Jak schizofrenia i brak wsparcia instytucji wykańczają moją rodzinę

krytykapolityczna.pl 11 miesięcy temu

Pod informacjami na temat tragedii, do której w lutym doszło w Poznaniu, czytałam komentarze w rodzaju: „A gdzie była rodzina tego psychola? Przecież nie musiało do tego dojść. Dlaczego nic nie zrobili?”. Chciałabym, żeby więcej ludzi dowiedziało się, z czym borykają się bliscy osób chorujących na schizofrenię. Od ilu drzwi się odbijają, ile głuchych telefonów wykonują, zanim uda im się otrzymać jakiekolwiek wsparcie.

Na wstępie muszę zaznaczyć, iż wiem, jak różnorodnie przebiega choroba u poszczególnych pacjentów. Znam wiele osób z doświadczeniem schizofrenii, które nikogo nie krzywdzą. Nie chciałabym tym tekstem przyczynić się do ich stygmatyzacji. Przypadek mojego brata to tylko jedno oblicze tej choroby.

Kocham go całym sercem i bardzo podziwiam. Jest wrażliwym, mądrym i zabawnym człowiekiem, tylko niestety chorym. Nie skarżę się na niego, tylko na nieludzkie procedury i nieudolność instytucji, a zwłaszcza tzw. systemu ochrony zdrowia.

„Wizyt domowych nie prowadzę”

Kamil miał 16 lub 17 lat, gdy matka zadzwoniła, by powiedzieć mi, iż oskarżył kogoś o kradzież, wdał się w bójkę i trafił do szpitala z rozwaloną szczęką. Mieszkamy w dzielnicy, w której takie rzeczy są na porządku dziennym, więc nie przejęłam się. W noc po moim powrocie do domu brat powiedział mi, iż w szpitalu lekarz go skrzywdził. Najpierw pomyślałam, iż trzeba to zgłosić, ale zaprotestował. Przekonywał, iż nie możemy iść na policję, bo była przy tym nasza matka, jechali gdzieś autem, iż to się stało w innym mieście… Dotarło do mnie, iż to to samo co z ojcem. Nie powiedziałam mamie. Nie chciałam, żeby się martwiła. Myślałam, iż mu przejdzie. Oszukiwałam się, iż może anestezja przy operacji szczęki tak podziałała.

Raz mnie pobił. Nasze kłótnie czasem przeobrażały się w bójki, tyle iż tym razem miałam przekrwione oczy i czerwone plamy na całej twarzy. Nie myślałam o tym przez kolejne pół roku. Wtedy zaczął krzyczeć, iż na dachu naszego domu zamieszkał drapieżny ptak. Wiedziałam, iż to nieprawda, ale on był przerażony.

Krzyczał i nie przestawał. To było ciągłe, straszliwe wycie. Poszłam z mamą do psychiatrki, prosząc, by wystawiła mu skierowanie do szpitala. choćby nie wstała. Patrzyła na nas znad okularów i szczebiotała zniecierpliwiona, iż musi pacjenta zobaczyć – i tak w kółko, choć mówiłam sto razy, iż on się nigdzie nie ruszy, bo jest sparaliżowany strachem, leży i krzyczy. Na co ona: – Ja wizyt domowych nie prowadzę.

Ani w naszej dzielnicy, ani w szpitalu po drugiej stronie miasta nikt nie prowadził. A przynajmniej my nic nie znalazłyśmy, chociaż szukałyśmy i błagałyśmy o pomoc.

Takie są przepisy

Jakiś czas później udało nam się umieścić go w szpitalu. Po znajomości – pracował tam przyjaciel mojego kuzyna. Wcześniej powiedziano nam, iż czas oczekiwania wynosi od roku do dwóch lat. Kiedy Kamil zorientował się, iż drzwi na korytarz są zamknięte, wpadł w szał. Krzyczał: – Mamo, co ty mi zrobiłaś?! Zapięto go w pasy, dostał zastrzyk. Zostałyśmy z poczuciem, iż zdradziłyśmy najbliższą osobę. Mama była rozbita, ale wtedy jeszcze umiałam ją pocieszyć. Wierzyłam, iż w szpitalu mu pomogą.

Wyszedł i nic się nie zmieniło. Ani dnia remisji. Brat trafiał do kolejnych szpitali. Nie umiem ułożyć tego okresu w żaden porządek – są tylko strzępy, na które boję się spoglądać.

Matka nie chciała dzwonić na policję, choćby kiedy bił ją i dusił. Czasem dzwoniłam ja albo starszy brat. Od wystąpienia pierwszych objawów choroby przez dwa lata mieszkałam w rodzinnym domu. Rzuciłam studia i pracowałam jako kelnerka, czasami po 14 godzin. Kolejnych parę godzin zajmował mi powrót. Wracałam pieszo, żeby się zmęczyć i zasnąć, a zwykle i tak nie spałam, tylko nasłuchiwałam, bo Kamil chodził po domu, trzaskał drzwiami, wchodził do naszych pokojów. Co noc miałam w głowie scenę z Domu Złego, w której Dziędziel zabija swojego syna i bez ruchu siedzi z siekierą, aż robi się jasno, a on dalej tak siedzi, i wyobrażałam sobie, iż jeżeli zasnę, po przebudzeniu zastanę brata na łóżku matki, przy jej zwłokach.

Pamiętam, iż z jednego szpitala wyrzucili go za „złe zachowanie”. Nie sprzątał po sobie i był „niemiły” dla pielęgniarek. Później wypisywali go, bo „takie są przepisy”. Mówili, iż nie mogą trzymać pacjenta dłużej niż ileś tam dni. Czasem wracał nieco wyciszony, czasem ogłupiony lekami, czasem jeszcze bardziej agresywny, ale nigdy zdrowszy.

Brata zawsze przyjmowano z interwencji. Procedura jest następująca: trzeba zadzwonić na 112, przyjeżdża policja, stwierdzają, czy osoba stanowi zagrożenie dla siebie lub innych, a jeżeli tak, to dzwonią po pogotowie. jeżeli ratownicy uznają to za stosowne, wbrew woli pacjenta zawożą go do szpitala. Na internetowych forach bliscy schizofreników dzielą się poradami. Należy w kółko powtarzać: „boję się o swoje życie” i przedstawiać sytuację jako gorszą, niż jest w rzeczywistości. Istnieje wysokie ryzyko, iż chory zostanie w domu, a po interwencji jego stan może się pogorszyć. Nie wiem, ile razy policja nie przyjechała wcale lub po przyjeździe stwierdziła, iż wszystko jest w porządku, bo brat chwilowo uspokoił się na widok munduru. Raz brutalnie i niepotrzebnie przycisnęli go do podłogi. Wszyscy płakaliśmy. jeżeli go zabierali, to zawsze w kajdankach. Sąsiedzi już się przyzwyczaili, iż pod naszym domem co jakiś czas stoi radiowóz, czasem karetka.

Za zdrowy na elektrowstrząsy

W szóstym czy siódmym roku choroby Kamil, podczas jednego z pobytów w szpitalu, poszedł do lekarza prowadzącego i powiedział: chcę elektrowstrząsów. Matka się bała, bo widzieliśmy je w Locie nad kukułczym gniazdem, ale przeczytałyśmy, iż dziś to już tak nie wygląda i pacjentom lekoopornym może bardzo pomóc (nie tylko w przypadku schizofrenii, ale też np. depresji). Najważniejsze było to, iż brat zdał sobie sprawę ze swojego położenia i z tego, iż nas krzywdzi. Lekarz powiedział: ok, przewieziemy go do szpitala, w którym mogą to zrobić. Zdziwiłam się, bo w tym, w którym przebywał, widziałam drzwi z tablicą „gabinet elektrowstrząsów”. W nowym szpitalu zwołali się mądrale pod batutą jakiegoś profesora, żeby te elektrowstrząsy zatwierdzić. Uznali go za zbyt zdrowego.

Lekooporny od siedmiu lat z niepozwalającymi jakkolwiek funkcjonować objawami pozytywnymi i negatywnymi. Zmienili mu leki na klozapol, tzw. lek ostatniej szansy (nazywa się go tak ze względu na bardzo poważne skutki uboczne, a zarazem względnie wysoką skuteczność w leczeniu objawów wytwórczych), który już przyjmował i który wywoływał psychozę. Wpadł w nią znowu. Wówczas postanowiono przeprowadzić elektrowstrząsy, ale o ile ktoś z czytelników miał do czynienia ze schizofrenikami, wie dobrze, co taki odpowie, będąc w stanie psychotycznym. „Wypierdalać” czy coś w tym stylu. Ta sytuacja powtórzyła się później kilkukrotnie. Brat wracał do zdrowia o tyle, żeby zdać sobie sprawę z choroby i poprosić o elektrowstrząsy, wówczas mu odmawiano. Wpadał na powrót w stan psychotyczny i je proponowano. Paranoja.

Ubezwłasnowolnienie

Jedną z dróg postępowania w tak trudnych przypadkach jest ubezwłasnowolnienie. Nie zdecydowałyśmy się na to, bo odebranie podstawowych praw mogłoby znacznie pogorszyć stan Kamila. Odwiedziłam wielu prawników, z których każdy był innego zdania. Ostatecznie przekonała mnie pewna prawniczka, która powiedziała, iż o ile na opiekuna osoby ubezwłasnowolnionej wyznaczymy którąś z nas, to grozi nam odpowiedzialność finansowa i karna za czyny Kamila, a gdyby był wobec nas agresywny, my zaś w trosce o własne życie wyrzuciłybyśmy go z domu i zamknęły drzwi na klucz, mogłybyśmy odpowiadać za to przed sądem – tak jak odpowiadałaby matka wyrzucająca z domu pięcioletnie dziecko.

Jest jeszcze druga opcja, czyli poproszenie o wyznaczenie opiekuna z urzędu. Wtedy jednak oddajemy los ukochanej osoby w ręce kogoś, kogo nie znamy. Nasze zaufanie do państwa jest, delikatnie mówiąc, ograniczone, dlatego takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Ubezwłasnowolnienie nie gwarantuje też możliwości umieszczenia Kamila w szpitalu w sytuacji, w której czujemy, iż jego stan się pogarsza, a na tym najbardziej nam zależało. Procedura przyjęcia pacjenta bez jego zgody pozostaje identyczna bez względu na stopień ubezwłasnowolnienia. Rozwiązanie to może pomóc w przypadku osób, które w manii lub psychozie biorą kredyty, zawiązują umowy lub biorą śluby, ale akurat takich rzeczy brat nigdy nie robił.

„Jak wyjdę, to się powieszę”

Od paru lat brat więcej czasu spędza w szpitalach niż w domu. W zeszłym roku, kiedy postanowiono go wypisać, poszłam porozmawiać o tym z lekarzem. Powiedziałam, iż z matką boimy się gwałtu i śmierci, bo tym nam grozi. Błagałam, żeby go nie wypisywał. Patrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem. Byłam tam dwa razy, matka tak samo, ale na próżno. Jej oświadczył, iż najwyraźniej jest niewydolna wychowawczo (brat miał wtedy 25 lat) i powinna oddać syna do DPS-u. o ile chce nas gwałcić, to on mu może dać leki na obniżenie potencji. – No tak, przecież tylko penisem można kogoś zgwałcić – rzuciłam, siedząc na kozetce. Dla mnie był choćby miły, bo jestem młoda, a mój wygląd wpisuje się mniej więcej w oczekiwania wobec kobiet. Staram się ukryć biedę pod makijażem i kolorowym ubraniem. Matkę traktował gorzej.

Dzień przed planowanym wypisem brat napisał do mnie SMS-a: „Jak tylko stąd wyjdę, to się powieszę”. W przerwie w pracy zadzwoniłam do szpitala. Odebrał lekarz prowadzący. Powiedział, iż Kamil codziennie prosi pielęgniarki, żeby ucięły mu jądra, bo jest przekonany, iż odbył kiedyś stosunek z psem, i zapytał, czy oczekuję, iż zrobią to tylko dlatego, iż brat tego chce. Próbowałam tłumaczyć, iż nie można porównywać tego do wypisu ze szpitala, ale miał to gdzieś.

Jakieś dwa tygodnie później mama miała połamane wszystkie żebra i siną twarz. Pierwszy raz bała się, iż Kamil ją zabije.

Znowu go zabrali i znowu wypisali. Mama i starszy brat zadzwonili do mnie w nocy. Była wczesna wiosna. Uciekli w piżamach z domu, ukrywali się na ulicy. Nie pierwszy raz. Policja zastała Kamila wśród zniszczonych ścianek działowych i połamanych drzwi. Siedział spokojnie. – Przecież on jest normalny – powiedział policjant. Matka na to: – Pokażę wam siniaki, proszę, zabierzcie go. Zsunęła rękawy. – Ta pani jest pojebana – rzuciła policjantka. – My go nigdzie nie zabieramy. Starszy brat przed nimi uklęknął: – Poczekajcie, spakujemy się z matką, bądźcie tu jeszcze 10 minut, pojedziemy do hotelu. – Nie jesteśmy ochroniarzami.

Zadzwoniłam do Rzecznika Praw Pacjenta: – Trudno mi udzielić informacji, nie wiem, co się tam stało, nie mogę się ustosunkować. Następnego ranka, jadąc do domu, łapałam się na myślach w rodzaju: a może by sobie wbić nóż w udo i powiedzieć, iż to on? Wtedy będą musieli go zabrać, prawda?

Matka, mój partner i ja siedzieliśmy jak na szpilkach w kuchni, rozmawiając o tym, co dalej. Brat słuchał muzyki na cały regulator. Prosiłyśmy, żeby ściszył, była noc. W końcu sama to zrobiłam. Wtedy uderzył mnie w twarz, mojego partnera kopnął w krocze, matkę popchnął na ścianę. Nie bałam się. Liczyłam, iż wyrządzi mi jak największą krzywdę, żeby zabrała go policja. Przyjechali. Pierwszy raz trafiła nam się empatyczna policjantka. Skuli go i zabrali, a ona prosiła mnie i matkę, żebyśmy złożyły zeznania.

Serduszko musi przecierpieć

Zrobiliśmy to następnego dnia, we troje. Był marzec 2023 roku. Policjanci obiecywali nam tysiąc razy, iż Kamil nie trafi do więzienia, tylko na długie, przymusowe leczenie. Kiedy po kilku dniach pobytu w szpitalu trafił do aresztu, poczułam się jak zdrajczyni. Był 4 kwietnia, ponownie zobaczyłam go dopiero 6 września, podczas rozprawy.

Byłyśmy u wielu prawników, również płatnych, wybitnych specjalistów od spraw karnych, rodzinnych i dotyczących osób chorujących psychicznie. Brali trzy stówy za godzinę i rozkładali ręce. Tłumaczyli, iż to dobrze, tak musiało być, bo „jeszcze by się paniom coś stało”. Jedna prawniczka powiedziała: – Cóż, serduszko musi przecierpieć…

Badanie biegłych psychiatrów zaplanowane było na 22 maja (jakieś 50 dni po aresztowaniu). Wyczekiwałyśmy tego dnia, żeby móc przejrzeć akta sprawy. Gdy nastał, dowiedziałyśmy się, iż badania nie było. Dlaczego? Bo nie ma biegłych. Podczas rozprawy okazało się, iż badanie się jednak odbyło, ale nie poinformowano nas o tym i nie dopuszczono do akt. W areszcie informacja: „kontakt z dyrektorem wyłącznie telefoniczny”. Gdy w końcu ktoś odebrał, powiedział, iż „kontakt z dyrektorem wyłącznie osobisty”. Obrońca Kamila nie mógł nas o niczym informować, gdyż byłyśmy przeciwną stroną w „sporze”. Później przyznał, nie widział mojego brata ani razu, aż do rozprawy.

Od kwietnia do czerwca nie miałam z bratem kontaktu. Prokuratorka, tak jak i obrońca, nie chciała z nami rozmawiać. Gdy zapytałam o widzenie, powiedziała wyniosłym, nieuprzejmym tonem: – No chyba nie po to zgłaszała pani przestępstwo, żeby teraz się widzieć z oprawcą.

Na szereg pism, które z matką do niej kierowałyśmy, nie dostałyśmy ani jednej odpowiedzi (a jest zobowiązana do udzielenia jej w terminie do 14 dni). W listopadzie poszłyśmy na skargę do szefowej prokuratury. W końcu dostałyśmy pismo, w którym prokuratorka prowadząca sprawę Kamila zarzeka się, iż byłyśmy w stałym kontakcie. Matka postanowiła machnąć ręką, ja też. I tak mamy zapierdol z tymi sądami.

Żeby chociaż dostawał te fajki

Brat pisał w liście, który przyszedł z więzienia, iż go biją i poniżają. Natychmiast zgłosiłam to do RPP i RPO. Znają mnie tam, olali. Kto, kiedy i idzie? O której godzinie i w jakich okolicznościach? W którym pomieszczeniu i czy Jowisz był w retrogradacji, kiedy pani brat został pobity? jeżeli nie jest pani w stanie podać takich informacji, to do widzenia.

Brat wciąż jest bity i poniżany przez współwięźniów. On sam też kogoś pobił, innych obrażał. Strażnicy nie reagują. Błagał o przeniesienie. Napastnik również tego chciał, bo wiedział, iż nie zdoła powstrzymać się od agresji wobec Kamila. Powiedział strażnikom: – Zabierzcie go stąd, będzie tu dostawał tylko na pizdę.

Nie przenieśli, więc dostaje na pizdę.

W zeszłym miesiącu Kamil powiedział mi, iż pracownik aresztu skuł go i uderzył. Zagroził, iż o ile nie zacznie być miły dla pielęgniarek, to dostanie „taki wjeb, iż się nie pozbiera”. Niedługo później brat miał złamany nos, zawroty głowy, skaleczone ucho i siniaka na policzku. Nie wiem, czy to bójka z kolegą z celi, czy pracownik spełnił groźbę. A może to wszystko tylko urojenia?

Przedstawicielka RPP mówi, iż w takich sprawach kilka można zdziałać. Słowo przeciwko słowu. Czyli człowieka w areszcie można bić i poniżać, bo winy nie da się udowodnić? Prawo tam nie obowiązuje? Nie mają kamer? Do kogo mam pisać? Kamil się boi. Coraz częściej mam ochotę po prostu zacząć rozwalać przystanki autobusowe i wszystko, co napotkam na swojej drodze.

6 września brat został uznany za niewinnego zarzucanych mu czynów z powodu niepoczytalności. Mają być zastosowane środki zapobiegawcze w postaci przymusowego leczenia. Tymczasem od ponad dwóch miesięcy przebywa w areszcie, bez żadnych zarzutów. Nie wiemy, kiedy go przeniosą. Musi się znowu zwołać jakaś rada ważniaków w Warszawie, by to zatwierdzić, chociaż brata na oczy nie widzieli. W jego celi są osoby skazane m.in. za morderstwo. Trzymają papierosy na parapecie, po dwie rakiety. Kamilowi strażnicy wydzielają po osiem sztuk dziennie. Pewnie myślą, iż skoro jest „psychiczny”, to nie powinien sam decydować o tym, ile pali.

Chciałabym chociaż mu te fajki załatwić.

Idź do oryginalnego materiału