"Nigdy nie lubiłem pić alkoholu, ale wtedy trochę zacząłem. Pilnowałem się, żeby nie przesadzić. W Nowym Jorku, jak wejdziesz w bagno, to jest ono nie do kwadratu, ale do sześcianu. Byłem wciąż w takim stanie, iż szedłem ulicą, nagle siadałem na krawężniku i płakałem. Nie potrafiłem tego opanować. Po prostu nic nie mogłem zrobić. Obcy ludzie zaczęli mnie pocieszać" — opowiada Marek Piekarczyk. Muzyk przez wiele lat zmagał się z depresją, a jeden z najcięższych jej epizodów przeżył, gdy mieszkał w Stanach Zjednoczonych. "To był 1997 rok. Przeklęty rok" — dodaje.