Komentarz dr. n. med. Sławomira Tubka ze Szpitala Wojewódzkiego w Opolu, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie chorób wewnętrznych na Opolszczyźnie:
W Wołominie jeden z lekarzy miał dyżur przez 66 godzin, a w Wieluniu specjalista pracował bez przerwy 73 godziny, pełniąc obowiązki kierownika oddziału noworodkowego z pododdziałem patologii noworodka – to możliwe, bo byli zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Temu w piśmie do minister zdrowia sprzeciwił się Rzecznik Praw Obywatelskich, o czym informował „Menedżer Zdrowia” [link do newsa na dole strony – red.].
– Zasadny jest wniosek o podjęcie działań legislacyjnych zmierzających do określenia w ustawie o działalności leczniczej maksymalnego dopuszczalnego nieprzerwanego czasu pracy personelu medycznego, w celu wyeliminowania przypadków nadmiernie długiego czasu udzielania świadczeń zdrowotnych przez lekarzy zatrudnionych na podstawie umów cywilnoprawnych – zaapelował RPO.
Dlaczego niektórzy lekarze pracują po kilkadziesiąt godzin z rzędu?
Ponieważ mogą – tak samo jak pielęgniarki, ratownicy medyczni i technicy elektroradiologii. Niektórzy z przedstawicieli tych zawodów są zatrudnieni w trzech, czterech miejscach, przechodzą ze szpitala do szpitala, z gabinetu do gabinetu – czasem kilka dób, poza kodeksem (dzięki temu jest możliwe utrzymanie tego rozpadającego się systemu w jako takiej całości). Przez to, iż leczą w wielu lokalizacjach, tego ciągu nie widać, nie drażni to kontrolera, bo czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Ten wieloaspektowy problem znany jest od dawna – wypłynął pod koniec lutego, dzięki RPO i „Menedżerowi Zdrowia”, ale… za chwilę pewnie znów zniknie pod powierzchnią.
Sam – jako lekarz kontraktowy od 2008 roku – dyżurowałem na szpitalnym oddziale ratunkowym choćby do 36 godzin, najczęściej 12–24, jeden raz 48, ale nigdy dłużej…
Problemem należy zająć się kompleksowo i w szerszym kontekście. Jeszcze przed transformacją ustrojową byli czasem tacy, którzy pracowali za dużo.
Już ponad 20 lat temu ścierały się politycznie dwa nurty – jeden promujący państwowy system ochrony zdrowia, jak w Wielkiej Brytanii, a drugi ubezpieczeniowy, jak w Niemczech i Holandii. W naszym kraju powstała pewna hybryda – jak wiadomo z biologii, pewne hybrydy się udają, ale są nierozwojowe.
Czesi na początku transformacji wybrali drogę systemu ubezpieczeniowego, nie wprowadzali nowych form prowadzenia działalności medycznej (są jednostki i zakłady budżetowe, spółki publiczne), uregulowali kwestie wynagrodzeń i… dziś nie słychać o tamtejszych problemach w ochronie zdrowia. Także tych z dyżurami.
Nasza transformacja zrodziła strukturę prawną hybrydę, to jest samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej. SPZOZ, czyli coś podobnego do muła. Już sama nazwa jest myląca – bo nie jest to pomiot samodzielny, tylko zależny od organu założycielskiego, którego charakter jest mniej czy bardziej polityczny. Co jest wygodne politycznie – może się zadłużać. Nie ma ustawowej jasnej procedury, co robić, jeżeli są długi – nie ma możliwości przekształcenia czy łączenia się z innym SPZOZ bez procedury likwidacji. Słowo „likwidacja” nie jest przyjazne i nie przez wszystkich akceptowalne, mimo iż może chodzić o likwidację formy prawnej, a nie firmy – to jednak niekoniecznie jest zrozumiałe dla części organów założycielskich. Ta niemożność przekształcenia bez przejścia procedury likwidacji jest mentalnie nie do przyjęcia przez część organów założycielskich i pracowników SPZOZ.
Zgodnie z krzywą Gaussa część SPZOZ funkcjonuje dobrze, cześć w miarę, a te które źle – są w mentalnym potrzasku i powoli wykrwawiają się, zadłużając siebie i swój organ założycielski, powodując destrukcję systemu. Chociażby z tego powodu, iż proces ten jest długi, wymaga między innymi ludzi – również takich, którzy będą pracowali poza Kodeksem pracy i ponad fizjologiczną normę, dyżurując po kilkadziesiąt godzin.
Oczywiście SPZOZ można przekształcić w spółkę publiczną – i tak się dzieje, ale nie obligatoryjnie. I to jest problem.
Są już organy założycielskie – samorządy terytorialne, gdzie już jest problem zadłużonego SPZOZ i zadłużonego organu założycielskiego, który choćby jeżeli chciałby coś zrobić z podmiotem, to nie stać go na pokrycie ujemnego wyniku finansowego przy procedurze przekształcania.
Temat obligatoryjnego przekształcenia zakładów opieki zdrowotnej w spółki publiczne przewija się okresowo od lat, ale stale jest to nieakceptowalne politycznie i społecznie.
Jeśli zatem nie jest to akceptowalne społecznie i politycznie, to niech będzie akceptowane społecznie i politycznie to, co się dzieje – czas pracy personelu medycznego, liczba miejsc, w których leczą, i ich formy zatrudnienia.
Jeśli uważamy, iż aby coś się podniosło, musi najpierw upaść – i to akceptujemy – to niech tak będzie, ale pamiętajmy, iż to sporo kosztuje i to nie tylko w aspekcie finansowym.
Obligatoryjne przekształcenie SPZOZ w formy prawne o jasnych, od dawna znanych zasadach funkcjonowania jest podstawą naprawy systemu ochrony zdrowia w Polsce, racjonalizacji zatrudnienia i wydatków na zdrowie. Lepiej zapobiegać upadkom, niż leczyć ich skutki.
Nie wiem jednak, czy takie podejście jest akceptowalne, ale aby mówić o akceptowalności, trzeba najpierw chcieć zrozumieć problem.