Miejmy to z głowy: faszyzm rozumiem tu nie jako system zarządzania państwem na wzór dyktatury Benito Mussoliniego, tylko manifestującą się w opiniach, tendencjach i decyzjach ideologię zakorzenioną w darwinizmie. Ideologia ta głosi prymat jednostek i grup najsilniejszych, najbogatszych, najzdrowszych, najsprawniejszych. Traktujących z pogardą i lekceważeniem wszystkich, którzy do tego zestawu nie pasują, a choćby skłonnych do przemocy wobec nich – przy jednoczesnym aplauzie dużej części społeczeństwa.
Innymi słowy, faszyzm to usankcjonowane prawnie – i odpowiednio obudowane narracyjnie – znęcanie się silniejszych nad słabszymi, uzasadnione ponadto przekonaniem, iż ci drudzy sami sobie na swój los zasłużyli. Bo wstawali zbyt późno, nie pracowali dość ciężko, nie byli wystarczająco elastyczni lub bali się wziąć kredyt (albo na kredyt nie zasługiwali).
Nieprzypadkowo przypomina to neoliberalną wersję kapitalizmu, potęgującą skrajny indywidualizm i wyraźnie uznającą supremację jednostek „przebojowych”, „przedsiębiorczych” i silnych swoim majątkiem. Takie wartościowanie często zostaje zaprzęgnięte do budowania szerszej opowieści o „nieuniknionym” rozwoju i postępie, w którym „bolesne” decyzje dotyczące gospodarki są przecież konieczne i nie można się zanadto przejmować losem tych, którzy za postępem nie nadążają (z jakiegokolwiek, prawdziwego lub wyimaginowanego, powodu).
W efekcie dochodzi do powstania silnej hierarchii, w której faktyczna władza trafia do nielicznego, najbogatszego grona. Niżej zaś są ludzie, którzy z jednej strony aspirują do awansu, z drugiej udaje się ich przekonać, iż mają wspólne interesy z tymi na górze, za ewentualne niepowodzenia będą zaś obwiniać tych, którzy są w gorszej sytuacji, np. „roszczeniowych rodziców na zasiłkach”. Zawsze są też w tym systemie jeszcze inni ludzie – tacy, którym już całkowicie można odmówić nie tylko podstawowych praw, ale choćby człowieczeństwa, bo mają niewłaściwy paszport lub nieodpowiedni kolor skóry.
Nie o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, najbardziej jednoznacznym przykładzie postępującej faszyzacji, jest ten tekst. Innych przykładów nie brakuje. Dopiero co Polski Komitet Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu opublikował raport pokazujący, iż 2,5 mln osób w naszym kraju doświadcza skrajnego ubóstwa, a 17 mln żyje poniżej minimum socjalnego. Rzeczywistość pewnie pozostało gorsza, bo raport nie uwzględnia choćby osób w kryzysie bezdomności czy przebywających w domach pomocy społecznej.
Dużo mamy w Polsce tych słabszych, jest się na kim wyżywać.
Płać albo zdychaj
Owo wyżywanie się jest na ogół zapośredniczone – głównie przez struktury i instytucje państwa, niekoniecznie te siłowe. Na przykład obniżenie składki zdrowotnej – więc także budżetu systemu ochrony zdrowia – to idea, której wcielenie w życie prowadzi do strukturalnej przemocy wobec najsłabszych. Pomysł ten doskonale wpisuje się w wyżej nakreślone tendencje faszystowskie.
Już w październiku od tygodni było słychać o brakach funduszy w kolejnych szpitalach. Pieniędzy brakuje nie tylko na zabiegi, które są przekładane, ale choćby na rzeczy tak podstawowe jak sól fizjologiczna. System jedzie na oparach, w planach są zamknięcia kolejnych porodówek, co sprawi, iż wiele osób będzie miało po kilkadziesiąt, jeżeli nie ponad sto kilometrów w jedną stronę do najbliższego oddziału porodowego (i z pewnością nie będzie to czynnik, który poprawi dzietność w Polsce).
Innymi słowy: postępuje prywatyzacja ochrony zdrowia – taka, jak w zasadzie całkowicie dokonała się już wiele lat temu w stomatologii. Wzorujemy się na Stanach Zjednoczonych, w których brak ubezpieczenia często kończy się śmiercią (lub bankructwem, bo najczęstszym powodem upadłości konsumenckiej w USA są gigantyczne koszty leczenia). Na ironię zakrawa fakt, iż Stany mają jeden z najwyższych na świecie wskaźników wydatków na ochronę zdrowia względem PKB.
Nie łudźcie się: żaden pakiet w Luxmedzie czy Medicoverze nie pomoże w przypadku poważniejszej kontuzji czy przewlekłej lub groźnej dla życia choroby. Każdy przypadek nowotworu, każdy bardziej złożony, więc i kosztowny zabieg zostanie przerzucony do publicznego szpitala, choć najpierw i tak zapłacicie za wizytę u lekarza, który was tam skieruje (a nierzadko także zoperuje).
Obniżenie składki zdrowotnej doprowadzi do jeszcze większej zapaści systemu, finansowana z budżetu opieka medyczna będzie coraz gorszej jakości. Chyba iż ktoś ma pieniądze i znajomości, to jakoś sobie poradzi. Oto właśnie sytuacja, w której najzdrowsi i najsilniejsi (do czasu) jakoś sobie poradzą, tak samo jak najbogatsi. Cała reszta? Cóż, widać zasłużyła, bo nie odniosła „sukcesu”. Nie zasługuje więc na żadne wsparcie. I przeżycie.
Siedź w domu i nie przeszkadzaj
Ze stanem systemu ochrony zdrowia łączy się sytuacja osób z niepełnosprawnościami, dużo bardziej złożona i wielowymiarowa. Nie sprowadza się jedynie do częstego braku dostępu do rehabilitacji – ów brak dostępu dotyczy bowiem w zasadzie każdej sfery życia.
Inflacja sprawia, iż ceny wszystkiego – w tym leków i zabiegów – rosną? Radźcie sobie sami. Mało które miejsca są dostosowane nie tylko architektonicznie, ale i pod kątem chociażby komfortek (pomieszczeń z przewijakiem lub leżanką), które byłyby wystarczająco duże dla osób dorosłych? Siedźcie w domu i nie narzekajcie. Chcecie posłać dziecko z niepełnosprawnością do szkoły? Czasem się uda, czasem dostanie odpowiednie wsparcie. Gdy jednak potrzeba go zbyt dużo lub jest zbyt skomplikowane – dziękujemy, do widzenia.
Chcesz możliwie niezależnego, pełnego życia, by móc na przykład iść na randkę bez opieki rodzica? To sobie chciej, bo o systemowej, publicznej asystencji osobistej nie ma mowy (chociaż akurat to, dzięki protestom, może się niedługo zmieni, bo do konsultacji społecznych ma trafić projekt ustawy w tej sprawie).
Sytuacja osób z różnorakimi niepełnosprawnościami, których w Polsce jest od czterech choćby do siedmiu milionów, jest nie do pozazdroszczenia. Czasem państwo sypnie im trochę grosza, nieco zwiększy świadczenia, ale w gruncie rzeczy dominujące podejście wcale nie jest tak różne od tego, co głosi Janusz Korwin-Mikke, który chciałby, żeby siedziały w domu i nie rzucały się w oczy zdrowej części społeczeństwa.
Nie ma woli politycznej na kompleksowe i przede wszystkim podmiotowe traktowanie osób z niepełnosprawnościami. Nie myśli się o nich jako o ludziach mających swój potencjał. Dobrze to widać także po tym, iż przygotowywana ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej nie uwzględnia ich w procedurach ewakuacji. Mniej samodzielne osoby z niepełnosprawnościami najwyraźniej mogą po prostu umrzeć. Ewentualnie zostać wyniesione na plecach matek – bo to głównie kobiety się nimi zajmują.
Gdzie z tym bachorem?
Według wielu osób w domach powinny siedzieć też – ponownie – mamy z dziećmi. Kiedy kobiety nie chcą ich rodzić (ku czemu powodów mają coraz więcej), są odsądzane od czci i wiary, nazywane egoistkami, które nie chcą „wypełniać swojego powołania”. Myliłby się ten, kto wobec tego myślałby, iż kiedy jednak zostają matkami, dostają odpowiednie wsparcie.
Mit matki Polki istnieje tylko na papierze. W rzeczywistości w przeróżnych zakątkach internetu poczytać można „mrożące krew w żyłach” historie o dzieciach bujających się na żyrandolach, wylewających zupę i płaczących wniebogłosy wszędzie, gdzie tylko się pojawią. Stąd coraz więcej pomysłów – jak ostatnio w łódzkim aquaparku – by organizować dni bez dzieci, albo wręcz całkowicie zakazywać im wstępu.
Strefy wolne od dzieci naprawdę nie stoją daleko od stref wolnych od LGBT. Zasadzają się na takim samym założeniu: iż całej, zróżnicowanej grupie społecznej można odmówić wstępu do określonej przestrzeni publicznej. Przy czym chodzi rzecz jasna o miejsca takie jak restauracje i hotele; to, iż dzieci nie mogą wchodzić do klubów nocnych czy kasyn, jest jasne i sensowne).
Tym samym jest to wykluczanie z przestrzeni publicznej również rodziców, głównie kobiet, bo znów, to wciąż one najczęściej zajmują się dziećmi. Niechęć do dzieci doskonale wpisuje się w ten skrajnie egoistyczny, wykluczający innych trend – wielu ludzi gardzi najsłabszymi istotami, które gdzieś wszak muszą uczyć się norm społecznych i zachowania wobec innych. Gardzi tak bardzo, iż nie znosi ich obecności.
Co znamienne, gdy w pociągu głośną imprezę urządza grupa młodych mężczyzn, często nikt choćby nie mrugnie okiem. Od nich można przecież dostać w twarz. Dzieci nie mają jak się bronić, więc można je atakować werbalnie do woli. Takie gnębienie i ograniczanie kogoś słabszego, do tego połączone z niechęcią do całej grupy społecznej, której przypisuje się te same, głęboko negatywne cechy, jest z gruntu faszystowskie.
Z drogi, ofermo!
Pogardę dla słabszych i kult siły – oraz prędkości – widać również na polskich drogach. Widać ją wciąż, mimo zmian na lepsze, takich jak drastyczne podniesienie wysokości mandatów. Dalej na ulicach królują ci, którzy jeżdżą „szybko, ale bezpiecznie” i mają drogie, nowoczesne samochody, a przede wszystkim umieją się „wycwanić”, a tak naprawdę mieć w pogardzie wszystkich innych.
Tu znów mamy do czynienia z dorobionymi legendami w postaci „hord pieszych”, specjalnie dokonujących „wtargnięcia” na pasy, „prosto pod koła” samochodu. Albo ze słynnymi już tłumaczeniami, iż przyczyną śmiertelnego w skutkach wypadku nie było wyprzedzanie przez sprawcę na podwójnej ciągłej, tylko fakt, iż drugim pasem ofiara jechała starym autem, nazwanym „trumną na kółkach”. W Warszawie dopiero niedawno policja – wcześniej bezradna – zaczęła brać się za organizatorów i uczestników nielegalnych wyścigów samochodowych, które potrafiły blokować na dłuższy czas całe trasy.
Nadal panuje przekonanie, iż jeżeli ktoś ma pieniądze i stać go na drogi samochód, nie musi się niczym przejmować i może gnać nim na złamanie karku. A rowerzyści (choć przyznać trzeba, iż niektórzy z nich też potrafią jeździć bardzo niebezpiecznie), piesi? Kto to widział, żeby chodzić po chodniku (często zawalonym parkującymi tam autami). To nie przestrzeń dla nich – dla matek z dziećmi, dla osób z niepełnosprawnościami, dla osób starszych, dla wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mogą opóźnić czy ograniczyć naszych drogowych „siłaczy”. Podejście „jestem bogaty, mam duży samochód, mogę wszystko, więc wszyscy inni won z drogi” również wpisuje się w przyjętą przeze mnie definicję faszyzmu.
Haruj i nie podskakuj
Ostatnim przykładem zjawiska faszyzacji stosunków społecznych w Polsce jest mobbing, a szerzej – przyzwolenie na łamanie praw pracowniczych. Tak, pod tym względem też coś się bardzo powoli zmienia. Wszak pod listem krytykującym tych, którzy stanęli po stronie zwolnionej z krakowskiego MOCAK-u Maszy Potockiej, podpisało wyraźnie więcej osób, niż wcześniej wyraziło dla niej poparcie.
Wciąż jednak przypadki zgłaszanego mobbingu są rzadkie, a w czerwcu tego roku sejmowa większość nie zgodziła się, by ustawa o sygnalistach chroniła osoby zgłaszające łamanie prawa pracy. Nie ma się co dziwić, iż większość osób, które stykają się z tego rodzaju problemami w miejscu pracy, nie mówi o tym głośno. Dobrze wiedzą, z jakimi spotkają się reakcjami i iż mało kto im uwierzy. Niekiedy wynika to z lęku, żeby samemu „nie podpaść” i nie pogorszyć swojej sytuacji w pracy; często to jednak efekt przekonania, iż ktoś, kto doświadcza mobbingu (albo na przykład zgłasza łamanie przepisów BHP), nie jest wystarczająco twardy, odporny, nie radzi sobie sam. A przecież zawsze można zmienić pracę!
Stawanie po stronie osób znanych, sławnych i mających władzę, połączone z pogardą dla tych, którzy jednak postanowili zgłosić nieprawidłowości lub niegodne traktowanie, jest mocno powiązane z trendem faszyzacji. Stosunki w zakładzie pracy, gdzie zwykle mamy się nie odzywać, nie wychylać, robić ponad normę, nie dopytywać o podwyżki, nie brać urlopów (a już na pewno nie na opiekę nad dziećmi), mają w sobie dużo z prawa dżungli zakładającego, iż ci na szczycie mogą robić, co chcą, a ci na dole pokornie się na to godzić i nie zabiegać o zmianę swojej sytuacji.
W tym aspekcie przynajmniej coś się zmienia wraz z rozwojem nowoczesnych związków zawodowych, takich jak Inicjatywa Pracownicza czy Konfederacja Pracy. przez cały czas jednak istnieje przyzwolenie dla łamania Kodeksu pracy i pomiatania ludźmi (a przynajmniej: nie uważa się tego za godny pilnej reakcji problem społeczny) oraz niepisany podział na szefów-Übermenschów i całą resztę, która ma posłusznie wykonywać ich polecenia.
*
A może po prostu tak jest urządzony świat i nic się z tym nie da zrobić? Wiemy, iż to nieprawda, bo nie zawsze i nie wszędzie był tak urządzony, a za każdym razem sposób jego urządzenia jest decyzją ludzi, nie sił natury. Co gorsza, przynajmniej część opisanych zjawisk przybiera na sile i coraz bardziej wszystkich nas od siebie oddala. Łatwiej jest wyładowywać frustrację na tych, którym trudno się bronić, niż zwracać gniew przeciwko tym, którzy naprawdę na to zasługują.
Namysł nad tendencjami faszyzującymi nasze stosunki społeczne może wynikać z elementarnej empatii, ale też z pragmatyki. Tak się bowiem składa, iż każdy i każda z nas – choćby jeżeli aktualnie nie mierzy się z poważnymi problemami – może gwałtownie stać się tą słabszą stroną, która będzie gnębiona i którą będzie się gardzić. Może w wyniku nagłej diagnozy ciężkiej choroby, może przez znalezienie się na drodze pijanego pirata drogowego, albo przez przełożonego, który okaże się przemocowcem.
Czy nie potrafimy i czy nie chcemy zbudować społeczeństwa, które zapewnia pomoc i godne warunki wszystkim ludziom? Miarą postępu i rozwoju nie jest to, czy najbogatsi mają coraz więcej, tylko to, jak traktujemy ludzi na najniższych szczeblach społeczeństwa. Czy udzielamy im wsparcia, gdy go potrzebują, i czy to wsparcie cieszy się społecznym przyzwoleniem, czy też nasila się przeciwko niemu wrogość. Gdy człowiek obdarzony władzą pomiata drugim, który tej władzy nie ma – to jeszcze nie faszyzm. Ale im takich ludzi więcej, tym do faszyzmu nam wszystkim bliżej.
**
Jędrzej Dudkiewicz – dziennikarz, publicysta. Stały współpracownik portalu organizacji pozarządowych NGO.pl. Publikuje m.in. w „Wysokich Obcasach”, „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, Miesięczniku „Znak”, a także w wielu innych miejscach. Zainteresowany jest szeroko pojętymi sprawami społecznymi.