam z nią do samego końca. Weszłam w rolę opiekunki. To ja jeździłam do drugiego miasta po worki stomijne, pomagałam jej w higienie. Mimo iż to było dla mnie trudne, choćby obrzydliwe. Ale czułam, iż muszę to robić. Kiedy zmarła, leżałam z jej ciałem, czekając na przyjazd służb – wspomina.
Nie może uwierzyć, iż nikt nie widział jej krzywdy. Że była przezroczysta. Że nikogo nie dziwiło, iż ma częste zapalenia pęcherza. Że nikt nie zareagował, kiedy wybiegła z gabinetu lekarskiego z płaczem.
Że w szkole nikt niczego się nie domyślił.
Justyna dobrze się uczyła, była grzeczna, wetknięta posłusznie w społeczne ramy.
– Kiedyś wracałam z mamą autobusem z placówki, gdzie było moje rodzeństwo. Popatrzyłam w górę i powiedziałam: "Zobacz, jakie ładne niebo". I mama wtedy zaczęła się śmiać.
To jej jedyne pozytywne wspomnienie z mamą.
Teraz
Justyna jest trzy lata po rozwodzie. Mówi, iż ma problemy z nawiązywaniem bliskości.
– Bardzo mocno prowokowałam, żeby mnie Piotr zostawił. Specjalnie zachowywałam się źle, pyskowałam, robiłam głupie rzeczy, żeby wzbudzić w nim złość. Chciałam zostać opuszczona. choćby kiedy byliśmy blisko, to miałam wrażenie, iż to wszystko było powierzchowne. W środku nigdy nie miałam odwagi, by naprawdę zaufać, poczuć się bezpiecznie.
Wykańcza ją też nadmierny perfekcjonizm i poczucie kontroli. W dzieciństwie nauczyła się, iż musi wykonywać zdania oddelegowane przez babcię. Dbać o rodzeństwo, pilnować matki.
Pilnować siebie, żeby nie powiedzieć babci, iż u mamy jest źle.
Jest cały czas w napięciu.
Zwłaszcza, iż kiedyś mama jej powiedziała: "nigdy nie będziesz lepsza ode mnie". Te słowa były z nią długo, wywoływały lęk. Bała się osiągnąć wiek, w którym jej mama umarła. To zdanie było jak klątwa, jak przekleństwo.
W zeszłym roku zaczęła chorować. Zaczęła się zastanawiać, czy za fizycznym bólem nie kryje się coś więcej. Czy to możliwe, iż ciało zareagowało na zbliżający się moment, w którym miała osiągnąć wiek, w jakim jej mama odebrała sobie życie?
Pytam, czego naprawdę dziś żałuje.
– Oddzielenia od rodzeństwa. Tego, iż nikt nie zauważył mojej krzywdy. Że nie trafiłam do domu dziecka. Może wtedy zostałabym uchroniona przed tą bliskością z mamą. Moje życie mogłoby wtedy wyglądać inaczej. Cały czas zazdrościłam rodzeństwu, mimo iż byli w placówce, to oddzieleni, zdystansowani od tego wszystkiego. A ja zostałam w tym bagnie – odpowiada.
Kiedy bawi się, pije alkohol, zastanawia się, czy nie jest taka, jak mama. Boi się powielić schemat.
Ale jednocześnie jest z siebie dumna, iż była taka silna. Że przetrwała. Że się nie poddała.
– Czasami mam wrażenie, iż ta historia mnie naznaczyła – mówi. – A ja nie chcę być etykietowana. Gdyby ludzie w pracy wiedzieli, co przeszłam, może zaczęliby się przy mnie inaczej zachowywać – bardziej ostrożnie, mniej naturalnie.
Dziś Justyna ma 41 lat. Tyle samo, ile miała jej matka, gdy zmarła. Myśli o niej często: kim była, zanim wszystko się posypało.
– Była młodą kobietą. Mogła jeszcze dobrze funkcjonować. Nie wiem, co się wydarzyło
w jej życiu, iż poszła tą drogą – zastanawia się. – Wiem tylko, iż w dzieciństwie grała na skrzypcach, była uzdolniona. Słyszałam, iż była inna. Może tam też była jakaś przemoc, może coś się wydarzyło, czego nigdy się nie dowiem. Jak to możliwe, iż ktoś, kto miał potencjał, stał się kimś, kto nie umiał okazywać żadnych emocji?
Justyna ma dorosłego syna. Dba o tę relację. Ale ciągle zastanawia się, czy potrafi mu dać to, czego sama nie dostała? Czy jest wystarczająco dobrą matką?
Szerszeń
Marta miała 16 lat, kiedy jej mama odebrała sobie życie.
– Na znak buntu zrobiłam sobie tatuaż na ramieniu – szerszenia. Dla mnie znaczył jedno: "nie podchodź, bo cię pogryzę". Taka byłam wtedy wściekła – opowiada.
I precyzuje:
– Najbardziej na to, iż nie mogłam normalnie przeżyć ani pogrzebu, ani żałoby. Bo znów to ja musiałam wszystkich ratować. Pilnować babci, żeby nie wskoczyła za trumną. Być tą silniejszą. Nie miałam jak skupić się na swojej stracie. Każdy był pokrzywdzony, tylko nie ja.
Mówi, iż całe życie ratowała swoją mamę. W jej rodzinie jeden kogoś krzywdził, drugi ocalał.
– Przemoc była obecna w moim domu od pokoleń. Dziadek bił babcię, ojciec – moją mamę. Mój partner – mnie. W końcu odeszłam. Chciałam przerwać ten ciąg.
Po chwili się reflektuje:
– Chyba nigdy nie miałam dzieciństwa. Od razu byłam dorosła. Moja rola od małego polegała na opiekowaniu się mamą, na tym, żeby ją zabezpieczyć przed agresywnym ojcem, żeby być jej ostoją. Nie chciałam, żeby jeszcze mną musiała się martwić. Byłam grzecznym dzieckiem, ale brat nie. Mamie już naprawdę wystarczało problemów, nie chciałam sobą przysparzać kolejnych.
Marta nie czuła miłości matki i nigdy nie usłyszała "kocham cię", ale w każdym słowie ją usprawiedliwia.
– Podejrzewam, iż nie miała już siły, by jeszcze coś z siebie dawać. Nie miała chyba tej przestrzeni, żeby mnie kochać – przypuszcza.
Czego najbardziej jej brakowało w relacji z mamą?
– Normalności – odpowiada bez wahania. – Moje koleżanki mogły wychodzić, gdzie chciały. A ja? Musiałam być tuż obok, żeby w każdej chwili móc ją ratować. Do dziś to we mnie siedzi. Miałam przyjaciółkę w bloku obok. Nie mogłyśmy nigdzie pójść, bo jakby mama mnie potrzebowała, to musiałabym za moment być. Żadnych spacerów, poczucia luzu, niczego.
W domu było czysto, schludnie, Marta dostawała codziennie kanapki do szkoły.
Żałuje, iż kiedyś mamę zawiodła. Brat podkradał papierosy, razem popalali. Chciał, żeby wina podzieliła się na pół i powiedział, iż Marta też kradnie.
W pamięci zostały jej też przyjemne drobiazgi związane z mamą: złapanie za rękę, wypady na bazar, pierwsza w życiu coca-cola wypita wspólnie.
Nie mogła słuchać, jak ludzie opowiadali o jej matce, iż była egoistką. choćby psycholog tak twierdził. Ona rozumie, iż jej mama czuła się bezsilna i bezradna.
– Mój ojciec umieścił ją przymusowo w zakładzie psychiatrycznym. W tamtych latach,
a mama nie żyje już prawie 30 lat, to było piętno. Ani się rozwieść, bo to skaza, ani się leczyć psychiatrycznie, bo jest się "wariatką". Tak wtedy się myślało. Po trzech miesiącach pobytu tam, mama odebrała sobie życie – opowiada.
I dodaje:
– Wiem, z czym się zmagała. Miała depresję i nerwicę. Nie mam do niej pretensji. Mam tylko żal, iż jej dziś nie ma w ważnych momentach mojego życia.
List pożegnalny zostawiła na komodzie. Był zaadresowany do ojca Marty. Ale ona go przechwyciła i nosiła przy sobie przez prawie dwadzieścia lat jak talizman.
– Pewnie chciałam zatrzymać cząstkę mamy – przypuszcza.
Wini się za to, iż nie uratowała mamy. Że nie odczytała znaków zagrożenia. Że nie domyśliła się, iż jej długie spojrzenie było pożegnaniem.
Marta jest w terapii. Nie od razu udało się trafić na odpowiednią osobę, ale nie zraziła się. Mówi, jest pod opieką cudownej psychoterapeutki. Prosi, żeby to podkreślić, żeby ludzie wiedzieli, iż warto szukać pomocy, mimo wszystko.
Wie, iż to, co się dzieje teraz, sięga dzieciństwa. Wszystko, co się wydarza, ma swoje źródło w pierwszych latach życia.
Czasem znika. Zamyka się w sobie, wycofuje z wszelkich relacji, zakopuje pod kołdrą.
– Wtedy po prostu mnie nie ma. A jak mnie nie ma, to ci, którzy znają mnie naprawdę dobrze, próbują dotrzeć do mnie na wszelkie możliwe sposoby – mówi. – Potrafię też udawać, iż wszystko jest w porządku.
Ukończyła szkolenie z terapii uzależnień. Niedługo obroni dyplom terapeuty zajęciowego. Chce naprawiać ludzkie relacje. Zrozumieć siebie i dalej ratować – tym razem zupełnie obcych.
– Wierzę, iż pomaganie jest piękne, ale trzeba robić to z głową. Inaczej można się wykoleić. A ratownik zawsze myśli o sobie na końcu – o ile w ogóle.
Kłamałam
W dalszej części rozmowy Marta wyznaje, iż doświadczyła przemocy podwójnie. Najpierw ze strony męża, a potem ze strony syna.
– Za pierwszym razem nie odrobiłam lekcji, więc musiała przyjść druga nauczka, żebym w końcu otworzyła oczy – ironizuje.
Opowiada mi o Michale, swoim dorosłym synu. Za chwilę kończy mu się zakaz zbliżania do niej.
Po tym co się stało, Marta jest na rencie. Chciała już odejść z tego świata.
Pytam, czy mogę o tym napisać.
– Proszę napisać, żeby pokazać, ile może znieść matka – zgadza się.
Mówi, iż od początku z Michałem były problemy. A ona pozwała na wiele, bo chciała zastąpić wszystkich wokół: ojca, dziadka.
W gimnazjum Michał zaczął brać narkotyki.
– Pedagodzy byli bezradni – jak się do niego odezwali, to mój dzieciak ich zwyzywał, wyśmiał, a oni wracali z podkulonymi ogonami. Zero konsekwencji, wszystko się rozleciało. Siedem zagrożeń miał na koniec roku. Mówili mi wtedy: "Proszę go dać do poprawczaka". Wiedzieli, iż syn się nade mną znęca. A ja, wiadomo, zaprzeczałam. Ze wstydu.
Marta jest taką matką, która zrobi wszystko, żeby pomóc. Nie zgłosiła od razu przemocy. Cztery lata chodziła po psychologach, psychiatrach, urzędach. Prosiła, żeby jej syna ratowali.
– Ale on nie chciał współpracować – załamuje ręce. – Gdyby wtedy się otworzył... Przecież miał wszystko. Nie brakowało mu niczego: ani jedzenia, ani ciepła, ani troski.
Mówi, iż pomaganie obcym i pomaganie rodzinie to zupełnie inne emocjonalne doświadczenia.
– W relacjach z bliskimi łatwo stracić grunt pod nogami – przyznaje. – Czasem rozum przestaje działać. Emocje potrafią całkowicie odciąć nas od zdrowego rozsądku.
Pytam Martę, czy mówiła synowi, iż go kocha, kiedy był małym chłopcem.
– Chyba tak – próbuje sobie przypomnieć. – Mówiłam, żeby to poczuł. Ale kłamałam.
Michał podniósł na nią pierwszy raz rękę kiedy miał siedemnaście lat.
– To był też moment, kiedy trafił do zakładu karnego. Ale już od czternastego roku życia miał problemy z prawem – opowiada. – Teraz ma raptem dwadzieścia osiem lat, a za sobą już pięć odsiadek.
Dwa razy przykładał jej nóż do szyi, dusił ją. Pluł w twarz, pluł do kawy, wyzywał, krzyczał, iż zniszczy. Popychał.
Nie wie, skąd za ostatnim razem wzięła w sobie siłę, żeby go odepchnąć.
Najbardziej żałuje, iż nie zgodziła się na eksmisję, kiedy wyszedł z więzienia. Wszyscy mówili jej, iż powinna to zrobić. Ale ona uwierzyła, iż Michał przejdzie resocjalizację
i wróci do zasad, które mu wpajała od małego. Że nie wolno krzywdzić ludzi. Że nieswoich rzeczy się nie rusza.
– Jest manipulantem i toksycznym człowiekiem – mówi o synu.
I dodaje:
– Rozmawiałam ostatnio z lekarką. I ona, tak jak i inne osoby wcześniej, uświadomiła mi, iż nie powinnam już mieć nadziei, iż mój syn się obudzi, iż się zmieni. Niestety: narkotyki, alkohol… Ta wybuchowa mieszanka zrobiła swoje. W głowie mojego dziecka już dawno wszystko się rozsypało.
I dodaje:
– To jest inteligentny chłopak. Gdyby tylko chciał nad sobą popracować, rzucić alkohol, narkotyki i zobaczyć, iż jest inny świat, lepszy, to by się udało. Tylko iż on nie chce.
Pytam, czy teraz potrafi powiedzieć, iż go kocha.
Marta milczy.
Po chwili odpowiada: – Michał jest dzieckiem z gwałtu. Gdybym wcześniej się zorientowała, iż jestem w ciąży... to tego dziecka by po prostu nie było.
Imiona bohaterek – na ich prośbę – zostały zmienione.