Byłam dla rodziny mojego syna bezpłatną nianią i kucharką, dopóki nie zobaczyli mnie na lotnisku z biletem w jedną stronę.
Nin, cześć! Nie przeszkadzam? głos synowej, Kasi, brzmiał sztuczną wesołością.
Milcząco mieszałam łyżką dawno wystygłą zupę. Nie przeszkadza. Nigdy nie jestem zajęta, gdy czegoś ode mnie potrzebują.
Słucham, Kasiu.
Mamy nowinę prawdziwa bomba! Z Leszkiem wzięliśmy bilety, lecimy do Turcji na dwa tygodnie! All inclusive, wyobrażasz? Tak spontanicznie wyszło, last minute!
Wyobraziłam sobie. Morze, słońce, Leszek i Kasia. A gdzieś poza kadrem ich pięcioletni syn Mikołaj. Mój wnuk.
Gratuluję. Bardzo się cieszę słowa wyszły równe, bezduszne, jak ulotka do leków.
No właśnie! A ty Mikołajka weźmiesz do siebie, tak? Nie może teraz iść do przedszkola, znów jakaś ospa tam chodzi.
A do tego ma basen, nie warto opuszczać. I logopedę w przyszłym tygodniu, wyślę ci cały grafik.
Mówiła szybko, nie dając mi dojść do słowa, jakby bała się, iż zdążę pomyśleć i odmówić. Choć nigdy nie odmawiałam.
Kasiu, myślałam, żeby pojechać na działkę na kilka dni, póki pogoda zaczęłam, sama nie wierząc w tę słabą próbę.
Na działkę? w jej głosie zabrzmiało szczere zdziwienie, jakbym planowała lot na Marsa. Mamo, jaka działka, co ty?
Tu wnuk potrzebuje uwagi, a ty o grządki. My nie lecimy na wczasy, tylko zdrowie poprawiamy. Morskie powietrze, witaminy!
Patrzyłam przez okno na szare podwórko. Moje morskie powietrze. Moje witaminy.
I jeszcze bez przerwy kontynuowała Kasia w środę dostarczą nam karmę dla kota, premium, dwanaście kilogramów.
Kurier będzie od dziesiątej do osiemnastej, więc z domu nigdzie, dobrze? I kwiatki podlewaj, proszę, szczególnie orchideę. Jest kapryśna.
Wymieniała moje obowiązki, jak coś oczywistego. Nie byłam człowiekiem, tylko funkcją. Darmową aplikacją do ich wygodnego życia.
Dobrze, Kasiu. Oczywiście.
No i rozsądna! Wiedziałam, iż na ciebie zawsze można liczyć! szczebiotała, jakby robiła mi największą łaskę. No to całuję, lecę pakować walizki!
W słuchawce rozległy się krótkie sygnały.
Powoli odłożyłam telefon na stół.
Wzrok padł na kalendarz ścienny. Czerwoną kreską zaznaczona była następna sobota spotkanie z przyjaciółkami, których nie widziałam prawie rok.
Wzięłam wilgotną szmatkę i jednym ruchem zatarłam tę czerwoną kreskę. Jakbym wymazała kolejny kawałek swojego nieprzeżytego życia.
W głowie nie było ani urazy, ani złości. Tylko kleista, wszechogarniająca pustka i ciche, wyraźne pytanie: kiedy w końcu zauważą, iż nie jestem darmową usługą, tylko żywym człowiekiem?
Pewnie dopiero wtedy, gdy zobaczą mnie na lotnisku z biletem w jedną stronę.
Mikołaja przywieźli następnego dnia. Syn, Leszek, wniósł do mieszkania ogromną walizkę wnuka, torbę z basenowym strojem i trzy siatki z zabawkami. Unikał mojego wzroku.
Mamo, szybko, bo spóźnimy się na lot rzucił, stawiając walizkę na środku korytarza.
Kasia wpadła za nim, już w stroju wczasowiczki lekka sukienka, słomkowy kapelusz. Objęła moje skromne mieszkanie szybkim, oceniającym spojrzeniem.
Nino, tylko nie włączaj Mikołajkowi za dużo bajek, lepiej poczytajcie. I mniej słodyczy, bo potem nie da się z nim wytrzymać.
Oto lista, wszystko spisałam podała mi złożony w czworo arkusz. Tu harmonogram, telefony do logopedy, trenera, alergologa. I co mu gotować każdego dnia.
Mówiła, jakbym pierwszy raz widziała własnego wnuka. Jakbym nie siedziała z nim od urodzenia, podczas gdy oni budowali kariery.
Kasiu, pamiętam, co lubi cicho powiedziałam.
Pamiętać to jedno, a dieta to drugie odcięła. No to Mikołajku, bądź grzeczny, słuchaj babci! Przywieziemy ci wielkiego, wielkiego jeepa!
Wyszli, zostawiając po sobie smugę drogich perfum i uczucie przeciągu.
Mikołaj, zrozumiawszy, iż został, rozpłakał się. Pierwsze trzy dni zamieniły się w niekończący się maraton.
Basen na jednym końcu miasta, logopeda na drugim. Wymówki, łzy w nocy i niekończące się chcę do mamy. Padałam z nóg.
Czwartego dnia odważyłam się zadzwonić do syna. Właśnie mieli się zakwaterować w hotelu.
Halo, mamo? Coś się stało? Mikołaj zdrowy? głos Leszka był spięty.
Z Mikołajkiem wszystko w porządku, nie martw się. Leszku, chciałam pogadać Jest mi bardzo ciężko. Nie daję rady w tym tempie.
Może znajdziecie możliwość wynajęcia niani na kilka godzin dziennie? Zapłaciłabym połowę.
Na drugim końcu zapadła cisza. Potem Leszek ciężko westchnął.
Mamo, nie zaczynaj, dobrze? Właśnie dolecieliśmy. Kasia i tak była na nerwach przed wyjazdem. Jaka niania? Komu mamy powierzyć dziecko? Jesteś babcią. To powinno być dla ciebie radością.
Leszku, euforia nie znosi zmęczenia. Nie młodnieję.
Po prostu odzwyczaiłaś się łagodnie, ale stanowczo przekonywał. Przyzwyczaisz się. Nie psujmy sobie wypoczynku. Nie wyjeżdżamy tak często. No już, mamo, daj spokój. Kasia woła.
Odłożył słuchawkę. A ja patrzyłam na telefon i coś we mnie powoli krzepło. Nie uraza.
Raczej chłodne, jasne uświadomienie. Dla niego nie jestem mamą, której może być ciężko. Jestem zasobem. Pewnym, sprawdzonym i, co najważniejsze, darmowym.
W środę, jak zapowiedziała Kasia, przyjechał kurier z karmą dla kota. Młody chłopak obojętnie zostawił ogromny, nie do udźwignięcia worek w progu i poszedł, mrucząc coś o dostawie do drzwi.
Dziesięć minut walczyłam, by wciągnąć te dwanaście kilo do przedpokoju, nadwerężając plecy. Gdy w końcu się udało, usiadłam na podłodze obok tego worka, który śmierdział suszoną rybą, i roześmiałam się. Cichym, bezdź









