Komentarz prof. Jacka Juszczyka, byłego kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych Akademii Medycznej w Poznaniu, byłego ordynatora Oddziału Chorób Zakaźnych Szpitala Miejskiego im. Józefa Strusia w Poznaniu, specjalisty w dziedzinie chorób zakaźnych:
Uwagi prezesa Polskiej Federacji Szpitali Jarosława J. Fedorowskiego przedstawione w tekście „O hurtowym kształceniu lekarzy – opinia eksperta” uważam za trafne [link do artykułu znajduję się na końcu tekstu – red.]. Pan Fedorowski napisał między innymi, że: „Ponieważ diagnoza dotycząca niedoboru lekarzy nie jest oczywista, należałoby tę skomplikowaną chorobę, jaką są kłopoty z zapewnieniem personelu medycznego, szczególnie w szpitalach, leczyć kompleksowo i w sposób skoordynowany, a nie koncentrując się na strategii polegającej na hurtowym kształceniu specjalistów”.
Opisanej sytuacji nie nazywamy po imieniu, ale jest to w dużej części felczeryzacja polskiej medycyny. W użyciu tego określenia nie ma innej motywacji poza zwróceniem uwagi na wyraźne, potencjalne obniżenie pułapu wiedzy różniącej felczera i lekarza, jeżeli nowe szkoły medyczne nie zapewnią adekwatnego poziomu nauczania. Znałem świetnie wykonujących swoje zadania felczerów właśnie i różnie jest z tymi przykładami w stosunku do dyplomowanych lekarzy.
Kiedy studiowałem medycynę w latach 50., wielu felczerów uczyło się z nami, ponieważ uważali, iż ich wiedza i doświadczenie w poprzednim zawodzie medycznym są niewystarczające. Plagą polskiej medycyny jest niezrozumienie znaczenia pracowników wspomagających pracę lekarza. Kiedy byłem ordynatorem i szefem kliniki, zwolniono sekretarki medyczne, które zresztą nie były w tym kierunku odpowiednio kształcone. Gdy przebywałem na stażach specjalizacyjnych poza krajem, choćby w Londynie, jednym z największych dla mnie zaskoczeń w sferze organizacji pracy było między innymi właśnie doskonałe wykorzystywanie umiejętności tej kategorii pracowniczek, na przykład towarzyszących lekarzowi podczas wizyty i wykonujących biurokratczne czynności. Poza tym – wysoka ranga dyplomowanych pielęgniarek i pielęgniarzy, traktowanych jako równorzędne współpracownice i współpracownicy.
Dygresja – kiedy odchodziłem na emeryturę, jednym z nielicznych uczuć pozytywnych, jakie mi towarzyszyły, była ulga, iż nie będę musiał się szamotać z urzędnikami, którzy po prostu gorliwie wykonywali zadania narzucane im przez wszechwładny system zbudowany przez osoby nierozumiejące niczego poza tym, iż jest to „służba zdrowia” z w pełni rozumianym semantycznie słowem na „s”. Odczułem ulgę, iż nie będę pod presją dyrekcji, aby popierać obniżki płac dla moich współpracowników, bo to przecież nie ja zarządzałem budżetem, a o daniu nam jakiejkolwiek szansy na jego dzielenie według potrzeb danego oddziału nie było mowy.
Żadna partia rządząca w Polsce nie potrafiła – nie chciała z wielu powodów – dokonać prawdziwej reformy systemu zdrowotnego. Poza tym istotny jest brak zrozumienia w samym środowisku dla niektórych spraw.
Kiedy borykaliśmy się z problemem HIV/AIDS, co naprawdę było trudne, na moją prośbę o pomoc (w sensie materialnym i organizacyjnym) usłyszałem od jednego ze swych bardzo ważnych przełożonych akademickich: „Przecież pan ją dostaje, płacę panu pensję”.
Nauczanie medycyny nie może polegać na suchym przekazywaniu informacji – w tym z zastosowaniem choćby wyszukanych metod z dziedziny AI – to o wiele więcej. Nie jestem przekonany, czy potencjalnie istniejąca kadra mająca podjąć te uniwersyteckie obowiązki w mieście X czy Y, jest wręcz ilościowo dostateczna. Nie można też niczego porządnie uczyć bez elementów wiedzy pedagogicznej. Jako adiunkt miałem obowiązkowy roczny kurs z tego zakresu – notabene przez większość uczestników traktowany jak zło konieczne, ale to już inna historia.
Z Hiszpanii, która zwiększała liczbę studentów w trochę podobny sposób, jak to się dzieje u nas z nowymi szkołami medycznymi, wyemigrowała co najmniej połowa absolwentów.
Zapytajcie swoich studentów, jakiego uczą się języka z państw na północ od Bałtyku.
Z rozmów z moimi byłymi studentami, pracującymi w Skandynawii, dowiaduję się, iż nie chodziło im tylko o zarobki – warunki pracy są po prostu nieporównywalne z natłokiem obowiązków pisarsko-sprawozdawczych i innych bezproduktywnych zadań, którymi obciąża się lekarza polskiego.
Być może tendencja do pozostania u siebie będzie priorytetem, czego życzę absolwentom lekarskich wydziałów, ale to nie zmienia już powszechnie znanej rzeczy, iż zapaść naszego systemu zdrowotnego jest bolesnym faktem – a lekarze są powołani także do zmniejszania lub eliminacji bólu, to tak metaforycznie. Jednym z przejawów tego kryzysu systemu jest właśnie narastający niedobór lekarzy. Oczywiście – wolny rynek. Zgoda, ale czy każdego stać na zapłatę za konsultacje i zabiegi w prywatnych gabinetach, przeciwko którym nic nie mam, ponieważ jeszcze do niedawna miałem taką praktykę? Znam jednak sytuacje na tym polu wręcz dramatyczne.
Niestety, nie ma tu możliwości zastosowania łacińskiego powiedzenia – medice, cura te ipsum.
Pewien wybitnie i słusznie nielubiany u nas, a już szczególnie w Wielkopolsce, polityk pruski w polemice z Rudolfem Virchowem napisał doń: „Medycyna jest zbyt poważną sprawą, aby pozostawiać ją w rękach lekarzy”. Sądzę, iż tu, pomijając sarkazm w polemice z wybitnym uczonym, miał dużo racji, ale nie można uprawiać medycyny bez lekarzy, a intencją tego sformułowania w ustach polityka, który pierwszy wprowadził system ubezpieczeń zdrowotnych, było raczej to, iż o zadaniach i jakości tej kluczowej dziedziny w strukturze państwa powinni decydować i lekarze i ci, którzy w warunkach demokratycznego państwa prawnego określonych art. 1 konstytucji, czyli faktu, iż rzeczpospolita jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli, jako mandatariusze obywatelskiej decyzji wyborczej powinni tworzyć rozumną, korzystającą z wiedzy specjalistów różnych dziedzin wspólnotę społeczną, do której należą i pacjenci, i lekarze. Kolejność dwu ostatnich słów nie ma znaczenia, ponieważ powinno ich łączyć właśnie jednolite poczucie dobra wspólnego.
.