Jakiś czas temu moja dobra znajoma, która na blogu występuje jako Madziałek, miała okresowe badania. No i coś jej tam wyszło na tarczycy. Coś, co okazało się jakimś guzkiem, który trzeba było zbadać. W zeszłą środę miała robioną biopsję, a dzisiaj (albo w późniejszym czasie), po tygodniu oczekiwania, miała udać się do jednego z najlepszych szpitali na Śląsku po wyniki. Przeżywała to od kilku dni. Wiecie, starałam się ją jakoś pocieszyć, chyba jednak nie na wiele się to zdało. Była wdzięczna, nie powiem, iż nie. Ale i tak niezwykle się bała.
A dzisiaj to już o mało nie zniosła jajka. Ogólnie rano dostała telefon z wspomnianego szpitala z informacją, iż może już odebrać wyniki. Na początku była trochę zła, iż nie powiedzieli jej od razu jaki jest wynik biopsji, a potem zaczęła panikować. Szczerze powiedziawszy to wcale jej się nie dziwię, bo sama czuję niepokój, kiedy mam odebrać wynik badań np. moich nerek. Dlatego też zaoferowałam jej, iż mogę z nią podjechać do tego szpitala. Nie ważne, czy dzisiaj, jutro czy kiedyś. Po prostu chciałam być przy niej w tych trudnych dla niej chwilach.
W pierwszej chwili chciała odebrać wyniki jutro, ale z drugiej strony chciała to już mieć za sobą. A dzisiaj akurat kończyłyśmy zajęcia na wydziale o 13:00, mogłyśmy więc tuż po nich pojechać na Ligotę. Chociaż wcześniej zadzwoniłam do pracy z informacją, iż się spóźnię, tylko nie wiem ile. W ogóle mam pod tym względem dosyć wyrozumiałe kierownictwo i nie robiło mi większych problemów.
Po wykładzie z Historii Kościoła jeszcze na chwilę udałyśmy się do pokoju studenckiego, gdzie jeszcze w międzyczasie chłopak z II roku teologii tłumaczył Madziałkowi w jaki sposób rozwiązuje się niektóre zadania z logiki, bo nie do końca to ogarnia. Ja zaś nie potrafię jej tego wytłumaczyć w taki sposób, aby to zrozumiała. Zresztą takich osób na naszym roku jest więcej. Hmmm, gdyby Błażej brał opłatę za tą pomoc, to nieźle by zarobił.
Po tych przyspieszonych korepetycjach pobiegłyśmy na przystanek autobusowy. Bliżej znajduje się tramwajowy, ale żaden tramwaj nie jedzie bezpośrednio na Ligotę. Z drugiej strony, wyniki wydawali do godziny 15:00, a więc musiałyśmy się trochę pospieszyć, bo czas za nic na świecie nie chciał zwolnić swojego tempa biegu. Nie wiem jak Madziałek, ale ja gdzie w głębi serca obawiałam się, iż nie zdążymy i będzie trzeba jeszcze dzień czekać w niepewności. A po co Madziałek miałby się jeszcze jeden dzień denerwować tym, co jej wyszło.
Na szczęście rejestracja była jeszcze otwarta, kiedy dotarłyśmy na miejsce. Madziałek poszedł po wyniki biopsji, ja zaś czekałam na nią na korytarzu. Wróciła po chwili i niepewnie otworzyła kopertę. Oczywiście nic nie rozumiałyśmy z medycznego jazgotu, ale z pomocą przyszedł nam Internet. Powoli, wspólnymi siłami doszłyśmy do tego, iż to łagodna zmiana, która jednak wymaga kontrolowania.
Wyobrażam sobie jaki kamień z serca musiał spaść Madziałkowi, z chwilą, kiedy dowiedziała się, iż to jednak nie nowotwór złośliwy. W każdym razie, mi ulżyło, chociaż sprawa bezpośrednio mnie nie dotyczyła. Skończyło się na tym, iż obydwie padłyśmy sobie w ramiona ze szczęścia. A potem już na spokojnie mogłyśmy wracać do swoich spraw - ja do pracy, ona na praktyki. Bo przecież życie toczy się dalej bez względu na okoliczności.
Kiedy po zajęciach na kierunku udałyśmy się wraz z Madziałkiem do pokoju studenckiego, to jedną z osób, która się w nim znajdowała była przewodnicząca Wydziałowej Rady Studentów, w której jesteśmy razem z Madziałkiem. Oczywiście podpytała ją o nastrój, kazała pisać co i jak, a kiedy dowiedziała się, iż jadę z nią do szpitala, to wręcz sama mi podziękowała za ten pomysł wsparcia. Stwierdziła nawet, iż jestem niezastąpiona. Ale nie, nie ma ludzi niezastąpionych. A mnie po prostu tak chyba ukształtowały ostatnie dwa lata. I naprawdę, nie potrafię przejść obojętnie obok znajomych, którzy potrzebują wsparcia, choćby tak niewielkiego, jak to.