Mój szwagier Janek Boguszewski (5.2.1949-6.8.2024)

przegladdziennikarski.pl 2 tygodni temu

(1)

Moje kontakty z Jankiem były przerywane wydarzeniami rodzinnymi oraz siłą rzeczy zmianami politycznymi w skali europejskiej. Nie były regularne.
Kiedy poznałem w lutym 1972 swoją przyszłą żonę, Małgosię Boguszewską, okazało się, iż ma jedynego brata, Janka. Studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej i ukończył ją pracą dyplomową o urbanistyce Krynicy Morskiej. Rodzina Boguszewskich tradycyjnie, czyli wielokrotnie wyjeżdżała do okolic Zalewu Wiślanego. Stąd pomysł tego projektu.

Janek, zanim skończył studia, brał udział w intensywnym życiu towarzyskim, co stało się moim udziałem, gdyż jego siostra poznała nas w czasie jakiegoś zabawowego wieczoru w atelier brata. Dzielił on pomieszczenie bardzo efektowne blisko placu Narutowicza na Ochocie z innymi kolegami. Tam pracowano, studiowano i bawiono się. Zobaczyłem Go chyba latem 1973 premierowo. Był bardzo przystojnym młodzieńcem, miał interesujący kolor włosów – powiedziałbym perłowo-blond.
Zaraz potem wyjechał do Paryża. To była jakaś moda w tej branży, aby (a) zrobić dyplom architekta na PW, (b) wyjechać do pracy do Francji, czyli nie zacząć działalności zawodowej w PRL. Rodzice Janka, moi przyszli teściowie, byli przeciwni temu projektowi. Ich myśl była patriotyczna: „Skończyłeś studia w Polsce, jesteś magistrem inżynierem, powinieneś pracować dla ojczyzny”.

Ale Janek, wzorem wielu, bardzo wielu kolegów po fachu, wyjechał od razu po studiach do Paryża. Zakotwiczył się tam jakoś. W ten sposób był nieobecny w Warszawie jako (a) brat panny młodej na ślubie „Gosia + Wiesiek Piechocki” dnia 1 grudnia 1973 oraz (b) na chrzcie naszej pierworodnej córki Kasi w marcu 1975. Informacje od Janka docierały z Paryża do rodziców raczej telefonicznie, jako iż Janek nigdy nie lubił pisać listów. A podróż do Polski mogła być pułapką: władze mogły odmówić ponownego wyjazdu „na Zachód”.

(2)

Ja w międzyczasie zacząłem karierę uniwersytecką i po doktoracie z romanistyki otrzymałem stypendium habilitacyjne. Byłem romanistą i pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego a naukowy wyjazd do Paryża nastąpił w listopadzie 1976. Naukowo rozwijałem się nad Sekwaną do lipca 1977.

A tam był mój szwagier mało mi znany Janek! Poprzednio zapisałem zwrot: „wielu kolegów Janka”. Ich była doprawdy spora gromada, a ponieważ Janek był niebywałym lwem salonowym, wciągnął mnie do tego kręgu polskich architektów. Nie protestowałem.

Poznałem oczywiście nie tylko Polaków, ale ich otoczenie, sąsiadów, przyjaciółki, głównie Francuzki, polskie żony, międzynarodowe sympatie. Brałem udział w wielu przyjęciach, wyjazdach, kolacjach, etc. Nie wymieniam celowo nazwisk, imion, gdyż byłaby to również lista zgonów i rozsadziłoby to ramy tego wspomnienia o moim Szwagrze, którego pochowaliśmy parę dni temu. Notuje te zgony oraz osiągnięcia polskich architektów wspaniały biuletyn redagowany konsekwentnie i doskonale przez Lecha Zbudniewka! Nigdy go niestety nie poznałem… Spotkania bazujące na integracji Polaków we Francji odbywały się nie tylko w Paryżu, ale w pałacach wokół lasu Rambouillet, w Nonancourt 100 km na zachód od stolicy Francji i w wielu innych uroczych siołach Francji.
W trakcie spotkań polskich architektów, doceniano jakość francuskich win, polskich wódek, tańczono do rana i wracano do Paryża tak sprytnie samochodami, aby nie tkwić w monstrualnych korkach, co jest horrorem podparyskich weekendów.
Ja wróciłem do PRL latem 1977. Pracowałem na UW do lata 1981.

(3)

Janek przez cały czas rozwijał się zawodowo, poszukując prawdy o życiu w różnych systemach religijno-ideologicznych. Miał ku temu predylekcje, był z tego znany. Pragnął poznać otaczające nas realia głębiej, dokładniej, nie zadowalając się popularnymi książkami. On chciał ciągle zobaczyć co tkwi za kulisami naszych przeżyć, doznań i zapatrywań. Nie dowierzał oficjalnym dokonaniom nauk, historii czy archeologii. To był jego prywatny, wręcz intymny rozdział życia. Jego kosmos do zbadania. Ale ciągle tkwił na co dzień w towarzyskim korowodzie polsko-paryskim. Pamiętam Jego opowieści o pobycie w klasztorze „Zen” gdzieś we francuskich Alpach.
Podaję jeden tylko przykład jego popularności. Znany aktor Daniel Olbrychski był dobrym znajomym Janka. Kiedy przybywał do Paryża, mieszkał w mieszkaniu wynajmowanym przez Janka. Potem ta tradycja się skończyła, gdyż Daniel O. kupił sobie locum pod Paryżem.
Ale kiedy Daniel O. brał ślub z Zuzią Łapicką w Ambasadzie PRL w Paryżu w lutym 1978, parą świadków byli: znana artystka Marina Vlady (aktorka francuska pochodzenia rosyjskiego – Poljakowa z domu) oraz Janek Boguszewski, brat mojej żony. We swych wspomnieniach („Anioły wokół głowy”, 1992) pisze o tym sam aktor.

Słowo o Zuzi. Była córką słynnego aktora Andrzeja Łapickiego (o czym wiedział cały kraj), byłą sympatią Janka, moją studentką na romanistyce. Taka mała ta Warszawa! Stąd pozwalam sobie o Niej pisać „Zuzia”. Widywałem Ją potem kilkakrotnie w Paryżu.
Wieczory kolacyjne, bary w piwnicach… Rozmowa przebiegała wówczas już bez stresu – dawno przestała być moją studentką… Była bardzo miłą i optymistyczną osobą. Niestety, już dawno temu umarła.
Przez Daniela poznał Janek w Paryżu słynnego barda radzieckiego, Władimira Wysockiego. Napisał choćby dla Janka piosenkę. Tak Wysocki Go polubił! Niestety, nie zachowała się ani melodia ani tekst. Wysocki konsekwentnie walczył przeciw reżimowi ZSRR. Jego pogrzeb umknął w świecie uwadze wielu jego fanów: Wysocki zmarł w upalnych (także politycznie!) dniach bojkotowanej przez kraje zachodnie Olimpiady w Moskwie 1980.

Janek wiódł życie adekwatnie emigranta, jak inni jego koledzy po fachu, niebywale ciekawi ludzie – architekci z Polski. To cały kosmos w mojej jaźni! Ja z moją rodziną (żona Małgosia oraz córka Kasia) też wybraliśmy drogę emigracji. Latem 1981 via Norwegia dotarliśmy do zachodniej Austrii. To jest region między Szwajcarią, południowymi Niemcami oraz Księstwem Liechtenstein, która to monarchia miała grać kluczową rolę w mojej/naszej emigracji. Znalazłem tam pracę nauczycielską przez 31 lat mego życia.

Ale najpierw było pierwsze, emigracyjne, smutne, zdezorientowane Boże Narodzenie 1981 w austriackim miasteczku Götzis. Do nas, czyli do siostry Gosi, do szwagra Wiesława oraz do siostrzenicy Kasi, przyjechał z Paryża pociągiem Janek. Piękne spotkanie okraszone łzami (niepokoju, wzruszenia oraz nadziei). Za oknami obcy alpejski śnieg. Siedzieliśmy w malutkiej kuchni naszego skromnego wynajmowanego mieszkanka i docenialiśmy los, iż nam pozwolił zobaczyć się. Zawsze byliśmy potem Jankowi wdzięczni za ten jego krótki świąteczny pobyt w austriackich Alpach. Nasza 6-letnia Kasia podziwiała prezenty od Wujka. A On dodawał otuchy nam i sobie…

(4)

Nastąpił okres nieregularnego widywania się. Jeździliśmy rodzinnie z Austrii często do Paryża. Z Feldkirch (zachodnia Austria) było 810 km do przejechania autostradami Szwajcarii i Francji nad Sekwanę. A tam nad Sekwaną w międzyczasie zamieszkała też emigracyjnie para: Ciocia Irena – dla Janka i Gosi, czyli siostra mojej teściowej, ze swym mężem. Ten był rodowitym Rumunem, którego młoda wdowa, Ciocia Irena, poślubiła wiele lat wstecz. Ciocia przeprowadziła się z PRL do Rumunii. Jej wspomniany rumuński mąż był uniwersyteckim profesorem chemii a choćby rektorem Politechniki w Bukareszcie.

Reżim Ceauşescu (1964-1989) oraz trzęsienie ziemi wiosną 1977 sprawiły, iż postanowili wyemigrować do Paryża. Zawsze podziwiałem Ciocię i Wujka za odwagę tego kroku. Byli oboje dobrze po „sześćdziesiątce” i dopiero zaczynali „na paryskim bruku” nowe życie. Hart ducha. Korzystali miesiącami z gościnnego mieszkania Janka na początku ich emigracji. Dlaczego tyle o Nich wspominam? Dla Janka zaczął się nowy okres życia: przybyła jego Ciocia do Paryża.

Gwoli kronikarskiej informacji: Wujostwo umarło z czasem, przyjechaliśmy na Ich pogrzeby do Paryża, szliśmy powoli w kondukcie na słynnym cmentarzu Père-Lachaise. Nad grobem odczytałem odpowiednie teksty żałobne po francusku. Stypa odbyła się w pobliskiej restauracji w towarzystwie rumuńsko-polskim.
Wujostwo grało istotną rolę stabilizacyjną i doradczą w życiu paryskim Janka.

W owych latach przyjeżdżała z Warszawy do nas do Austrii moja teściowa Magdalena, doktor stomatologii. Została sama: wdowa (mąż, czyli ojciec Gosi i Janka, również dr stomatologii, zmarł wiosną 1976 w Warszawie). Miała dwie siostry, tę wyżej wspomnianą Irenę w Paryżu oraz Tatianę Markijanowicz, najmłodszą, zmarłą najwcześniej (Wielkanoc 1987) z powodu wady serca. Była też architektem, wspólnie z zespołem kolegów wybudowała na przykład dwa dworce w stolicy: Warszawę Centralną i Wschodnią. Otrzymała wiele odznaczeń.

Wspomniałem, iż moja teściowa przyjeżdżała do nas do Austrii. Utworzyła się chronologiczna tradycja: przylatywała z Warszawy do Paryża najpierw do Janka a potem przyjeżdżała do nas pociągiem przez Szwajcarię. Chronologicznie najpierw do syna Janka, potem pociągiem do córki Gosi.
Oczywiście pytaliśmy w Austrii co słychać u Janka w Paryżu. Odpowiedź była zawsze taka sama: „On niesamowicie wiele pracuje. Janek bardzo dużo pracuje!”. W dyskusjach (ale z czasem coraz mniej) ciągle nalegała, abyśmy wrócili do PRL. I dodawała: „A co do Janka, to zawsze się modlę, aby on też wrócił do Polski!” Rozumiałem oczywiście, iż jest to psychologicznie rzecz ujmując, wielkie zrozumiałe marzenie matki. Natomiast w głębi duszy, wiedziałem, iż są to naiwne myśli. To zachowałem dla siebie. Jej syn nie wróci do Polski, zakotwiczony zawodowo we Francji. A najciekawszym jest fakt, iż czas pokazał, iż ja się tu bardzo pomyliłem a matka wymodliła swe marzenia!
Ale nie ubiegajmy faktów!

(5)

Janek ożenił się w 1989 roku z Izabelą Chrapowicką w Paryżu. Znali się od dawna, jeszcze z Warszawy. Pierwszy mąż Izy to Leszek Chrapowicki, również architekt. Mieszka i pracuje teraz od lat na Karaibach, na francuskiej wyspie Martynice. Jasio podpisywał akt małżeński z Izą jako kawaler.
Dnia 2 stycznia 1990 urodził im się w Paryżu syn Anthony, czyli Antek.
Poznaliśmy Izę oraz nową sytuację w Paryżu. W międzyczasie zmieniły się radykalnie paradygmaty polityki nad Wisłą. Z ruin PRL urodziła się Rzeczpospolita Polska w czerwcu 1989.
Zaczęła rodzić się myśl w głowie Janka oraz Izy: a może wrócić do Polski? I w latach 1993-1997 stopniowo zaczął dojrzewać projekt powrotu nad Wisłę. Rodzina J. I. Boguszewskich zdecydowała się ostatecznie na powrót do Polski. Janek pozostawił we Francji wiele zrealizowanych projektów i planów.
Może w Warszawie, po zmianach politycznych, będzie lepiej? Począł badać teren. Po wielu tarapatach, przy pomocy teścia Janka, bardzo obrotnego, energicznego i pomocnego Jurka, mój szwagier dołączył do istniejącej firmy architektonicznej OOBG przy ul. Kopernika w centrum Warszawy. Nastąpiły różne metamorfozy, układy i plany, kooperacje i projekty. Ta firma stała się dla Niego platformą nowych działań. Projekty obejmowały realizacje w Częstochowie, Wrocławiu, Gdańsku i innych miastach. Jego zapał i wiedza archiktektoniczna przynosiły mu wiele zamówień od prywatnych klientów. W międzyczasie zmarła matka Gosi i Janka, moja teściowa, w styczniu 1998.

Janek zaprojektował udanie między innymi renowację domu o ciekawej konstrukcji oraz fasadzie przy ul. Katowickiej 6 na Saskiej Kępie, czyli na Pradze – prawobrzeżnej części Warszawy. Piszę o tym dlatego, iż tam mieszkał ze swoją rodziną do swej śmierci latem 2024.
Mieszkał tu wiele lat w przepięknym mieszkaniu z Izą. Urządzali niezapomniane spotkania oraz doskonałe kolacje. Te były zawsze wegetariańskie – oboje małżonkowie od lat solidarnie nie jadali mięsa. Iza z Jankiem stanowili doskonały tandem kucharski: pieścili godzinami dania w kuchni, przystawki, intermezza, alkohole i desery. Wszystko było wykwintne, smakowite i podane z cywilizacyjnym światowym polotem.
Jako główne dania królowały owoce morza, a na deser serwowano egzotyczne owoce. Iza zaczęła być wegetarianką w Abidżanie, stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie mieszkała ze swym byłym wspomnianym mężem Leszkiem.

(6)

Już pisałem, iż Janek miał nie tylko szczególny stosunek do religii, ale do medycyny również. Nie tylko szukał duchowo nowych wierzeń, bóstw, kosmicznych układów, ale analizował je po swojemu. Miał silne tendencje udawania się pod skrzydła medycyny niekonwencjonalnej. Zaniedbywał w ten sposób klasyczne badania stosowne do wieku już nie młodzieńczego (kardiologia, urologia, gastro-medycyna). Miał swoje upodobania oraz zasady. W tych był konsekwentny! Poznałem je, kiedy parę lat wstecz, w czasach corony-covidu mieszkaliśmy (nasze dwie rodziny) latem na Korsyce w wynajętej willi nad morzem.

Janek co ranka celebrował swój rytualny napój, gdzie jednym z głównych składników był imbir oraz cytryna. Ale On dodawał jeszcze innych przypraw. Miał w kuchni słuchawki na uszach. Słuchał jego ciekawiących audycji, nagrań, programów o analizie zjawisk para-psychologicznych na przykład. Interesowały go bardzo losy narodów słowiańskich przed przyjęciem chrześcijaństwa. I mieszał łyżką ingrediencje w kryształowej karafie, aby powstał jego tajemny napój. Nie tylko dla Niego. Również dla innych. Hojny Janek zawsze potrafił dzielić się z innymi. Nie tylko napojami…
Miał niebywale miły, uczuciowy, otwarty charakter, dążący sympatycznie do ludzi, pragnący poznać ich świat, ich myśli. Sam nigdy nie dominował w towarzystwie swym pojmowaniem świata i życia. Ostrożnie brał udział w dyskusjach. Nie miał w sobie misjonarstwa. Delikatnie prezentował swoje myśli i delikatnie oponował, jeżeli ktoś usiłował redukować siłę jego argumentów. Był człowiekiem pozytywnie acz „kontrolnie” nastawionym do realiów.
Wspomniałem covid. Janek zachorował ciężko na tego wirusa, który opanował cały świat. Był w szpitalu w 2022. To zostawiło też ślady w ciele. Janek był bardzo dyskretny co do swych chorób. Nigdy nie zanudzał w towarzystwie opowiadaniami o swych bólach, terminach lekarskich, problemach i drogach wyjścia z nich.

(7)

Od wiosny 2024 mieliśmy bilety lotnicze w kieszeni: 15 lipca z Wiednia do Warszawy, a po miesiącu 15 sierpnia z powrotem.
Przylecieliśmy 15.07.2024 i spotkaliśmy się z naszą córką Kasią. Przyleciała do Europy z Vancouver, gdzie pracuje na uniwersytecie w zachodniej Kanadzie. Potem przyleciało „trio” z Salamanki, czyli nasza córka Julia z mężem Pedro i ich synkiem (naszym wnuczkiem) Dante. Ta para małżeńska pracuje na uniwersytecie w Salamance.
Razem świętowaliśmy pełną profesurę Kasi w restauracji „Warszawa Wschodnia” dnia 22 lipca 2024. Tam (jak teraz rekonstruuję) widzieliśmy się z Jankiem przy stole ostatni raz! Widać było, iż zeszczuplał (to twierdzili wszyscy goście). Nigdy nie miał nadwagi, bardzo estetycznie się starzał. Pielęgnował swą białą brodę i wąsy, dbając zawsze o modne, eleganckie ubiory. Janek był zawsze estetyczny. Ze swadą opowiadał o swych ostatnich małych projektach, wracając chętnie do momentów paryskich (24 lata!), stanowiących rdzeń towarzyski jego młodego życia sentymentalno-zawodowego.
Bardzo delikatnie i na marginesie nadmienił, iż 26.07. ma operację w prywatnej klinice onkologicznej na Bródnie, przy ul. św. Wincentego. Nie bardzo było wiadomo o jaki rozmiar operacji chodzi. To była niemal Jego tajemnica. Nie chciał o tym mówić.

My (5 osób z 3 pokoleń) wyjechaliśmy pociągiem 24.07. do Gdańska, potem autobusem do Krynicy Morskiej. Ten piękny pobyt nad Bałtykiem był spleciony codziennymi kontaktami z Warszawą i pytaniem: „jak udała się operacja Janka?” Blisko plaży i wiecznie młodego słońca dowiadywaliśmy się przez telefon od Izy, żony Janka, iż jest dobrze, potem iż nie bardzo dobrze, nie ma stabilizacji. Nastąpiła – nazajutrz – druga operacja 27.07. Po niej nie uzyskał świadomości i przestał kontaktować, gdyż wywiązała się sepsa. To chyba był główny powód dlaczego nastąpił zgon, w który oczywiście jeszcze nie wierzyliśmy nad morzem w hotelu. Widzieliśmy przecież dyskutującego Janka przy stole restauracyjnym 22.07.2024.

Zgodnie z planem, 5 sierpnia opuściliśmy hotel w Krynicy Morskiej. Autobus, pociąg – Gosia od razu taxi do szpitala na Pragę. Wróciła i powiedziała, iż z bratem jest bardzo, bardzo źle.
Następnego dnia pojechałem też do kliniki onkologicznej. Janek leżał w szpitalnym łóżku, zupełnie nieruchomo. Sam w pokoju. Nakryty prześcieradłami. Wystawała jedynie głowa i ręce. Tylko leciutko unosiła się na 1 cm jego klatka piersiowa, dlatego iż aparat specjalny pompował mu sztucznie tlen do płuc. Reszta organów nie działała. Czy to pozostało życie? Widok okropny, szczególnie twarz i palce o dziwnej kolorystyce były nabrzmiałe po dializie. Czułem, iż On się nie podniesie, nie ruszy palcem, nie otworzy oczu i nie powie „-Dlaczego tu adekwatnie stoicie?”. Skóra bardzo zimna. Szok w dotyku. Tego człowieka -pomyślałem – żadna siła medyczna nie wprowadzi do poprzedniego życia…
Cała głowa nabrzmiała. W pokoju On z nami. Cisza. Pełna godności, pytań, domysłów i malejącej nadziei. Słychać tylko nasze chlipanie i cichutkie regularne tykanie pompy tlenowej.

Stopniowo zaczęto odłączać aparaty, czyli rurki, kable, igły strzykawek, pompy. Na wielu ekranach skomplikowanych aparatów nad jego głową coraz więcej zupełnie poziomych linii – bez szczytów, bez krzywizn… Upiorny poziom linii jak bezkresny horyzont. A co za horyzontem? Wieczne pytanie ludzi. Wieczne, gdyż bez odpowiedzi…
Medycyna kapituluje. Janek odchodzi od nas.
Oficjalnie (akt zgonu) umarł 6 sierpnia 2024 o godz. 11:45. Akurat ta data (6 sierpnia) to święto Przemienienia Pańskiego, uroczysty dzień w kościele chrześcijańskim. Po francusku to „la transfiguration du Seigneur”. Tajemniczy rozdział Nowego Testamentu.
Ciało oraz dusza Janka również uległo przemienieniu…

(8)

Nastąpił korowód normalnych w tym przypadku poczynań: czekanie na akt zgonu, załatwianie terminów, urzędowych dokumentów. Transport ciała do firmy zajmującej się pochówkiem, przygotowanie Janka do – nie wiem jak to nazwać – upiększenia twarzy (w szpitalu wyglądał okropnie), identyfikacja Janka przez najbliższych, ustalenie terminu kremacji, przewiezienie zwłok do krematorium. Sama kremacja, wyznaczenie terminu nabożeństwa żałobnego w kościele przycmentarnym na Powązkach (św. Karol Boromeusz), ustalenie tekstu klepsydry do prasy. Ogłoszenie o zgonie Janka ukazało się w „Gazecie Wyborczej” w przeddzień Jego pogrzebu.
Ta cmentarna uroczystość bardzo smutna nastąpiła 14 sierpnia o godz. 13-tej. Kościół był pełny. Już przed mszą świętą przyciszone rozmowy na chodniku z przyjaciółmi, znajomymi, sąsiadami. Wszyscy zaszokowani: jak to? Janek nie żyje? Nic przecież dotąd nie wskazywało…
Nasza rodzina niemal w komplecie: siostra Gosia; ja Wiesiek, szwagier; nasze trzy córki. Kasia przyleciała z Kanady, Claudia z Austrii a Julia z mężem i synkiem z Hiszpanii.

Wspomnę, iż wielkim wsparciem organizacyjnym i psychicznym był w tych ciężkich dniach dla Izy jej syn, 34-letni architekt Antek. Przybył ze stolicy Korsyki, Ajaccio, gdzie teraz mieszka i pracuje ze swą francuską przyjaciółką Noémie. Jego energia przyspieszała kolejne stadia przygotowań do pożegnania się ziemskiego z Jankiem. Syn robił co mógł dla dopiero co zmarłego ojca…
Antek ułożył wiersz podwójny po francusku i po polsku. Przeczytał go w kościele przed mikrofonem. Stał obok kamiennej urny, gdzie spoczęły prochy Janka na stopniach ołtarza. Swój tekst nazwał Antek „Quatre lettres”, czyli „Cztery litery”. Był to symbol dla 4-literowych słów „PAPA” albo „TATA”. Bardzo wzruszający tekst, ukazujący wiele aspektów miłości i kontaktów na linii „ojciec – syn”.

Koniec nabożeństwa. Trwało 35 minut. Pracownicy firmy w ciemnych garniturach i białych rękawiczkach zabierają do „melexa” przed kościołem urnę oraz mnóstwo wieńców, bukietów cudownych kwiatów. Morze kolorów żegna Janka. Wychodzimy. Tworzymy kondukt, idący 1,5 km do rodzinnego grobu. Upał nieznośny – jest 29°C w cieniu. To wspaniałe intensywne słońce nie pasuje do naszego czarnego smutku. Kroczymy powoli i miarowo alejkami, ścieżkami pod koronami starych drzew na Powązkach.
Przy grobie rytualne modlitwy. Płyta na grobie na tyle odsunięta, aby pracownik wniósł urnę z prochami Janka po aluminiowej drabince i ułożył ją na piętrze/półce tam w środku pomieszczenia grobowego. Ksiądz żegna się z nami, odchodzi. Rozlega się z aparatu zamówiony nokturn Chopina. Wysłuchujemy w ciszy. Potem do mikrofonu podchodzi Gosia, czyli siostra Zmarłego. Mówi zwięzły pożegnalny tekst, ułożony spontanicznie przez nią.
Potem prezentuje bardzo dopracowany tekst Kasia. Mówi do Wujka i swego ojca chrzestnego. Widziała Go żywego, rozmawiając z Nim 23 dni temu. Gratulował jej sukcesów naukowych. W tekście obracającym się metaforycznie wokół rozbitej, rozstrzaskanej materii, wyjaśnia Kasia symbole, o jakich kiedyś dyskutowała z Wujkiem Jasiem. Nie zapomniała tych rozmów i Jego interpretacji.

Kondolencje, pożegnania, uściski dłoni, pocałunki, rozmowy z osobami, które przybyły. Niektórych nie widziałem 40 lat nawet. Typowe spotkania zaaranżowane przez zgon Drogiej Osoby. Opuszczamy cmentarz powązkowski.
Stypa w gronie rodzinnym na ul. Foksal we włoskiej restauracji „Chianti” (Janek nie gardził pysznymi winami z Italii) . Dwa tuziny osób z kilku krajów. Jedyne dziecko przy stole to Dante, nasz 6-letni wnuk z hiszpańskiej Salamanki. Nie pozna bliżej zmarłego Janka, ale stanowi widoczne continuum życia, mającego swe prawa.
Pożegnania, uściski, pocałunki.

Idź do oryginalnego materiału