Surowce energetyczne, układy scalone, lekarstwa – nie tylko od tego jesteśmy uzależnieni. I to nas ciągnie na dno
Tak przywykliśmy do komfortu, iż większość z nas nie myśli o tym, jak bardzo jesteśmy od niego uzależnieni. Samochód, oświetlenie, ogrzewanie, bieżąca woda, czajnik elektryczny, kuchenka mikrofalowa, pralka, komputer, telefon i tysiące innych urządzeń sprawiają, iż nasze życie jest wygodniejsze. A brak możliwości korzystania z tych gadżetów odbieramy jako apokalipsę.
Nadeszła ona 24 lutego br., gdy Rosjanie zaatakowali Ukrainę. Tamtego dnia zniknął przyjazny i bezpieczny świat, w którym żyliśmy. Skończyła się globalizacja, jaką znaliśmy. Każdy kraj zaczął energicznie dbać o swoje interesy, nie licząc się z sąsiadami. A w handlu międzynarodowym to, co wydawało się normalne, zaczęło być postrzegane jako groźna patologia.
„Rosyjski gaz był jak narkotyk – dealer też sprzedaje swoje produkty tanio, żeby uzależnić swoje ofiary”, mówił premier Mateusz Morawiecki 6 października w Pradze podczas spotkania Europejskiej Wspólnoty Politycznej. Przy okazji rytualnie przyłożył Niemcom. „Nie może być tak, żeby ich interes wyznaczał cenę gazu dla wszystkich”, grzmiał nasz premier.
I pomyśleć, iż w roku 2018 za 1 tys. m sześc. gazu ziemnego Berlin płacił Gazpromowi 192 dol. Dla porównania – Polska płaciła 197 dol., Czechy – 190, Austria – 208, Włochy – 207, a Węgry – 203 dol. Rzecz jasna, politycy Prawa i Sprawiedliwości uważali, iż to i tak było za dużo. A Putin nas grabił z pomocą niemieckich polityków, którzy już dawno z nim się zwąchali, na naszą zgubę.
Gdy w sierpniu tego roku cena 1 tys. m sześc. gazu w holenderskim hubie TTF przekroczyła 3 tys. dol., Europie zajrzał w oczy kryzys gospodarczy, jakiego jeszcze nie widziała. I choć dzięki dostawom amerykańskiego skroplonego gazu cena błękitnego paliwa spadła poniżej 2 tys. dol., widmo recesji przez cały czas krąży nad Starym Kontynentem. To oczywiście efekt uzależnienia od dostaw rosyjskiego gazu, którego dziś Kreml nie chce i nie może sprzedawać Europie.
Paryż, Londyn, Berlin i Warszawa już wiosną zaczęły energicznie zabiegać o dostawy z alternatywnych źródeł. Z Kataru, Algierii, Norwegii, Stanów Zjednoczonych, a choćby Chin. Apele o wspólne europejskie zakupy gazu na razie skończyły się niczym. A to dopiero początek.
Przerwane łańcuchy dostaw
Globalizacja – niegdyś oznaczała międzynarodową współpracę, wzrost gospodarczy, dobrobyt i świetlaną przyszłość. Dzięki globalizacji handel światowy miał osiągnąć wyżyny, a ludziom miało się żyć o wiele lepiej. To, czy towary produkowane były w Chinach, Wietnamie, czy Indonezji, nie miało żadnego znaczenia. Ważne, by były tanie i powszechnie dostępne.
Na rynku surowców energetycznych Arabia Saudyjska, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Rosja uchodziły za solidnych dostawców. Przez dekady sprzedawały ropę naftową i gaz po niskich cenach. Dzięki temu kraje Zachodu mogły rozwijać swoje gospodarki i bogacić się. Skala wzajemnego uzależnienia była ogromna.
Pod koniec XX w. bogate kraje Zachodu ostatecznie uzależniły się od gospodarki chińskiej. Państwo Środka stało się „fabryką świata”, produkując tanio wszelkie dobra konsumpcyjne. W krajach takich jak Wielka Brytania w związku z przenoszeniem produkcji na Daleki Wschód, a co za tym idzie likwidacją całych gałęzi przemysłu, zaczęto mówić o dezindustrializacji. Zjawisko to, choćby w większym stopniu, dotknęło również Stany Zjednoczone.
Ten sprawnie działający układ na początku XXI w. zaczął powoli ulegać erozji. Najpierw Amerykanie zauważyli, iż Chiny nie tylko stały się gospodarczą potęgą, ale mają też ambicje odgrywania roli co najmniej lokalnego mocarstwa. Waszyngton uznał, iż to nie Moskwa, ale Pekin zagraża interesom Stanów Zjednoczonych na świecie.
Gdy w roku 2020 świat ogarnęła pandemia COVID-19, Europa z przerażeniem odkryła, iż zabrakło jej maseczek chirurgicznych, gdyż produkowane one były w Chinach. I by je zdobyć, rządy kilku państw – w tym Polska – zaangażowały służby specjalne.
Europejski przemysł samochodowy niemalże z dnia na dzień stanął wobec braku układów scalonych, bez których nowoczesny pojazd nie zjedzie z linii produkcyjnej. A układy te produkowano w Chinach. Gdy tamtejsze fabryki zostały przejściowo zamknięte z powodu pandemii, europejskim producentom pozostało zacisnąć zęby i czekać. Amerykanie, którzy pod koniec XX w. mieli własne fabryki układów scalonych, zamknęli je, gdyż taniej było zaopatrywać się na Dalekim Wschodzie.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 43/2022, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.