4 / missnobody

publixo.com 2 godzin temu

Cassandra przybliżyła ociężałą głowę do monitora w gabinecie, którego drzwi były otwarte na oścież, aby zrobić przeciąg w to gorące, czerwcowe popołudnie. Pracowała nad aktami doktora Hayesa – kolejnymi protokołami pacjentów, których życie sprowadzało się do cyfr i skrótów medycznych. Właśnie skończyła uzupełniać dzienny monitoring Matthew Pattersona. Tydzień. Tydzień w klinice, a ona miała już zapisanych dwadzieścia stron jego autodestrukcyjnych, choć cicho maskowanych, zachowań. Jego aroganckie `jestem tu, by odbębnić wyrok` było dla niej tylko kolejnym, pustym workiem, w którym chował paniczny strach.
Z tego miejsca doskonale słyszała rozmowę przy okienku wydawania leków, prowadzoną przez Doris. Doris – wścibska, wulgarna i absolutnie nieprofesjonalna pani w kryzysie wieku średniego.
Usłyszała, jak zwracając się do Matthew nazywa go „przystojniaczkiem” Oczami wyobraźni widziała jej sztuczne, posklejane maskarą rzęsy i wydęte usta o kształcie dalekim od naturalnego. Cassandra zacisnęła szczękę, powstrzymując się, by tam nie podejść. Takie zachowanie pielęgniarki było naruszeniem podstawowych zasad protokołu, który obowiązywał tutaj również personel. Czarę goryczy przelały słowa które brzmiały jak erotyczna sugestia i upokorzenie w jednym: „Łykasz przy mnie, cukiereczku”, a zaraz potem: „języczek w górę, o tak…wzorowo” .
Cassandra odczekała dziesięć sekund. Zerwała się i ruszyła korytarzem w kierunku dyżurki. Spiorunowała Doris wzrokiem i zaraz potem zobaczyła go kawałek dalej – bladego, roztrzęsionego. Wbiegł do publicznej toalety i wyszedł równie żwawym krokiem kilka minut później.
Nauczona doświadczeniem, kobieta ruszyła za nim. „Skurwysyn” – pomyślała bez cienia osądu, czysto analitycznie. Matthew prawdopodobnie kolejny raz wymusił wymioty. Ponownie złamał warunki, ryzykował życie i udowodnił, iż jego autodestrukcja stanowi poważny problem. Tym razem poniesie konsekwencje swoich działań.
Wróciła do dyżurki.
– Rob, dobrze, iż cię widzę – rzuciła, łapiąc Hayesa przy biurku. – Matthew Patterson. Zażył leki u Doris, a potem znowu poszedł je wyrzygać. Na sto procent.
Hayes, przyzwyczajony do jej tonu, natychmiast odłożył dokumenty.
– Cholera. Dobrze, zaraz do ciebie dołączę. Tylko wezmę teczkę i upewnię się, co mu podaliśmy. Daj mi pięć sekund.
Cassandra wróciła na korytarz, po chwili dołączył do niej Hayes z teczką w dłoni i lodowatą, ale opanowaną miną.
Weszli do jego pokoju. Matthew udawał opanowanie, ale jego żyły na szyi pulsowały.
– Co, przyszliście we dwoje, bo jeden z was boi się psychicznie chorego chłystka? – rzucił Matthew, ostro, jakby spodziewał się tej wizytacji.
Hayes przeszedł od razu do sedna.
– Matthew, znowu złamałeś zasady. Przykro mi, ale tym razem nie możemy udawać, iż to się nie wydarzyło.
– Nie będę faszerował się waszymi uspokajaczami, już o tym rozmawialiśmy! – Matthew zerwał się na równe nogi. – Prędzej zdechnę niż na to pozwolę, rozumiecie?! A ta stara, różowa pizda mnie obmacuje!
– Kontroluj się, Matthew! – Cassandra wtrąciła, czując, jak jej profesjonalizm pęka pod naporem wulgarności.
W tym momencie Matthew puścił wszystkie hamulce. Wściekłość i upokorzenie skumulowały się, kierując się wprost na symbol autorytetu. Ruszył w kierunku Hayesa, zaciskając pięści.
– Nie tkniesz mnie więcej! Wypierdalaj stąd! – Matthew krzyknął, popychając Hayesa tak, iż lekarz musiał zrobić krok w tył, by uniknąć przewrócenia.
– Mamy agresję werbalną i fizyczną. Cassie, wezwij ochronę. – usłyszała spokojny głos Hayesa.
Obserwowała, jak ochroniarz przyciska Matthew do ściany. Chłopak rzucał klątwy i krzyczał coś o kontroli. W jego oczach nie było obłędu, ale czysta, paniczna wola przetrwania. Patrzyła, jak Hayes sprawnym, klinicznym ruchem wstrzykuje lek w jego ramię. Zastrzyk wymuszonego spokoju. W tej chwili dotarło do niej, iż całe ich leczenie – rygor, procedury – potwierdziło jego największy lęk: iż nie ma tu nic do gadania, iż jego ciało i umysł należą teraz do nich.
Gdy Matthew zaczął się osuwać, pokonany przez farmaceutyki, jej maska opadła. Zrobiła krok w jego stronę. Widziała w jego odrętwiałej, wychudzonej sylwetce tylko cierpienie i samotność. Nie wiedziała już, czy jej praca polega na egzekwowaniu zasad, czy na torturowaniu kogoś, kto już i tak jest na skraju wytrzymałości.
W jej oczach pojawiła się przeszywająca, gorzka litość. To nie był pacjent. To był zagubiony chłopak, który musiał najpierw zostać zniszczony, aby mogli mu pomóc. I to było potworne.



Matthew otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, jaką poczuł był ciężar – na powiekach, na języku, w każdej kończynie. Dźwięki były stłumione, myśli lepkie. Czuł się pusty, bez tej wściekłej energii, która dotąd utrzymywała go przy życiu. Przestał odliczać. Mrugnął kilka razy, by zaostrzyć obraz. Obok łóżka, na krześle, siedział Julian Vance. Był nieruchomy, jego postawa przypominała rzeźbę w drogim garniturze. Vance, uosobienie władzy, wpatrywał się w niego z kliniczną precyzją, jakby analizował interesujące zjawisko w probówce. To uderzyło Matthew silniej niż pięść ochroniarza. Vance tu siedział - to oznaczało, iż sprawa jest poważna.
Mężczyzna się nie uśmiechał. Nie był zły, ani zadowolony. Był po prostu... obecny.
– Witaj z powrotem, Matt. Spałeś około trzech godzin.
Chłopak próbował się podnieść, ale ciało skapitulowało. Wydał z siebie tylko chrypliwy szept.
– Czego… pan chce?
Dyrektor się pochylił w jego stronę.
– Chcę, żebyś zrozumiał. To, co wydarzyło się dzisiaj, jest sklasyfikowane jako poważne działanie autodestrukcyjne i celowe unikanie leczenia. Wiesz, co to oznacza, biorąc pod uwagę twój warunek.
Matthew czuł, iż panika powraca, ale jest stłumiona przez psychotrop.
– Pani... Doris. Ta pielęgniarka...
– Pielęgniarka Doris zostanie pouczona dyscyplinarnie i przeniesiona do innej sekcji – przerwał Vance, a jego głos był chłodny i ostateczny. – Nasz błąd został naprawiony. Teraz naprawiamy twój. Matthew, od dziś jesteś pod ścisłą, dwudziesto cztero godzinną obserwacją. Leki będą podawane wyłącznie w formie iniekcji. Twój psychotrop będzie teraz długodziałający, podawany co dwa tygodnie. Straciłeś możliwość decydowania o czymkolwiek w swoim leczeniu.
Vance spojrzał na Matthew, a w jego oczach nie było cienia litości, tylko bezwzględna determinacja w egzekwowaniu zasad.
– Ten ośrodek, Matthew, to jedyna rzecz, która stoi pomiędzy tobą, a więzieniem. Dopóki tu jesteś, ja jestem twoją jedyną władzą. I nie pozwolę, byś zniszczył swoją szansę na wolność. Rozumiesz?
Matthew patrzał w sufit. W jednej chwili walczył o swoją wolność i jasność umysłu. W następnej Vance, ucieleśnienie systemu, odebrał mu choćby iluzję wyboru. Jedynym, co czuł, była przytłaczająca beznadzieja.



Cassandra przesunęła kartę w czytniku, przekraczając próg dyżurki. Była ósma wieczorem. Kolejna nocna zmiana w klinice wydawała się nieskończoną pętlą białych korytarzy i cichego szumu urządzeń. Sprawy z mężem, już dawno zeszły na dalszy plan, ustępując miejsca narastającej obsesji, jaką stała się praca.
Zgodnie z zaleceniami dyrektora Vance’a, Matthew wymagał stałego nadzoru. Cassandra miała go obserwować jak najczęściej w czasie posiłków, zajęć i czasu wolnego, odnotowując każdy, choćby najmniejszy gest. Właśnie teraz, korzystając z jednej z rzadkich w ciągu dnia przerw, Matthew rozmawiał przez telefon z rodziną. Siedział w kącie świetlicy, nieco z dala od innych, a jego głos był ściszony.
Cassandra patrzyła, jak przyciska telefon do ucha, a na jego twarzy maluje się rzadka, ciepła emocja. Chłopak spędził w ośrodku już miesiąc i właśnie, po raz pierwszy Cassandra zdała sobie sprawę, iż widzi w nim mężczyznę, a nie chłopca. Terapia i rygor kliniczny przyniosły widoczne skutki. Matthew przytył, cera była promienna, a podkrążone, zacięte oczy ustąpiły miejsca jasnemu spojrzeniu. Leki działały; czasami uśmiechał się uprzejmie, grzecznie odpowiadał na pytania.
Jej myśli skręciły w zakazany obszar, porównując Matthew do własnego męża. Steve, jej samiec alfa, prawdopodobnie nazwałby go pogardliwie `wymuskanym gogusiem` za jego młodzieńczą, prawie delikatną urodę. Ale Matt był czymś więcej. Ułożona, gęsta grzywka nie maskowała już czoła. Odsłonięta, łagodna linia szczęki kontrastowała z silną, męską szyją, przechodzącą w szerokie ramiona i plecy, które zyskały definicji. Pod luźnymi ubraniami dało się dostrzec kształt smukłej, ale wyraźnie wyrobionej sylwetki. W jego urodzie była pewna chłopięca niewinność – złamana i przytłumiona, ale teraz, pod działaniem terapii, wyłaniała się z niej męska siła.
Uświadomiła sobie, iż to, co robi, jest rażąco niestosowne. Ona była pielęgniarką, on pacjentem, dzieliło ich dziesięć lat różnicy i – co ważniejsze – nieprzekraczalna granica etyki. Mimo to nie mogła się opanować. Śledziła każdy jego ruch, podziwiając sposób, w jaki porusza się w głębokim fotelu, słucha, uśmiecha się, patrzy.
Wściekła na siebie, Cassandra nagle zerwała się z krzesła. Musiała natychmiast przerwać ten niestosowny ciąg myśli. Ruszyła prosto do łazienki personelu i pochyliła głowę nad umywalką. Odkręciła kran i z impetem chlusnęła sobie lodowatą wodą w twarz. Zimno miało zmyć gorączkę zakazanego pożądania. Dość. Takie fantazje były niedopuszczalne. Była tu, aby leczyć, a nie podziwiać.
Idź do oryginalnego materiału