Z okazji 80 rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Auschwitz na portalu onet.pl pojawił się wywiad przeprowadzony przez Magdalenę Rigamont z jednym z byłych żyjących jeszcze więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz, Marianem Turskim. Uśmiechnęłam się mimo woli - kiedy pięć lat temu przemawiał z okazji 75 rocznicy wyzwolenia tego piekła na ziemi, z rozbrajającą szczerością stwierdził, iż następnej okrągłej rocznicy, czyli tej przypadającej w tym roku, najprawdopodobniej nie dożyje. Dożył. I choćby miał ten zaszczyt wygłosić mowę powitalną. Oglądałam ją na youtubie i czułam wzruszenie - staruszek, który w młodości skazany był na zagładę z powodu pochodzenia, cudem przeżył, a teraz słuchają go możni tego świata, z królem Anglii Karolem i prezydentem Ukrainy Władymirem Załęskim na czele. A on, jak gdyby nigdy nic, tłumaczył wszystkim, czym tak adekwatnie był Holokaust i zachęcał do tego, aby być odważnym i nie bać się.
Tekst wywiadu przeczytałam jeszcze tego dnia, w którym pojawił się na portalu. I pomyślałam sobie, iż warto go zachować. Bo chociaż zawiera sporo błędów, chociażby gramatycznych i logistycznych, to sam w sobie jest wartościowy. Zawiera wiele mądrych myśli, a przede wszystkim pokazuje odczucia kogoś, kto został skazany adekwatnie na śmierć i został wyrwany z jej objęć w ostatniej chwili.
Marian Turski o Auschwitz: to był najszczęśliwszy dzień, bo go przeżyłem
Miałem szczęście, iż wywieźli mnie do Auschwitz, a nie do Chełmna, Treblinki czy Bełżca, gdzie w zasadzie nikt nie przeżył - mówi prof. Marian Turski, dziennikarz, historyk i były więzień obozu koncentracyjnego Auschwitz. Rocznik 1926.
![]() |
Marian Turski, w latach 1944 - 1945 więzień KL Auschwitz / Krzysztof Mazur / Agencja Wyborcza.pl |
- Miałem cudownego ojca, wyjątkowej szlachetności i uczciwości, który chciał ze mnie zrobić i robił hebrajskiego syjonistę, antykomunistę. A ja w jakimś sensie go zdradziłem, bo w czasie wojny zmieniłem się - mówi Turski.
- Myśmy nawzajem pomagali sobie utrzymać godność ludzką, więc mogę powiedzieć, iż mnie uratowała solidarność między ludźmi, lojalność, wzajemna solidarność i przyjaźń. I to chyba pozostało mi jako motto na późniejsze lata - opowiada o życiu w obozie.
- - Widzę, jak ludzie tacy jak ja, opowiadają tylko o swojej historii osobistej, a ci, którzy tego słuchają, są rozczuleni i koniec. A mnie chodzi o to, żeby oni się nie rozczulali nad moim losem, tylko nad swoim losem. Niech pani pomyśli o swoim losie, a nie o moim - apeluje.
Magdalena Rigamonti (Onet): Staram się zrozumieć całą pana historię. Pan zajmuje się historią przez całe swoje życie, ale też jest pan chodzącą historią. Pytania o getto, o Auschwitz, pytania o dwa marsze śmierci otwierają w panu dawne rany czy też tyle razy pan o tym opowiadał, iż teraz jest zdecydowanie łatwiej?
Marian Turski: Zacznijmy od końca. Dobrze?
Magdalena Rigamonti: Dobrze.
Marian Turski: Wcale tyle razy nie opowiadałem. I nie opowiadam o tym często. Tu jest rzecz interesująca dla psychologów, psychoterapeutów. Nigdy nie mogłem zapomnieć o tym, iż byłem w Auschwitz, ponieważ mam wytatuowany numer na ramieniu i codziennie go widzę. Ja nigdy go ani nie ukrywałem, ani nie chciałem usunąć. Natomiast po wojnie dotknęła mnie amnezja. Swoista amnezja. Znaczy wszystko to, co się działo w obozie, było jakby za mgłą, odległe. Poszczególne epizody pamiętam znakomicie: przybycie do obozu, kilka innych rzeczy, niektóre historie z marszów śmierci. Wszystko inne było jednak zamazane.
Nie miałem też ochoty jechać do Oświęcimia, do miejsca pamięci przez ponad dwadzieścia kilka lat. Potem przez zupełny przypadek spotkaliśmy się w grupie kolegów, z którymi razem należeliśmy do organizacji konspiracyjnej w getcie, a potem razem przebyliśmy wszystkie obozy. To znaczy z nas dziesięciu pięciu zginęło. Spotkaliśmy się po dwudziestu kilku latach i nagle gospodarz spotkania, zresztą znana postać, bo Stefan Krakowski, późniejszy dyrektor archiwum Jad Waszem w Jerozolimie, mówi: "Słuchajcie, wypijmy, chcę wznieść toast za Mariana". Ja pytam: "A dlaczego za mnie?". I usłyszałem, iż uratowałem mu życie. W ogóle tego nie pamiętałem. A on kolejno zaczął przypominać, co się działo w Auschwitz i później.
Przepraszam, będą to rzeczy smutne, ale mnie Magdalena zmusza do mówienia o tym. Jechaliśmy trzy i pół dnia. W czasie pierwszego marszu śmierci było nas 120 osób w wagonie. 36 osób zmarło i okazało się, iż wszystkie trupy wrzucano do jednego kąta wagonu. Stefan twierdził, iż on tymi trupami został zasypany, zakryty. Ja miałem to zauważyć i zacząć krzyczeć: "Pomóżcie mi! To mój brat, to mój brat". I wszyscy zaczęli odciągać te trupy. Według niego uratowałem go. Opowiadał mi też inne rzeczy i jego opowieści zaczęły stymulować moją pamięć. Mam nadzieję, iż ta moja pamięć jest mało skażona, bo skażona opowiadaniami, filmami, telewizją i wszystkim innym.
Pani Magdo, sprawa jest prosta, do tego czasu, do tego spotkania ze Stefanem i innymi kolegami napisałem już kilka książek, ale ani jedna nie dotyczyła wojny. Od tamtego momentu rozpocząłem przestawianie swojego własnego warsztatu na wojnę i Holokaust. Zacząłem od zbierania cudzych wspomnień.
![]() |
Były niemiecki obóz koncentracyjny i zagłady Auschwitz II-Birkenau / Euan Cherry / PAP |
Magdalena Rigamonti: Co z własnymi?
Marian Turski: Ciągle nie umiałem się z nimi zmierzyć. Wielu ludzi, którzy zwiedzali miejsce pamięci Auschwitz, było w tzw. saunie, czyli w łaźni. Kiedy pojechałem odwiedzić muzeum Auschwitz, też tam wszedłem i to był bodziec do moich własnych wspomnień, bo kiedy byłem więźniem obozu, to dzień, w którym znalazłem się w saunie, był najszczęśliwszym dniem. Najszczęśliwszym, bo go przeżyłem. Od tego czasu zawodowo zajmuję się Holokaustem. Mam nadzieję, iż mam na tyle dobry warsztat historyka, iż potrafię krytycznie spojrzeć również na własne wspomnienia. Czy całkowicie, nie jestem pewien.
Magdalena Rigamonti: Chciałabym się skupić na tych dwudziestu paru latach, kiedy pan nie pamiętał. Ta niepamięć wynikała z wyparcia, ze strachu?
Marian Turski: Jestem pewien, iż jest to rodzaj samoobrony organizmu.
Magdalena Rigamonti: Po tych latach, kiedy był pan już dojrzałym mężczyzną i zaczął zajmować się zawodowo, z jednej strony wydarzeniami ze swojego życia, z drugiej Holokaustem w ogóle, to już nie raniło, pozwoliło czuć się bezpiecznie?
Marian Turski: Po tych latach wytworzył się pewien dystans historyka, który polega na tym, iż konfrontuję różne źródła. Wspomniałem o tekście na temat Mikołajczyka. On był jednostronny. I w takich sytuacjach badacz przestaje być historykiem a zaczyna być propagandystą.
Magdalena Rigamonti: Pan z jednej strony bada źródło, a z drugiej sam jest źródłem.
Marian Turski: Dlatego też moje własne oceny staram się konfrontować z innymi.
Magdalena Rigamonti: Ale to trudne, bo emocje, przeżycia, trauma.
Marian Turski: Wszystko, co piszę, może się spotkać z krytyką innych. o ile spotka się z krytyką uzasadnioną, to znaczy, iż nie zbadałem czegoś dokładnie.
Magdalena Rigamonti: Ma pan poczucie, iż zbadał pan dokładnie ten czas swojego życia od 1940 r., od getta do 1945 r., kiedy przeszedł pan drugi marsz śmierci?
Marian Turski: Miałem cudownego ojca, wyjątkowej szlachetności i uczciwości, który chciał ze mnie zrobić i robił hebrajskiego syjonistę, antykomunistę. A ja w jakimś sensie go zdradziłem, bo w czasie wojny zmieniłem się. To była sprawa naturalna, wielu młodych ludzi zmienia się, zwłaszcza kiedy są zawieruchy. Wiem, jak to bolało mojego ojca. Nigdy nie miałem szansy mu wytłumaczyć, iż pozostałem człowiekiem ideowym.
Magdalena Rigamonti: Chcę pana zapytać o Boga w pana życiu, o Boga w getcie, o Boga w Auschwitz, o Boga w czasach stalinowskich.
Marian Turski: Jestem człowiekiem niewierzącym, chociaż ojciec był wierzący. I chciałbym, żeby nad moim grobem zmówiono modlitwę, jaką zmówiłby mój ojciec. Chciałbym, z szacunku dla mojego ojca.
Magdalena Rigamonti: Jak się jest więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz, to łatwiej bez Boga?
Marian Turski: Na ten temat jest bardzo wiele badań. Wielu ludziom wiara w Boga pomagała przeżyć. Wielu nie mogło już dalej żyć z wiarą w Boga, bo nie mogło się pogodzić z tym, iż Bóg toleruje coś takiego jak Auschwitz. Są ludzie, którzy umocnili się w wierze, uważali, iż jest to element pójścia za ukrzyżowanym. choćby wielu uważało, iż to jest coś, co się należało za grzechy popełnione. Bóg każe żyć, więc część ludzi wierzących również dlatego chciało przeżyć.
Magdalena Rigamonti: A jak się nie wierzy w Boga, to co każe żyć? Co jest siłą, która napędza?
Marian Turski: Byłem w obozie w kolektywie, który się powoli zmniejszał. Na początku była nas dziesiątka. Po kilku dniach pobytu jakiś kapo, na ogół kapo byli Żydami, ale ten akurat był Niemcem, kryminalistą, bokserem, co do mnie powiedział w slangu berlińskim. Troszeczkę niemiecki znałem, ale slangu berlińskiego nie zrozumiałem, więc on podszedł do mnie i klasycznym nokautem powalił na ziemię. Upadłem, straciłem przytomność, a moje okulary spadły i się stłukły. Więzień bez okularów, krótkowidz jest skazany w ciągu trzech czy pięciu dni na to, iż jakiś kapo coś mu każe, on nie zobaczy, to kapo stanie mu deską na gardle i... Wobec tego trzeba było gwałtownie dla mnie zdobyć okulary. Oczywiście optyka nie było. Ale okulary były. Po trupach. Ci, którzy byli w muzeum Auschwitz, pamiętają te sterty okularów. W obozie była tzw. Kanada, czyli miejsce, gdzie gromadzono rzeczy po więźniach. Pracowali tam przeważnie Żydzi. Ale było wiadomo, iż za darmo nie dadzą. Trzeba było je kupić. Były trzy rodzaje dewiz. Wśród najwyżej postawionych była wódka. Nieco niżej monetą obiegową były papierosy. Myśmy ich nie mieli. I wtedy przychodził najbardziej pospolity środek płatniczy, jakim jest chleb. Zażądali trzech porcji chleba za okulary. Gdybym oddał trzy porcje chleba, to zginąłbym, nie przeżyłbym. Wobec tego kolektyw, zespół moich towarzyszy, przyjaciół z konspiracji postanowił, iż każdy odkroi jedną trzecią swojej porcji. To było naprawdę wielkie poświęcenie. Po czym poszli i zakupili okulary dla mnie. Ale to jest jedna rzecz.
![]() |
Kanada, miejsce składowania zagrabionego mienia ofiar zagłady, na tyłach obozu Auschwitz II - Birkenau. Zdjęcie z 1944 r. / United States Holocaust Memorial Museum |
Druga sprawa, o której muszę powiedzieć, to, iż myśmy się nawzajem wspierali. Wychodziliśmy o piątej rano do pracy. Wracaliśmy po 12 godzinach. Totalnie zmęczeni, wygłodzeni. Marzyliśmy o tym, żeby się położyć na wyro, na tę okropną pryczę, ale zmuszaliśmy się, żeby się umyć, żeby chociaż w ten sposób ratować godność ludzką. Codziennie też co najmniej 40 minut rozmowy, nauka języka, powtarzanie słówek angielskich, francuskich, niemieckich, rosyjskich, opowiadanie o książkach, które się przeczytało i dyskusja wokół tego. Po prostu, żeby mózg nie zardzewiał, żeby nie utracić godności ludzkiej, bo najgorsze to jest ją utracić. Myśmy nawzajem pomagali sobie utrzymać godność ludzką, więc mogę powiedzieć, iż mnie uratowała solidarność między ludźmi, lojalność, wzajemna solidarność i przyjaźń. I to chyba pozostało mi jako motto na późniejsze lata.
Magdalena Rigamonti: Może to jest tak, iż pan trafił na odpowiednich ludzi, na takich, którzy intelektualnie do siebie pasowali, iż ta solidarność, godność, wzajemne wspieranie było w waszym DNA.
Marian Turski: Tego w genach nie ma, to jest w wychowaniu.
Magdalena Rigamonti: I ta dziesiątka właśnie taka była?
Marian Turski: Każdy człowiek jest inny. Ale w sumie, o ile istnieje tego rodzaju atmosfera, to ona się udziela nawzajem.
Magdalena Rigamonti: Przyjaźniliście się?
Marian Turski: Oczywiście.
Magdalena Rigamonti: Taka, gdyby wszystkim udało się przeżyć, to na całe życie?
Marian Turski: Z tymi, którzy przeżyli, to na całe życie.
Magdalena Rigamonti: Kto panu wytłumaczył, iż Adolf Hitler chce zgładzić wszystkich Żydów. I iż pan jest Żydem i on chce pana też zgładzić?
Marian Turski: Nikt nie musiał tłumaczyć. On sam to tłumaczył publicznie, począwszy od "Mein Kampf", poprzez przemówienie w 1939 r., kiedy powiedział, iż cokolwiek będzie, to Żydzi tej wojny nie przeżyją.
Magdalena Rigamonti: W 1939 r. miał pan 13 lat i mógł pan takie rzeczy puszczać mimo uszu...
Marian Turski: Nie, nie, nie.
Magdalena Rigamonti: Tak, jak my trochę mimo uszu puszczamy to, co się dzieje w Ukrainie.
Marian Turski: Pani Magdo, proszę mi wierzyć, naprawdę nie przesadzam, dla nas to było sprawą niesłychanie ważną. U mnie w domu o tym się mówiło. Ojciec, jak już mówiłem, był antykomunistą, ale bardzo bliska mu była wojna domowa w Hiszpanii. U nas w rodzinie to był temat normalny, o tym się mówiło. Myśmy byli sercem, emocjami, myślami po stronie republikanów, przeciwko Franko, przeciwko Falandze, przeciwko Legionowi Condor, przeciwko Niemcom i Włochom, przeciwko Mussoliniemu i Hitlerowi. I nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Magdalena Rigamonti: Pytam o to, bo niektóre żydowskie dzieciaki były chronione przez rodziców przed tą wiedzą.
Marian Turski: Pani Magdo, nikt nie wiedział o tym, iż grozi zagłada. W 1940 r. Hitler tego jeszcze nie planował. W listopadzie 1938 r., po tzw. Nocy Kryształowej, jeden z głównych prominentów III Rzeszy napisał: "Zaczęliśmy proces uwalniania się od Żydów. On potrwa co najmniej 10 lat".
Ale kiedy on wtedy mówił o uwalnianiu się od Żydów, o tym, iż Niemcy będą Juden Frei, nie miał na myśli zagłady. Wtedy był plan, iż trzeba ich wyrzucić, wypędzić, zatrzymać ich majątki, konta, mieszkania, fabryki. Ale jak wyjadą, niech żyją gdzie chcą. Decyzje o zagładzie zaczęło dorastać w myślach Niemców po inwazji na Rosję, na Związek Radziecki. Nie będę tutaj dawał wykładu. Wśród historyków są różnice zdań, czy decyzja o zagładzie zapadła w grudniu 1941 r., jak twierdzi znany niemiecki historyk Christian Gerlach, czy też w lipcu tego roku, jak wskazuje wiele przesłanek. Mnie się wydaje, iż już w lipcu i iż zapadała stopniowo.
Magdalena Rigamonti: Chciałabym wiedzieć, co się u pana w domu o tym mówiło?
Marian Turski: Czuliśmy zagrożenie. Ale nie, iż to będzie nagła zagłada, piece gazowe, rozstrzeliwania. Myśleliśmy, iż to będzie śmierć wydłużona przez zagłodzenie i przez wymaganie pracy aż się człowiek zużyje.
Magdalena Rigamonti: Z łódzkiego getta wywieziono pana do Auschwitz.
Marian Turski: I można powiedzieć na szczęście, ponieważ innych wywieźli do Chełmna, gdzie nikt nie przeżył. A jednak w Auschwitz, oblicza się, iż mniej więcej 7-8 proc. przeżyło. W tym sensie można powiedzieć Auschwitz lepsze niż Chełmno niż Treblinka, Bełżec, Sobibór.
Magdalena Rigamonti: To jest tak, iż każdą sekundę się docenia, kiedy się jest w Auschwitz, każdy przeżyty dzień, każdy moment, bo inni umarli, innych zagazowano, zamordowano?
Marian Turski: Pani ciągle jest w tym kręgu Auschwitz. No dobrze, niech tak będzie.
Magdalena Rigamonti: Już wychodzę z tego kręgu.
Marian Turski: Nie szkodzi. Powiem pani, iż tam myśli się o tym, żeby przeżyć każdy dzień. Przeżyliśmy, trzeba przeżyć następny.
![]() |
Pomnik Ofiar Faszyzmu na terenie byłego niemieckiego obozu zagłady Kulmhof w Lasach Rzuchowskich koło Chełmna nad Nerem / Witold Skrzypczak / Alamy Stock Photo / PAP |
Magdalena Rigamonti: Jestem w tym kręgu Auschwitz, bo pan jest w Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej. Pan jeździ na rocznice wyzwolenia Auschwitz. Pan jest jednym z niewielu, którzy przeżyli obóz koncentracyjny w Auschwitz.
Marian Turski: Dobrze, dobrze, proszę bardzo, rozmawiajmy.
Magdalena Rigamonti: A nasz "rachunek sumienia" ma w podtytule: Jedenaste. Nie bądź obojętne. To pana słowa wypowiedziane kilka lat temu w muzeum Auschwitz. Pan jest w tym kręgu Auschwitz przez całe swoje życie.
Marian Turski: Proszę mi wierzyć, iż kiedykolwiek wracam do tamtych czasów, to staram się jak najmniej mówić o swoich cierpieniach, o tym, co mnie spotkało. Mówię tylko o tym, żeby ci, którzy przyjdą... Nieprzypadkowo adresowałem przemówienie w Auschwitz także do mojej córki, która zresztą tu siedzi na sali, do mojej wnuczki, która była wtedy ze mną. Chodzi o to, żeby ludzie próbowali zrozumieć, jak dochodzi do tego, iż jest gdzieś jakiś Auschwitz. Auschwitz może być tutaj, może być w każdym miejscu planety. Jak do tego nie dopuścić, jak tego uniknąć, w porę zatrzymać. o ile coś z tego pomoże, to... Chociaż, jak powiedział Thomas Vencloowa, litewski poeta, świat na pewno zakończy się optymistycznie i dobrze, tylko nikt tego nie doczeka. Mam nadzieję, iż jednak ktoś doczeka...
Magdalena Rigamonti: Ale teraz jest taki moment w pana życiu, kiedy jest optymistycznie i dobrze.
Marian Turski: Ja z natury jestem optymistą.
Magdalena Rigamonti: Wiem. Mówi pan o tym, iż nie opowiada często o swoich cierpieniach, o swoich przeżyciach osobistych. A ja myślę, iż to jest trudniejsze. Łatwiej mówić o sprawach ogólnych, o tym, skąd jest zło...
Marian Turski: Nie, pani Magdo, nie. Widzę, jak ludzie tacy jak ja, opowiadają tylko o swojej historii osobistej, a ci, którzy tego słuchają, są rozczuleni i koniec. A mnie chodzi o to, żeby oni się nie rozczulali nad moim losem, tylko nad swoim losem. Niech pani pomyśli o swoim losie, a nie o moim losie.
Magdalena Rigamonti: Tylko, iż takich ludzi, którzy opowiadają o swoim losie, jest coraz mniej.
Marian Turski: To jest prawo. Gorzej, wielu z moich przyjaciół, znajomych, ma problemy z pamięcią, trudno jest im zebrać myśli. Ja, mam nadzieję, mówię jeszcze do rzeczy.
Magdalena Rigamonti: Od kilku lat coraz więcej się mówi o dziedziczeniu traumy, o przenoszeniu tej traumy, której również pan doświadczył, na kolejne pokolenia. Czy pan też jest przekaźnikiem tej wojennej traumy na pana córkę Joannę, na jej córkę?
Marian Turski: Mnie się wydaje, iż moja córka, może ze względu na silne związki ze swoją matką, niesłychanie przejęła traumę Powstania Warszawskiego. Jej matka Halina Paszkowska była łączniczką w jednej z najbardziej odważnych formacji Powstania Warszawskiego, u "Rafałków". Joanna towarzyszyła matce stale na wszystkich obchodach Powstania Warszawskiego. Czy jest to trauma? Chyba tak. Ale jednocześnie jakaś potrzeba kontynuacji.
Jestem tzw. prezydentem Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego. o ile takie wspólnoty obozowe, nie tylko oświęcimska, mają się utrzymać i mieć jakiś sens, to tylko o ile drugie i następne pokolenie zechce to kontynuować. W tym sensie można powiedzieć, iż jest to trauma, a można powiedzieć, iż to odwaga i chęć woli przedłużenia czegoś, co robili rodzice. To jest jak w sztafecie. Jeden biegnie, przekazuje pałeczkę drugiemu, ten przekazuje następnemu. Ja się czuję troszeczkę jak w takiej sztafecie pokoleń.
Tak sobie w czasie jego lektury pomyślałam, iż może, kiedy pan Marian umrze (oczywiście życzyłam mu jak najdłuższego życia), warto by było zamieścić go tutaj jako wspomnienie po nim i jego trudnych życiowych doświadczeniach. Nie spodziewałam się jednak, iż nastąpi to tak prędko. Od rocznicy wyzwolenia Auschwitz i tych wystąpień nie minął choćby miesiąc, a na uroczystościach pan Marian trzymał się w miarę dobrze, pomimo wieku. Tymczasem we wtorek pojawiła się informacja o jego śmierci. Jak można było wyczytać w Internecie:
"Nie żyje polski dziennikarz i historyk. Przeżył pobyt w obozie
Tygodnik "Polityka" poinformował we wtorek 18 lutego, iż zmarł Marian Turski - znany historyk i wieloletni redaktor pisma. Mężczyzna urodzony jako Mosze Turbowicz miał 98 lat.
Polskie środowisko dziennikarskie znalazło się w żałobie w związku ze śmiercią Mariana Turskiego. Wybitny historyk i działacz społeczny był nie tylko autorem licznych książek, publikacji naukowych i prasowych, ale w dodatku przez lata pełnił rolę redaktora tygodnika "Polityka". To właśnie redakcja tego pisma jako pierwsza podała wiadomość o odejściu Turskiego:
>>Z ogromnym smutkiem żegnamy Mariana Turskiego, wieloletniego redaktora "Polityki", naszego skromnego i serdecznego kolegę, a przy tym wyjątkowego strażnika pamięci, wybitnego człowieka, którego głos był słyszalny na całym świecie<<"
źródło: https://plejada.pl/newsy/nie-zyje-polski-dziennikarz-i-historyk-marian-turski-przezyl-98-lat/jhx9vg9
Pamiętam, jak zachwycił mnie swoim pięknym, prostym, ale trafiającym w ludzkie serca i umysły przemówieniem wygłoszonym pięć lat temu w Auschwitz, kiedy tłumaczył, żeby nie być obojętnym "jeżeli widzicie kłamstwa historyczne. Nie bądźcie obojętni, kiedy widzicie, iż przeszłość jest naciągana na poczet aktualnej polityki. Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana (…). Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek władza narusza przyjęte umowy społeczne, już istniejące. Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przykazanie: nie bądź obojętny. Bo o ile nie, to się choćby nie obejrzycie jak na was, jak na waszych potomków, jakieś Auschwitz nagle spadnie z nieba". A potem podczas obchodów 80 rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, gdzie nawiązywał do życiorysu Krystyny Budnickiej (zresztą jednej z bohaterek książki "Dziewczyny ocalałe. Prawdziwe historie" o której pisałam >>tutaj<<), a także do wojny na Ukrainie. I w końcu to ostatnie, zawierające dobitną prośbę, aby się nie bać.
Trzy przemówienia... Pewnie było ich więcej, ale mnie udało się usłyszeć tylko te trzy. Trzy fragmenty życiowego testamentu, który nie łatwo wypełnić, ale którego fragmenty przeplatają się ze sobą. Kiedyś Auschwitz to były baraki za drutami kolczastymi, krematoria, numery zamiast imion i nazwisk, świat, w którym więzień stawał się nikim. Dzisiaj Auschwitz to my sami, nasze uprzedzenia względem innych, lekceważenie ich, uważanie za gorszych od nas. To ból odrzucenia, niezrozumienia, marginesowania. Ale też brak zdecydowanej reakcji na zło względem innych, dziejące się na naszych oczach, nasza obojętność na nie. I nie chodzi to o jakieś spektakularne działania, ale o te najprostsze - chociażby nie na pewne zachowania w naszym otoczeniu. Myślicie, iż Holokaust rozpoczął się od czegoś innego niż od przyzwolenia na wykluczanie innych ze wspólnego życia za cichą zgodą innych? To też zgadzanie się na przeinaczanie historii, a tym samym, powolne zacieranie pamięci o tym, co było. Tak być nie może. Ale do tego trzeba odwagi. Odwagi na powiedzenie "nie", zwłaszcza komuś silniejszemu i wyżej postawionego od nas. Odwagi na wstawienie się za tym słabszym i innym, zwłaszcza kiedy widzimy, iż sobie nie poradzi. Jednak owo nasze niepozorne na pierwszy rzut oka "nie" może był kamieniem milowym do szeregu zmian. Do budowania łączących mostów pomagających wyjść z opresji, a nie baraków za kolczastymi drutami. Do zgody i pokoju zamiast wojen i niezgody. To trudne, ale i odpowiedzialne zadanie, jakie pan Marian Turski zostawił nam w spadku do tego, aby już nigdy na świecie nikt na własnej skórze nie dowiedział się, czym jest Holokaust i jaką może przybierać postać. Czy je wypełnimy, czy będziemy mieli na tyle odwagi - zależy od każdego z nas osobno.