Cisza trwającej jeszcze nocy świadczyła dobitnie o tym, iż wszyscy w mieszkaniach dookoła jeszcze śpią. Zresztą czego innego można się spodziewać przed godziną piątą nad ranem. Pozwalało to nawałowi moich myśli krążyć wokół kubka z parującą, świeżo zaparzoną herbatą. Z uporem długodystansowca jedna prześcigała drugą, co było dosyć dziwne, zważając na jakieś cztery godziny snu. Człowiek powinien być zmęczony, niewyspany, nie do życia. Chociaż ja nie do życia byłam przez ostatnie tygodnie, włócząc się od lekarza do lekarza. Wystarczy. Tymczasem ja nie czułam zmęczenia, choćby nie jestem w stanie określić tego, co czułam. Zegar nieubłagalnie odmierzał kolejne sekundy, bezpowrotnie zabierając je z ludzkiego życia. Ostatni łyk ciepłego płynu, dopakowanie plecaka, który niedługo wylądował na moich ramionach, nieporadne zawiązanie zimowych butów, pogłaskanie kota, niezawodnego przyjaciela, i w drogę. Jest wtorek - dzień, w którym od września staram się uczestniczyć w porannej Mszy świętej w parafii mojego byłego katechety.
Im bliżej ulicy, tym coraz więcej głosów dobiegało do moich uszów, a łagodne krople deszczu opadały na ziemię. W końcu to już listopad. Intuicyjnie przyspieszyłam kroku, nie chcąc spóźnić się na autobus do oddalonego o godzinę drogi S-rza, królewskiego miasta. Na przystanku autobusowym, pomimo wczesnej pory, było już trochę ludzi czekających na swój autobus. Odruchowo spojrzałam na elektroniczny rozkład jazdy - umieszczony na nim zegar wskazywał 5:10. Jeszcze dwie dłużące się w nieskończoność minuty i wsiadam do stającego na przystanku żółtego pojazdu. Za chwilę zamykają się drzwi, a ja ruszam do innego świata. Świata, który poznaję od zaledwie 2,5 miesiąca, a który przyjął mnie zupełnie naturalnie. Aby wykorzystać tych cennych 57 przepisowych minut jazdy, sięgam po skrywaną w plecaku książkę. To dosyć lekka "333 popkulturowych rzeczy... lata 90". Może dlatego, iż to czasy mojego dzieciństwa, tak wiele opisanych tam rzeczy w dalszym ciągu mam zmagazynowanych w pamięci. Kiedy było jeszcze jasno, czas podróży mijał mi na oglądaniu krajobrazów przesuwających się za oknem. W większości wiejskich. Teraz, kiedy na przełomie godziny 5 i 6 pozostało stosunkowo ciemno, adekwatnie to nie ma na czym zawiesić wzroku. Co najwyżej na oświetlonym zamku biskupim, oznajmiającym iż dotarłam na miejsce.
Czas schować lekturę i wstać z siedzenia. Odruchowo spoglądam na zegar na kasowniku biletów - wskazuje 6:10. To dobry czas. Biegnę uroczymi uliczkami rozchlapując wodę stojącą w kałużach. Tuż przy kościele spoglądam w stronę plebani - świeci się reflektor, a więc pan kościelny poszedł już po klucze. Wymacuję ukrytą w kieszeni latarkę, wychodząc z domu pomyślałam sobie, iż choć trochę mu pomogę w otwarciu ciężkich drzwi świątyni, przyświecając jej światłem. Po chwili w bladym świetle ulicznych latarni dostrzegłam drobną sylwetkę pana Gienka przechodzącego przez ulicę oddzielającą plebanię od kościoła. Po grzecznościowym wymienieniu "Szczęść Boże" i moją niewielką pomocą drzwi zostały otwarte dla innych. Przy okazji pan Gienek znowu się dziwił, jak mi się chciało tak rano wstawać, kiedy jemu, mieszkającemu za rogiem, było tak trudno to zrobić. Ja tylko mam nadzieję, iż po śmierci za te dojazdy dostanę kilka lat mniej czyśćca.
Dyskretne skrzypnięcie drzwi otworzyło świątynię dla wiernych. Do moich nozdrzy dobiegł specyficzny, aczkolwiek miły, zapach kościelnych świec. Potraktowałam to jako prezent od samego Boga na wypadające tego dnia imieniny. Po krótkiej modlitwie pooświecałam boczne ołtarze, a pan kościelny w tym czasie poszedł otworzyć główne drzwi do kościoła. A potem poszliśmy przygotować ołtarz do sprawowania Najświętszej Ofiary. Dużo nie zrobię, np. nie przyniosę kielicha przykrytego puryfikarzem, pateną, palką i korporałem, czy też ciężkiego Mszału, ale zdjąć aksamitne płótno z bielutkiego obrusu na ołtarza, czy też zapalić świece już tak. Zawsze pan Gienek ma mniej do roboty. I szybciej można zacząć śpiewać poranne "Godzinki", które pokochałam właśnie w tej parafii. Ogólnie jest 3-osobowa stała grupa do śpiewania, i ja z doskoku. Z doskoku, no bo też nie jestem codziennie. I tak punktualnie z dwoma gongami dzwonu na kościelnej wieży oznajmiających, iż jest 6:30 mury liczącego 601 lat kościoła wypełniają się dźwiękami tej pięknej modlitwy ku czci Najświętszej Maryi Panny. Tym razem byliśmy z kościelnym sami, bo druga połowa godzinkowej ekipy pojechała na pielgrzymkę do Fatimy (o ile dobrze zrozumiałam). I tak jego donośny głos przeplatał się z moim dosyć słabym. Ot, kolejna piękna chwila, niepozorna wręcz, przybierająca rangę kolejnego prezentu.
Tymczasem do kościoła zaczęli schodzić się wierni na poranną Mszę. W pewnym momencie pojawił się też ksiądz-proboszcz-senior, który poszedł spowiadać. Zerwałam się z miejsca, poszłam do niego. Nie tyle, żeby się wyspowiadać, ile zapytać czy nie posłużyć mu do Mszy. Jego szeroki uśmiech mówił więcej niż tysiąc słów. Kolejny prezent? Czemu nie. Szybkim krokiem poszłam na zakrystię, gdzie po chwili poszukiwania znalazłam najmniejszą komżę. Chociaż i tak okazała się dla mnie dużo za duża. "Chyba musimy sprawić ci coś mniejszego" - skomentował mój wygląd kapłan.
Zgromadzeni wierni zaczęli śpiewać "Kiedy ranne stają zorze", pieśń napisaną wieki temu przez Franciszka Karpińskiego. Jej treść przeplatała się z naszą modlitwą przed rozpoczęciem Mszy: "Oto za chwilę przystąpię do Ołtarza Pańskiego... Do świętej przystępuję służby... Proszę Cię Panie Boże o łaskę skupienia...". Na trzeciej zwrotce wyszliśmy z zakrystii. Trzy dzwonki sygnaturką oznajmiły wiernym, iż muszą wstać. Jeszcze tylko czwarta i piąta zwrotka, której dźwięki wdzierały się w każdy zakamarek mojej duszy ("A za nocki dziękujemy / o szczęśliwy dzień prosimy / Byś nam zawsze błogosławił / a po śmierci duszę zbawił") i rozpoczęliśmy sprawować kolejną pamiątkę ofiarowania przez Jezusa swojego Ciała i Krwi wiernym. Tutaj znowu za dużego pola do popisu nie mam, ale mnie całkowicie wystarcza podawanie kapłanowi ampułek z wodą i winem, polewanie mu dłoni wodą z dzbanuszka podczas obrzędu obmycia po ofiarowaniu oraz dzwonienie dzwonkami. Chociaż z tymi ampułkami to trzeba było iść na kompromis, bo za nic w świecie nie dam rady ich trzymać w obu dłoniach na raz. Szczególnie w prawej. Podobnie z obmywaniem dłoni - teoretycznie powinnam pod rękami kapłana trzymać taką miseczkę, do której spływa woda. Tutaj znowu mam tylko jedną rękę do dyspozycji. Ale jeszcze niczego nie rozbiłam, więc nie jest tak źle. Zdecydowanie najlepiej idą mi dzwonki - po trzy razy przed i po przemienieniu, trzy razy po "Baranku Boży", raz, kiedy kapłan przyklęka przed tabernakulum po schowaniu do niego puszki z komunikantami i po trzy razy gongiem podczas unoszenia Hostii i kielicha z Winem podczas przemienienia.
Poranne Msze święte są raczej krótkie. Dwukrotne dzwonienie dzwonu na dzwonnicy na 7:30 zbiegło się w czasie z modlitwą, którą odmawialiśmy z księdzem-proboszczem-seniorem w zakrystii na zakończenie Mszy: "Boże, którego dobroć powołała mnie do Twej służby, spraw, bym uświęcony uczestnictwem w Twych tajemnicach, przez dzień dzisiejszy i całe me życie szedł tylko drogą zbawienia". Ksiądz nie zapomniał o moich imieninach i złożył mi tak szczere życzenia, iż aż się wzruszyłam. A w ślad za nim poszli pan Gienek i jeszcze jeden kościelny, którzy usłyszeli wszystko porządkując ołtarz. I znowu zrobiło mi się cieplej na sercu. Zwłaszcza kiedy usłyszałam - "Tyś jest już nasza". Hmmm... 2,5 miesiąca, gwałtownie poszło.
Wychodząc ksiądz-proboszcz-senior zaprosił mnie znowu na śniadanie, żebym nie zasłabła po drodze. I żeby proboszcz-administrator też miał okazję na złożenie mi życzeń. Te życzenia to tak przy okazji, bo wtorkowe śniadania z księżmi stały się przez ten czas taką naszą tradycją. Ksiądz proboszcz-administrator zawsze podczas nich żartuje, iż chyba śpię na zamku, bo zwykle dzień wcześniej jestem u nich wieczorem na Kręgu Biblijnym. Po wyjściu z kościoła uderzyło mnie rześkie powietrze. Aż miło było wciągnąć je do płuc, choćby zapadniętych. W towarzystwie księdza-proboszcza-seniora zmierzałam na plebanię, raz po raz wypytując go o rzeczy związane z wyglądem kościoła, a on mi w miarę obszernie odpowiadał. I chyba choćby się cieszył z tego. A patrząc na spektakl grany przez aktora pierwszego planu, czyli poranek, po głowie chodziła mi jedna piosenka, która doskonale oddawała w tamtej chwili moje uczucia: "Opadły mgły i miasto ze snu się budzi / Górą czmycha już noc / Ktoś tam cicho czeka by ktoś powrócił / Do gwiazd jest bliżej niż krok... Bo nowy dzień wstaje, nowy dzień wstaje, nowy dzień... Z dusznego snu już miasto się wynurza / Słońce wschodzi gdzieś tam" (Edward Stachura / Stare Dobre Małżeństwo, "Opadły mgły").
Po pokonaniu kilkunastu schodów znaleźliśmy się na ganku. Ksiądz senior otworzył drzwi i mogliśmy wejść do środka. Odruchowo zdjęłam buty i słysząc brzdęk talerzy pobiegłam do kuchni. Ksiądz proboszcz-administrator przygotowywał już śniadanie. Na chwilę przestał, składając mi życzenia, a choćby lekko obejmując. A potem przeszedł samego siebie wyjmując z szafki kaszkę mannę, żebym też mogła coś zjeść. Nie, żebym była jakimś gustatorem tego typu jedzenia, ale po ostatnim 1,5 miesiąca, gdzie zwijałam się z bólu brzucha po 98% zjedzonych rzeczy (a zważając na moją alergię ich lista nie była zawrotnie długa), na razie po takich lekkich rzeczach nic mi nie jest. Zaskoczył mnie, bo mógł mnie olać, w końcu przez ostatni czas nic z nimi nie jadłam i też jakoś to było, ale nie, on poszedł do sklepu po tą nieszczęsną mannę dla niemowląt. choćby nie chcę myśleć, co sobie pomyśleli jego parafianie na ten widok. Ale żeby nie było tak łatwo, to poprosił mnie o pomoc w nakryciu do stołu. A przy okazji próbował podpytać o to, co powiedzieli mi lekarze na to wszystko. Bo według niego nie jest normalne to, iż człowiek wszystko zwraca, zwija się z bólu, ciągle jest zmęczony i gorączkuje tygodniami (hasło "Jeszcze raz mi przyjedziesz z gorączką na różaniec / Krąg Biblijny / Mszę świętą, to cię nie rozgrzeszę, ani nie pochowam" padało nagminnie z jego ust). Nie chciałam go jednak zasypywać moimi problemami zdrowotnymi, i tym na co skierował mnie lekarz, odpowiedziałam mu tylko, iż na razie jest w porządku. A iż ostatnio był na Sycylii ze znajomymi, to zmieniłam temat w tym kierunku. Ogólnie stwierdził, iż było dobrze, ale on jednak woli aktywniejszy wypoczynek.
Na śniadaniu byli też jego znajomi, więc to na nim opowiadał im o wyjeździe. W sumie, po co miał się powtarzać. Gdzieś między jedną a drugą łyżką bezsmakowej zupy wodno-mannowej (bo była ona na wodzie a nie na mleku) rzucałam okiem na jego telefon, na którym pokazywał zdjęcia. I nagle, kiedy mój posiłek dobiegał do końca, nagle jakby sobie o czymś przypomniał. Na chwilę poszedł na górę, po czym wrócił z małym pakunkiem w dłoniach i wręczył mi go. Pakunkiem okazał się mały aniołek, którego zobaczył na Sycylii. Stwierdził, iż gdy tylko go zobaczył, postanowił go dla mnie kupić. I jeszcze obiecał mi pokazać pewien unikatowy obiekt na skalę europejską należący do głównego kościoła, a którego nie udostępnia zwiedzającym ot tak. Tylko musimy poczekać na cieplejsze dni. Aż mu się rzuciłam na szyję. "Wreszcie się uśmiechasz" - rzucił mi do ucha. A potem dopiłam herbatę i odniosłam swoje naczynia do zlewu. Zmyła je jednak zmywarka rozprowadzając łagodny szum po pomieszczeniu.
Tego dnia wyszłam trochę szybciej, bo miałam zaplanowany wyjazd. Była godzina 8:10, kiedy opuściłam plebanię. Dzień powoli budził się do życia pod każdym aspektem. Dla mnie trwał od 4 godzin.
O mafii sycylijskiej słyszałam, o aniele niekoniecznie
A na koniec dziękuję tym wszystkim, którzy skomentowali mój ostatni post. Nie pisałam nic, bo z jednej strony nie widziałam sensu, z drugiej, zdrowie się posypało (nie ma to jak przewlekły stres), po trzecie - codzienność mi dokręciła śruby na tyle, iż po powrocie do domu po prostu miałam wszystkiego dosyć. I w sumie chyba dalej mam. Ale myślę, iż kiedyś będzie lepiej. I będzie jak dawniej.









