Wracamy do wywiadu. Przed Wami dalsze losy Daniela i jego babci Uli.
Pielęgniarka Ilona (I): A później trafiliście do nas, tak?
Babcia Ula (U): Aaa.. No to właśnie. No odzyskał tę przytomność i jeszcze jeden dzień [tam] był. Pamiętam jak temu lekarzowi dziękowałam. Ten lekarz mnie tak ścisnął i powiedział, iż tam codziennie jest całymi godzinami. Daniel odzyskał przytomność, to [lekarz] mówi, iż dzisiaj jeszcze jakieś badania, a jutro już jedzie na Bujwida. No i tak było. Oni go zawieźli, a my z Bogusiem samochodem tam pojechaliśmy. No i jak go na noszach nieśli w korytarzu, [to] tak śmiesznie kaszlnął. Pani doktor nic mi nie mówiła i wzięła [go] na prześwietlenie. A on miał trzy razy chemię brać, ale w tym czasie, jak stracił przytomność, to nie brał chemii. I poszło mu na płuca. […] Pielęgniarka mówi, żebym się zgłosiła do biura, do pani doktor. Znaczy się była tam ta profesor, pani doktor i jeszcze ktoś, taka lekarka. I tak widzę, iż coś tu… nie wiem. Myślałam, iż na mnie są złe, nie? Bo ta atmosfera mi się nie podobała. Oni nie wiedzieli, jak mi powiedzieć… I mówi: „Pani Ulu, muszę pani powiedzieć”. Pytam: co? dobrego? Myślałam, iż oni powiedzą, iż do Warszawy jadę. A ona tam na komputerze mi pokazała… Jedno płuco – już nie pamiętam, które – całe było zajęte i drugiego kawałek. I mówi, iż jego się już nie uratuje… O Boże… Zaniemówiłam. Dłuższy czas nie mogłam… No w ogóle nie wiedziałam, co mam mówić. Myślę sobie: Boże Święty, ja liczyłam, iż do Warszawy pojedziemy… […] Ja tam długo wtedy byłam, pamiętam. Zaniemówiłam. Nie wiedziałam, co mam w ogóle mówić. Myślę: Boże Święty, będzie umierał? Ja sobie [tego] nie wyobrażam. I ona się pytała, co ja na to, nie? Czy chcę, żeby on w szpitalu został dalej, nie? A ja mówię: nie! Absolutnie. Ja biorę go do domu. A ona mówi, iż ja sobie nie dam rady. Do tej pory dałam radę. Przecież ja z nim wszystko robiłam. Ja teraz nie dam rady? Boguś mi pomoże. Mówię: nie. Ja już nigdzie… Gadam, ale nie wierzę, iż to prawda. Teraz, jak tak sobie pomyślę… Ja się tak załamałam, iż nie wiem. Do Bogusia dzwonię i mówię: Boguś, do domu muszę go wziąć. Z Danielem jest źle. „Już nie jedziemy do Warszawy?” Ja mówię: no nie. To była zima, zimno… Jeszcze choinka taka duża była. Mówię do pani doktor, iż jadę dzisiaj do domu. Mówię: Ja mam gazowe [ogrzewanie], to tam zimno, to muszę tam [jechać], żeby się mieszkanie zagrzało. Wywietrzyć trzeba było, nie? Łóżko i wszystko było, ale On prawie nigdy nie przyjeżdżał do domu. Daniel nigdy nie przyjeżdżał. […] Wywietrzyłam, pościel przebrałam, bo łóżko było, ale mówię: przebiorę na świeże, jak on przyjdzie. Posprzątałam, pościerałam… Na wieczór go przywieźli, a on mówi: „Boże, Babciu, jak ja się cieszę, iż wreszcie w domeczku”. A ja nie wiem, co mam mówić… Odpowiadam: Ja też się cieszę. On: „Fajnie, iż [jest] choinka”. Myślę: to jest człowiek umierający? Chyba się pomylili. […] On wszystko jadł… Żeberka. W nocy mówi: „Babciu są jeszcze te żeberka?” Mówię: Są. A co ty? Teraz chcesz? Zimne w lodówce. „Daj mi takie zimne.” Myślę sobie: I on będzie umierał? Jak on żeberka je? No powiedz mi, pani? Ja nie mogę w to uwierzyć. Ale tak rzeczywiście… Jadł, śmiał się, śpiewał i kolędował.