W polskich szpitalach łatwo o relikwie, ale trudno o aborcję. A jeżeli już kobieta się o nią doprosi, i tak przechodzi piekło
Niedawno głośno było o wrocławskim szpitalu, którego dyrektorka – opowiadająca, iż jej trzecie dziecko zostało wymodlone u św. Anny – sprowadziła do znajdującej się w placówce kaplicy relikwie beatyfikowanej rodziny Ulmów. To żaden ewenement – szpitali, w których są relikwie, jest w Polsce więcej. W nowotarskim Podhalańskim Szpitalu Specjalistycznym, w którym zmarła ciężarna Dorota, a który nosi imię Jana Pawła II, popularnego patrona placówek medycznych w Polsce, znajdują się relikwie tego świętego. W warszawskim Państwowym Instytucie Medycznym MSWiA także. Obecność relikwii w szpitalu (też noszącym imię Jana Pawła II) jego ówczesny dyrektor prof. Marek Durlik wyjaśniał, mówiąc, iż ma nadzieję, iż „obecność relikwii w kaplicy szpitalnej pomoże pacjentom w odzyskaniu zdrowia”. „Wiemy, iż liczą się nie tylko wysiłki nas, pielęgniarek i lekarzy, ale również liczy się łaska Boża i nastawienie pacjenta”, tłumaczył prof. Durlik.
Paulina: W sumie miałam szczęście
Liczy się też poszanowanie praw pacjentek i pacjentów. A z tym, gdy chodzi o aborcję – także z dopuszczalnych w tej chwili przesłanek – bywa różnie. Z reguły jest słabo. Zgodnie z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r., który przesłankę embriopatologiczną uznał za niezgodną z konstytucją, dziś aborcja w Polsce jest dopuszczalna jedynie wtedy, kiedy ciąża pochodzi z czynu zabronionego, tj. gwałtu lub kazirodztwa, albo jeżeli stanowi zagrożenie dla zdrowia i/lub życia kobiety. Przesłanką do legalnej aborcji przestały być nieuleczalne lub letalne wrodzone wady płodu.
Paulina miała aborcję w warszawskim szpitalu MSWiA. Jednak zanim do niej doszło, przeżyła horror. Była w zaplanowanej, wyczekanej ciąży z in vitro. Jak opowiada, to przerosło niepubliczną klinikę, w której miała pakiet medyczny. Lekarze traktowali ją jak gorący kartofel, przerzucali między sobą, nikt nie chciał prowadzić jej ciąży. Kiedy okazało się, iż przezierność karkowa płodu wynosi 7,7 mm – czyli bardzo dużo ponad normę, wynoszącą do 2,9 mm – nie udzielano jej żadnych informacji o konsekwencjach. Odsyłano ją, byle dalej. Do genetyka. Później pojawiły się krwotoki, więc i wizyty w szpitalnych izbach przyjęć. A tam lekarze rozkładali ręce: „Nic nie można zrobić, bo serce bije”. Krwawiącą odsyłali do domu. W fatalnym stanie psychicznym. Już się zorientowała, iż płód nie jest zdrowy. Martwiła się, jak mówi, iż dzieciak i tak nie przeżyje, a nie chciała, by cierpiał. Ale martwiła się i o siebie. Od wielu lat się leczy, ma za sobą ciężkie życiowe doświadczenia, jej depresja została potwierdzona przez komisję zusowską. Wszystko to zawiera jej dokumentacja medyczna.
Było jasne, iż płód nie rozwija się prawidłowo, ale kazano jej czekać. Nikt z nią nie rozmawiał. Nie dostawała rzetelnych informacji, szukała ich na własną rękę. To, co czytała na fachowych stronach medycznych, było przerażające. Praktycznie zerowa przeżywalność nieuleczalnie chorych dzieci, a jej miało jeszcze inne problemy. Bez szans. Zaczęła dzwonić po fundacjach zajmujących się pomocą kobietom, które muszą terminować ciążę. Dostała telefony do psychiatrów i psychiatrek, przyjmujących pacjentki w takiej sytuacji jak jej, by stwierdzić, czy ich stan wywołany przez ciążę – niebezpieczną, zagrożoną, problematyczną albo niechcianą – zagraża ich zdrowiu i życiu. Okazywało się, iż terminy wizyt są odległe. A czas płynął. Kiedy nie udawało się gwałtownie umówić z psychiatrą, rozważała wyjazd za granicę, by zrobić zabieg.
Myślę o innych
Ale bała się: samego wyjazdu, tego, czy poradzi sobie z medycznym językiem, czy wystarczy pieniędzy. – Miałam szczęście, choć to brzmi upiornie. Dlatego, iż moja przyjaciółka ma dobrą znajomą, która ma różne kontakty. Skontaktowała mnie bardzo bezpośrednio z jedną z fundacji, a ta wzięła mnie pod opiekę. Zorganizowała błyskawiczną konsultację psychiatryczną. Lekarz stwierdził, iż mój stan psychiczny zagraża mojemu zdrowiu i życiu. Byłam wrakiem – wspomina. Z opinią specjalisty trafiła do szpitala MSWiA w Warszawie. Tutaj najpierw szefowa kliniki, ginekolożka z tytułem profesora medycyny, lekceważąco, bez czytania dokumentacji zakwestionowała opinię psychiatry. Po czym z całą mocą swojego naukowego autorytetu, patrząc na badania, stwierdziła, iż dziecku może się poprawić. – Mimo szoku kazałam jej to dać na piśmie i zapytałam, czy jest może specjalistą od psychiatrii. Odpowiedzią było milczenie. W końcu zaaplikowano mi pigułkę. Bez żadnych informacji, jak to będzie wyglądało. Nikt nie powiedział, iż to sztuczne wywołanie porodu. Narastające skurcze i potworny ból. Lekarz „zapomniał” o zleceniu na coś przeciwbólowego, a przecież wiedział, jak to będzie wyglądało. Specjalnie czy bezmyślnie? Długo nic nie dostałam, bo nie było zlecenia, więc ból trwał godzinami. Do tego wymioty, morze krwi – mówi Paulina.
Dodaje: – Nie wiesz, co się z tobą dzieje. Dla ludzi, którzy powinni otoczyć cię zawodową opieką, jesteś nikim. I jeszcze to uporczywe puszczanie przez głośnik tętna płodu przy każdym USG. Sadyzm czy głupota? Tak czy owak, na każdym kroku zupełny brak empatii. Nic się nie zmieniło. Od lat tak samo. W szpitalu kobieta, pacjent są traktowani przedmiotowo. Nikt nie uznaje za stosowne, żeby z nimi rozmawiać o leczeniu, wykonywanych procedurach. Po co? Rozmawia się gdzieś ponad nimi. I po tych wszystkich wzniosłych słowach o obronie „życia poczętego” dostajesz basen używany niezliczoną ilość razy przez innych pacjentów. Do niego masz urodzić.
Dlaczego o tym opowiada? Paulina: – Nie jest to dla mnie łatwe, ale dzielę się moją historią, żeby wreszcie zmienić ten nierówny układ sił. Żeby wyegzekwować bezpieczne i przyjazne dla pacjentów procedury przyjmowania do szpitala i samego pobytu. Żeby zawalczyć o te, które nie mają przyjaciółek z kontaktami. Cały czas o nich myślę, bo choć zapłaciłam bolesną cenę, to jednak mnie w pewnym sensie się udało. A im?
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 14/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty
Fot. Shutterstock