Trochę byłam zdziwiona, kiedy sama zostałam matką, a tu zewsząd docierały mnie głosy, iż powinnam w okresie jesienno-zimowym podawać dzieciom tran. Jako iż chciałam być najlepszą i najbardziej dbającą o swoje dzieci matką na świecie, religijnie przykładałam się do wszelkich zaleceń.
Koniec pierwszej oraz druga dekada XXI wieku upłynęły więc moim dzieciom i mnie na odmierzaniu kropelek z witaminami K i D, ważeniu kaszki glutenowej (koniecznie bez cukru) na wadze o niemal jubilerskiej precyzji oraz od pewnego momentu – tak, odgadliście prawidłowo – podawaniu im tranu.
Ten współczesny jest lepiej oczyszczony, mniej śmierdzący, miewa dodatki smakowe, w niczym (lub w niewielkim stopniu) przypomina koszmar dzieciństwa naszych rodziców lub dziadków. Mając jednak żywo w pamięci opowieści swojej mamy, postanowiłam podejść do tranu ze sprytem. Tak na marginesie, bez sprytu nie ma rodzicielstwa, zauważyliście?
Mój patent, żeby dzieci pokochały tran
Zakupiłam w aptece zalecony przez pediatrę tran i pewnego ranka przystąpiłam do dzieła. Wychodzę z założenia, iż aby plan się powiódł, należy dzieciom przedstawić go jako coś naprawdę fantastycznego. Tak też zabrałam się do wprowadzenia w ich poranną rutynę połykania łyżki tranu.
– Ha! A zobaczcie, co ja tutaj mam! – wykrzyknęłam pierwszego ranka rozentuzjazmowanym głosem, zarezerwowanym na szczególne okazje (takie jak: ale fajnie, idziemy na szczepienie! Ojej, jak super, pójdziemy do dentysty! O, sprzątamy klocki!).
To już pół drogi do sukcesu, małe główki spojrzały na mnie z zaciekawieniem. Tubalnym tym razem głosem, który miał w moim mniemaniu i przy dość upośledzonym talencie aktorskim przypominać głos norweskiego rybaka, powiedziałam, potrząsając butelką tranu:
– Ho, ho! Ja jestem tran norweski! Ho, ho! Wyciągajcie łyżki!
A potem, jakby tego całego przedstawienia było za mało, a poziom absurdu nie sięgał już zenitu, tym samym "norwesko-rybackim" głosem zaintonowałam… "o sole mio".
I pooooszło! Każdego ranka przez kolejne jesienie i zimy norweski tran śpiewał "o sole mio", udając przy okazji mikołaja ze swoim "ho! ho!", a moje dzieci, zaśmiewając się, podsuwały łyżki pod butelkę z rybim tłuszczem.
Nie mówię, iż musicie stosować dokładnie ten scenariusz (ale możecie, częstujcie się!), zdaję sobie sprawę, iż nie każdy lubi robić z siebie błazna, ale gorąco, gorąco wam polecam wymyślenie własnej rodzinnej zabawy z podawaniem czy to tranu, czy innego specyfiku, który niekoniecznie w innej sytuacji przypadłby dzieciom do gustu. To działa!
Co z tym tranem?
No dobrze, ale po co w ogóle podawać dziecku tran? Zacznijmy od tego, iż nie musicie tego robić. Ale możecie, bo tran jest dobrym źródłem długołańcuchowych wielonienasyconych kwasów tłuszczowych (LCPUFA), które są potrzebne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Mają korzystny wpływ na układ odpornościowy, nerwowy, wzrok, serce.
Tran to nic innego jak płynny rybi tłuszcz (nic dziwnego, iż tyle osób wzdryga się na myśl o jego spożyciu!), uzyskiwany z wątroby dorsza i ryb dorszowatych. Zawiera m.in. kwasy omega-3, witaminy A i D. Ta ostatnia powinna być suplementowana w okresie jesienno-zimowym (według innych źródeł przez cały rok) i jest potrzebna m.in. do budowania mocnych kości (odpowiedni poziom witaminy D zapobiega krzywicy) oraz wsparcia układu odpornościowego.
Problem z tranem (oprócz smaku) jest taki, iż nie każdy produkt, który jest tak nazywany, faktycznie jest czystym tranem, a ryby, z których wątroby pobiera się tłuszcz, mogą pochodzić ze skażonych akwenów. Poza tym pamiętaj, iż tranem nie są oleje z innych ryb. Dlatego jeżeli chcesz podawać dziecku tran, upewnij się, iż jest wysokiej jakości i pochodzi od sprawdzonego producenta. Kwasy tłuszczowe omega-3 i -6 możesz dostarczać też w diecie, podobnie jak witaminę A, a witaminę D zakupić w postaci przebadanego leku.