Kilka lat temu Lolkowi umyślała się książka opowiadająca o życiu św. Józefa z Nazaretu. o ile kojarzycie "Cień ojca" Jana Dobraczyńskiego to mogę Wam napisać, iż chciałam napisać coś w tą deseń, chociaż wiadomo, iż z mojej własnej perspektywy. W podstawówce i gimnazjum z pisaniem opowiadań radziłam sobie w miarę dobrze. Niektóre z nich trafiały do szkolnej gazetki, inne na konkursy, jeszcze inne były czytane na forum klasowym. Nie uważam, aby były rewelacyjne, ale chyba też nie były tak zupełnie beznadziejne. Najważniejsze, iż ja byłam z nich zadowolona, chociaż z perspektywy lat wiele bym w nich zmieniłam. W 2012 roku napisałam "Opowieść o czwartym królu", będącą rozwinięciem legendy o czwartym królu, która była motywem przewodnim rorat w mojej parafii w 2005 roku. Co prawda kilka już pamiętałam z jej treści, ale w internecie znalazłam wiele jej wersji, które potem rozbudowałam. Moją skromną książkę, wydrukowaną na domowej drukarce i zbindowaną w punkcie ksero, dałam kilkorgu znajomym. Po jakimś czasie zaczęły spływać od nich opinie, same pozytywne. Niby w oryginale zrobiłam jeden kardynalny błąd, ale chyba nikt go nie wyłapał. Ja zaś poprawiłam go w surowym tekście, aby w razie czego już nie wstydzić się z niego sama przed sobą.
Jakiś warsztat pisarski już miałam, chociaż do perfekcjonisty w tej dziedzinie jeszcze daleka droga. Jak jednak zdobyć owy perfekcjonizm, kiedy nie szlifuje się swoich umiejętności? Zaczęłam więc pisać swoją opowieść, najpierw jednak układając jej schemat - czyli rozdziały i krótki szkic tego, co chciałabym, aby znalazło się w każdym z nich. Nieco pomogło mi to nie tylko w organizacji pracy, ale i wyszukiwaniu materiałów, uzupełniających moją wiedzę odnośnie niektórych zwyczajów i kultury żydowskiej. Dużo skorzystałam ze studyjnej wycieczki do Izraela, gdzie na własne oczy zobaczyłam wiele miejsc związanych z życiem i działalnością Jezusa. Jednak co innego jest o nich czytać, a co innego doświadczyć całym ciałem i wszystkimi swoimi zmysłami. To było niesamowite przeżycie i dla duszy, i dla umysłu.
Trochę mnie złościło, iż samo pisanie szło mi dosyć opornie. "Opowieść o czwartym królu" napisałam dosyć szybko, bo w dwa miesiące. Pamiętam, iż niektóre z rozdziałów powstawały na korytarzu katowickiego AWFu. Ale te 12 lat temu miałam mimo wszystko więcej wolnego czasu, który mogłam poświęcić na pisanie. Teraz, wraz z podjęciem pracy i dwóch kierunków studiów, ten wolny czas jakby się skrócił. Pisałam kiedy mogłam, a czasami przerwy te trwały wręcz miesiącami. A kiedy rok temu musiałam zmienić komputer, to wszystko przepadło. Mogłabym odczytać to jako znak, iż to nie był dobry pomysł, ale ja po prostu zaczęłam pisać od nowa. Motywację miałam niebanalną - Ksiądz Niosący Światło w tym roku obchodził prawie okrągłą rocznicę urodzin. A iż zalicza się do typowych "moli książkowych" (nawet nie zliczę ile mi polecił książek do przeczytania i zawsze trafiał w punkt), to pomyślałam sobie, iż może ucieszyłby się z tej mojej książki. Co prawda daleko mi do klasyków czy też Ojców Kościoła, ale wydaje mi się, iż czasami coś lżejszego też jest dobre i potrzebne.
Najwięcej tekstu powstało zdecydowanie w ostatnich tygodniach. Nie zawsze mi się chciało, nie ukrywam tego, ale podobnie jak w przypadku czytania książek - codziennie starałam się napisać chociaż kilka akapitów, podobnie jak i starałam się przeczytać kilka stron. Tym razem wiele stron powstało w szpitalnym łóżku, kiedy wykrywali kolejne moje schorzenie. Bywa i tak. Chociaż myślę, iż owo pisanie podziałało też na mnie terapeutycznie - zamiast zamartwiać się kolejną diagnozą, ja skupiałam się na kolejnych wydarzeniach, które mogły spotkać świętego Józefa. Pisanie "Józefa, syna Jakuba" nie mogło też zdominować całych moich wakacji, musiałam znaleźć też czas na moją magisterkę. Ale myślę, iż i to się udało.
W zeszłym tygodniu byłam już prawie na finiszu, kiedy dostałam wiadomość, żeby w związku z nadchodzącym zagrożeniem powodziowym w Wadowicach, przyjechać tam i im pomóc na tyle, na ile jestem w stanie. Czyli niewiele, ale zawsze coś. Cóż było robić? Mogłam odmówić, ale jak się domyślacie - pojechałam. A do mojego plecaka włożyłam m.in. laptop z zapisem opowieści. Potem, w sobotni późny wieczór, walcząc z niewyobrażalnym zmęczeniem, pisałam dosłownie ostatnie zdania. Pamiętam jak szukając odpowiednich słów wpatrywałam się to w oświetloną kopułę bazyliki stojącej w rynku, to w budynek klasztoru karmelitów "na Górce". Była już niedziela, kiedy kliknęłam "zapisz" i zamknęłam laptop. To był już koniec, chociaż wiedziałam, iż po powrocie do domu muszę uzupełnić jeszcze kilka rzeczy. Do tego potrzebowałam jednak Internetu, a tego nie chciałam "ciągnąć" od cioci. Wszyscy domownicy jednak wiedzieli o moim planie, i nie tylko mi kibicowali (chociażby poprzez udostępnienie Pisma Świętego), ale już "zaklepali" sobie jeden egzemplarz "książki".
Powrót do domu to już definitywne dokończenie książki i ostatnie korekty. Podejrzewam, iż mimo wszystko zawiera ona masę błędów różnego kalibru, ale to już trudno. Jeszcze tylko pozostał mi wydruk na domowej drukarce i mogłam zanieść ją do punktu ksero, gdzie nie tylko mi porozcinali kartki, ale i ją zbindowali. Może daleko jej do piękna, estetyki, a choćby trwałości, ale jest, z czego bardzo się cieszę. To chyba nic złego...
Dzisiaj jeszcze na gwałtownie zrobiłam rysunek na okładkę, żeby nie była taka pusta i zapakowałam w papier pakowny, żeby była niespodzianka. Niestety, nie zdążyłam kupić prezentowego. Myślę, iż to jednak nie przeszkadzało Księdzu Niosącemu Światło, ponieważ szczerze ucieszył się z tego prezentu zastanawiając, kiedy znalazłam czas na napisanie tego wszystkiego. Z powodu przeziębienia (jednak sobotnia pogoda zrobiła swoje, a w sobotę jeszcze mam ślub kuzyna) starałam się do niego zbytnio nie zbliżać, żeby sam się nie przeziębił. Ale na krótką rozmowę pozwoliliśmy sobie. Przy okazji żartobliwie pytał, jakimi to talentami jeszcze zostałam obdarzona, o których powinien widzieć. Bo jak na razie to dowiedział się, iż mam dobrą pamięć, świetnie potrafię zorganizować swój czas, nieźle rysuję (mimo wszystko), jestem w miarę wytrzymała, układam też niebanalne życzenia*. Myślę, iż w wielu kwestiach przesadził, ale miło mi się zrobiło, kiedy to usłyszałam. A ponieważ ostatnio nie miał okazji ze mną rozmawiać, to podziękował też za kartkę z Częstochowy (i wcale, a wcale się za nią nie złościł) i ogólnie wypytał o pielgrzymkę, bo słyszał, iż było ciężko. Łatwo nie było, ale kto powiedział, iż piesza pielgrzymka musi być prosta i przyjemna. Jakiś trud trzeba w niej ponieść.
Wiecie, tak sobie porównałam ten jego dzisiejszy obraz, może i wychudzonego i osłabionego człowieka, ale szczerze ucieszonego z tym, co było jeszcze rok temu o tej samej porze i powiem szczerze i nieco przewrotnie - bez porównania. Wtedy słabiutki w szpitalnym łóżku, teraz już odprawiający Mszę przy ołtarzu, z tym swoim charakterystycznym "Moi drodzy" na początku. Mam nadzieję, iż taki stan utrzyma się u niego jak najdłużej. I w zasadzie tego też życzyłam mu na t
* Teraz na przykład życzyłam mu m.in., aby przez swoje życie budował takie relacje z innymi osobami, żeby mogły one być kontynuowane również po śmierci