Bezdomność, depresja, śmierć

ifrancja.fr 1 godzina temu

Paryski nie-co-dziennik

Życie na ulicy zabija. Zabija bezdomnych. Ciała poskręca­ne z zimna siedzą lub leżą na wilgotnych chodnikach, kratach wentylacyjnych, stacjach metra. Twarze mają wyziębione, na­­brzmiałe, oczy przekrwione. Kryją w sobie monstrualny dramat. Drażnią wzrok i nozdrza mieszkańców jednego z najpiękniejszych miast świata, znanego z wyrafinowanej elegancji, gustu, smaku.

Paryskich bezdomnych jest kilka tysięcy – to głównie mężczyźni. W Mieście Świateł świeci im tylko czarne słońce, w którego mroku pełzają wyczerpani, chorzy, w delirium lub alkoholowej śpiączce. Czuć ich brudem, moczem, ekskrementami. Alkoholicy, narkomani, prostytutki obojga płci, obłąkani, eksmitowani, imigranci, wychodzący z więzień i szpitali, ludzie dotknięci tragedią osobistą, rodzinną, zawodową. Często nie rozróżniają dnia od nocy.

Zasypiają z butelką podłego alkoholu przy ustach, żeby nie myśleć, nie widzieć, nie czuć. Piją. To ich schronienie. Śpią, budzą się i zaczynają od nowa. realizowane są tak dzień za dniem, czatując na zbawienny sen, dotknięci złem najlepszego ze światów. I jak upadłe okruchy własnego życia staczają się w otchłań ślepej natury.

Licznik stowarzyszenia „Śmierć na ulicy” odnotowuje kolejny zgon na legendarnym, osławionym „paryskim bruku”. Rocznie jest ich kilkaset, zawsze przedwczesne o około 30 lat, skracające średnią długość życia do 49 lat. Za kilka godzin umrze ktoś kolejny spośród tych ciał krążących wokół „czarnego jądra” bezdomności. Złamane istoty, społecznie wynaturzone, skażone, upadłe, czekają na kulminację czarnego słońca swej śmierci. Są i Polacy. Pamiętam jednego z nich, Kajtka – krążył po mojej dzielnicy.

Nie chciał wracać do kraju. Od dawna nie żyje. Został pochowany w jakimś obcym, bezimiennym dołogrobie, posypany wapnem, na zawsze zapomniany. Jego miejsce zajęło inne ciało bezdomne, z czarnym psem w nogach, proszące o euro na przeżycie do wieczora, by pobudzić gasnącą chęć życia, bez której świat jak noc czernieje, energia życiowa zanika, myślenie staje się trudne, pojawia się obezwładniający smutek, lęk, beznadzieja… I ta tęsknota za śmiercią pasożytującą na bezdomności niechcianego już życia.

Czy to nie brzmi jak opis depresji? Nieprzypadkowo. Co piąty Francuz szuka pomocy u psychologa lub psychiatry, a co trzecia Francuzka wychodzi z gabinetu lekarskiego z receptą na lek psychotropowy. Ponad półtora miliona codziennie ratuje się antydepresantami (inni alkoholem, który bywa odmianą niebezpiecznej namiętności). Francja staje się mistrzem świata w przyjmowaniu preparatów zwalczających depresję, a i tak jedynie 38 proc. cierpiących na tę chorobę się leczy.

Nad Sekwaną sprzedaż leków antydepresyjnych stale rośnie. Wymienia się różne tego przyczyny, m.in. postępujące osamotnienie, kryzys więzi grupowych, słabość kultury przyzwalającej na nadużywanie środków chemicznych oddziałujących na psychikę. Albo iż to cena cywilizacyjnego rozwoju, ukryta za pancerzem keep smiling w czasach obowiązującego powszechnie kultu dobrego samopoczucia i wyidealizowanego szczęścia.

Rośnie nie tylko sprzedaż leków antydepresyjnych, ale i „rekreacyjne” zażywanie ketaminy, której sprzedaż osiąga w aptekach rekordowy poziom. Mnożą się różne cool aktywności, mniej lub bardziej niekonwencjonalne terapie zachęcające, by tzw. dobrostanu szukać w sobie, obiecując, iż nie jest to trudne. Rozrasta się rynek rozmaitych technik energetyzujących: ćwiczenia oddechowe, fitoterapia, joga, balneoterapia, tai-chi-chuan, qi gong, leczenie światłem, kolorami, śmiechem, wyszukane sposoby przeprogramowania (depresyjnego) mózgu. Samo to spektrum nazw sprawia, iż możemy się poczuć lepiej.

No, niekoniecznie. Mutualité Française (Federacja ubezpieczeń zdrowotnych) opublikowała alarmujące dane o zdrowiu psychicznym młodych Francuzów: co czwarty cierpi na depresję, a co trzeci przyznaje się do myśli samobójczych. Poczucie smutku lub beznadziei odczuwa 64 proc., a aż 87 proc. – stres związany z nauką, 75 proc. z pracą; 31 proc. doświadczyło przemocy, 26 proc. cyberprzemocy. Ci, którym nic nie pomaga, zaczynają swój flirt ze śmiercią. Spośród nich kilkanaście tysięcy rocznie umiera śmiercią samobójczą – to we Francji pierwsza przyczyna śmierci między 25. a 34. rokiem życia. Zaraz po niej jest śmierć za kierownicą. Dla nich wszystkie drogi są za krótkie – to przypadek 20 proc. młodych Francuzów, ofiar wypadków drogowych.

Naturalna u młodych potrzeba ryzyka, walki, rywalizacji, sprawdzania się, wystawiania na próbę przyjmuje czasem chorobliwą postać. Jak w przypadku tzw. ruletki Bordeaux. Pewien psychiatra twierdził na łamach Le Monde, iż jej uczestnicy przypominają jego pacjentów po próbach samobójczych. Polega to na przejeżdżaniu z maksymalną prędkością przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. U jednych to demonstracja panowania nad otoczeniem, testowanie siły, pewności siebie, brawury, często dzięki alkoholu i innych środków pobudzających. Inni cierpią na zaburzenia tożsamości, które tłumią, narażając się na niebezpieczeństwo. Kolejny flirt ze śmiercią, tą niewidoczną, a wszechobecną tyranką, flirt na zasadzie „uda się albo się rozwalę”, który potęguje intensywność przeżyć, przenosząc w świat złudnej euforii.

A rano… Rano budzi się we mnie ta tajemnicza radość. Patrzę na jaśniejący świat z rodzajem uniesienia, zachwytu. I już do końca dnia jestem zadowolony. Kto by tak nie chciał?! A to tylko napotkany przypadkowo cytat Monteskiusza. Kto by tak nie chciał, zwłaszcza gdy tak zimno, mroczno, ponuro, taki późnojesienny splin…

C’est la vie. Ale czy aby na pewno ta fraza tu pasuje, kiedy obok ta bezdomność, ta depresja, ta śmierć?

Leszek Turkiewicz

Idź do oryginalnego materiału