Na szczęście w wyniku niemieckiej ofensywy w sektorze zielonych technologii nikt w Polsce nie zginął. Ale nasza gospodarka i rynek pracy cierpią. Nie od bomb, ale od własnych politycznych obsesji. Dom we wsi Wyryki na Lubelszczyźnie można odbudować, systemy antydronowe kupić. Gorzej, gdy przez lata politycznych zaniechań tracimy całe branże. I jeszcze płacimy za to z własnej kieszeni.
Spoglądam na liczby z raportu Clean Tech TrackerBruegla. Niemcy – ponad 310 tysięcy miejsc pracy w sektorze czystych technologii. Francja – 86 tysięcy, Hiszpania – 67 tysięcy, Włochy – 60 tysięcy. A Polska? Kilkadziesiąt tysięcy. Tak naprawdę to mniej niż średniej wielkości niemieckie miasto. I widzę, jak rozwój sektora wiatru i słońca w Polsce odbywa się raczej wbrew polityce, niż dzięki niej.
950 tysięcy miejsc pracy w OZE w całej Unii. Energia słoneczna – 273,5 tysiąca ludzi, wiatr – 236,6 tysiąca. To nie są statystyki do pochwalenia się przy poniedziałkowym espresso. To połowa całego zielonego sektora. To gigantyczny przemysł, eksport, innowacje. A mimo to w Polsce wciąż słyszę: „To fanaberia ekologów, marnowanie pieniędzy”.
Najbardziej boli mnie ironia losu. Politycy polskiej prawicy, którzy od lat straszą „niemieckim dyktatem klimatycznym” pozwolili, by to Niemcy stali się liderem produkcji turbin i paneli, a Polska tylko je kupowała. Berlin zarabia, Warszawa płaci. My dokładamy 6–7 miliardów złotych rocznie do górnictwa, branży, która produkuje więcej długu niż prądu. Niemcy w tym czasie inwestują w OZE ponad 20 miliardów euro. Oni zasilają przyszłość, my podtrzymujemy życie respiratora podłączonego do kopalni.
Zaglądam do raportu Bruegla i widzę, iż Litwa – kraj trzykrotnie mniejszy od województwa mazowieckiego – wyprzedza nas w zatrudnieniu w OZE w przeliczeniu na mieszkańca. A ja się pytam: czy naprawdę chcemy, by nasza narodowa polityka energetyczna sprowadzała się do obrony kopalń, które generują więcej długu niż prądu?
I zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy słuchać lamentów polskiej prawicy o „wiatrakach, które zabijają ptaki” i o „dyktacie Berlina”, zamiast w końcu zrobić krok w kierunku pragmatyzmu.