Tego dnia mistrz był tylko jeden

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 2 miesięcy temu
Cykl wpisów o starcie Polaków w Letnich Igrzyskach Olimpijskich wywołał u mnie falę wspomnień z nimi związanych. Może nie jest ona imponująca, bo obejmuje moją pamięcią te od Igrzysk w Sydney w 2000 roku (nie twierdzę, iż nie widziałam tych z Atlanty w 1996, ale na pewno nie byłam ich świadoma), ale za to, jak na razie, bardzo klarowna. Oczywiście najwięcej pamiętam z dyscyplin lekkoatletycznych, pływackich i gier zespołowych, takich jak siatkówka, piłka nożna i ręczna, czyli tego, co mnie najbardziej interesuje. Z drugiej strony jest to wydarzenie na tyle interdyscyplinarne, iż przyjemność można odczuwać oglądając choćby te dyscypliny, które na co dzień są pase. Nigdy bym nie przypuszczała, iż zainteresuje mnie, chociaż na krótki moment, Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego. A tutaj proszę, podczas Igrzysk w Paryżu nie mogłam oderwać od niego oczu.
Wielkim przeżyciem były dla mnie Igrzyska Olimpijskie w Atenach, w 2004 roku. Grecja, jak wiemy z lekcji historii, była kolebką Igrzysk Olimpijskich. To w niej narodziła się ich idea, to tam w starożytności rywalizowali ze sobą najlepsi sportowcy na pierwszych stadionach. Dużo o tym mówiliśmy na zajęciach z wychowania fizycznego (raz w tygodniu mieliśmy jedną godzinę czegoś, co mogłoby być spokojnie osobnym przedmiotem o nazwie historia i teoria sportu). Potem, oglądając ilustracje w podręczniku do historii poruszającym ten temat, nie mogłam sobie nie wyobrazić, jak atleci ścigają się po bieżni, albo walczą ze sobą w zapasach. Czyż nie może być bardziej idealnego miejsca na powrót do kolebki idei Igrzysk Olimpijskich, niż zorganizowanie ich tam, skąd się one wywodzą?
Moją dziecięcą euforia burzyła jednak wizja wyjazdu w ostatnich dniach sierpnia na wieś na tzw. wykopki. Pytacie się prawdopodobnie co w tym takiego "strasznego"? Powód był banalny, aczkolwiek może wydawać się dziwny, jak na XXI wiek - brak telewizora. A nie mogłam przecież przesiadywać całych dni przed telewizorem u kuzynów. Ale spokojnie, mieliśmy radio - jedyny sposób na dowiedzenie się, co w świecie piszczy.
Z tymi "całymi dniami" to trochę przesadziłam, bo pewnie ograniczyłabym się do tych dyscyplin, które mnie interesowały. Ale wśród nich znajdowała się ta jedna jedyna, która mogła trwać i trwać. To chód sportowy na 50 kilometrów, w którym jednym z zawodników był Robert Korzeniowski. Swoje możliwości i styl pokazał już na poprzednich dwóch Igrzyskach Olimpijskich, kiedy zdobywał złoto właśnie na tym dystansie. Z Sydney przywiózł także złoty medal w chodzie na 20 km. Pamiętam, iż przed Igrzyskami w Atenach w prasie i w telewizji zastanawiano się, czy da radę po raz drugi obronić tytuł mistrza olimpijskiego na swoim koronnym dystansie i po raz trzeci stanąć na najwyższym stopniu podium w chodzie na 50 km. Chociaż był doświadczonym chodziarzem, to nie należał już do młodzików, co wielokrotnie podkreślano. Mówiono też o tym, iż występem w Atenach ma zakończyć swoją piękną, chodziarską karierę, a więc wiadomo było, iż wszystkie oczy zwrócone będą właśnie w jego kierunku.
Tego dnia, te dwadzieścia lat temu, niemal przez cały czas siedziałam przy odbiorniku radiowym. To nie było tak jak teraz, iż w telewizji na jednym kanale transmitują jedne rozgrywki, a na drugim inne Tam była jedna transmisja, a reporterzy po prostu wchodzili po sobie informując, co aktualnie się dzieje na obiektach sportowych. Z niecierpliwością wyczekiwałam tych, które dotyczyły Korzeniowskiego. Chciałabym napisać, iż pojawiały się one regularnie, no ale nie pamiętam tego. Pamiętam za to, iż niemal zawsze było mówione, iż jest na prowadzeniu. A potem te emocje na ostatniej prostej. Było wiadomo, iż jako pierwszy przekroczy metę, ale i tak człowiek się tym niespotykanie ekscytował. Czwarty złoty medal olimpijski, w tym trzeci na 50 km, to nie byle co. W tym dorobku prześcignął samą Irenę Szewińską, która co prawda zdobyła aż 7 medali olimpijskich, ale tylko 3 z najcenniejszego kruszcu.
Zresztą Irena Szewińska odegrała tego dnia swoją rolę - to jej przypadł zaszczyt dekorowania młodszego kolegi medalem i uściśnięcia mu dłoni. Jak pisały potem media: było to spotkanie dwóch legend polskiej lekkiej atletyki. Robert, z medalem na szyi i laurem zwycięstwa na głowie, po raz ostatni, jako czynny olimpijczyk, wysłuchał "Mazurka Dąbrowskiego", granego na jego cześć.
Zgodnie z przewidywaniami, był to jego ostatni start na Igrzyskach Olimpijskich i jeden z ostatnich w karierze. Można powiedzieć za klasykiem, iż zeszedł ze sceny, ale jako niepokonany. Walczył do końca biegu, już nie żeby wygrać, ale żeby uzyskać jak najlepszy, na swoje możliwości, czas. Myślę, iż tą swoją walecznością, ale też hartem ducha i miłym wyrazem twarzy, zyskał sobie sympatię wszystkich oglądających to wydarzenie. Kiedy wbiegał na stadion, zgromadzeni na nim dziennikarze wstali z miejsc w geście uznania, co nie jest też czymś oczywistym. Ktoś rzucił mu polską flagę, którą niósł w zębach. Kiedy zobaczyłam to potem w telewizji, to najpierw parsknęłam śmiechem, ale zaraz potem się wzruszyłam, bo po prostu była to dla mnie piękna scena.
Czy Robert Korzeniowski czegoś mnie wtedy nauczył? Na pewno pokory, ale i waleczności do samego końca. Bo przecież pokonanie tych 50 kilometrów w taki upał to nie lata wyczyn. To walka z dystansem, przeciwnikami, ale i z samym sobą. Ze swoimi słabościami i ograniczeniami. Nauczył mnie też szacunku do swoich przeciwników przejawiającego się tym, iż po zwycięstwo sięga się dając z siebie wszystko, a nie "idąc na skróty". Bo na takim chodzie każdy, choćby ten, który przekracza linię mety jako ostatni, powinien iść najlepiej, jak tylko może. Całkiem niedawno dowiedziałam się, iż Korzeniowski walczy z astmą, którą wykryli mu w Sydney. Mógł więc skorzystać z inhalatora. A jednak tego nie zrobił, bo chciał być fair wobec innych i samego siebie. Opierał się na metodach oddechowych (nie mylić z jogą), które mu wystarczyły i dalej wystarczają. Pokazał mi też co to znaczy być Polkiem. Ta flaga w zębach (wszak ręce musiał mieć wolne), podśpiewywanie hymnu, chociaż widać było wzruszenie na jego twarzy, to piękne reprezentowanie swojego kraju w równej walce.
Po tamtych Igrzyskach Olimpijskich zaczęłam się żywiej interesować jego osobą, co było i proste, i nie. Z jednej strony media od czasu do czasu coś o nim pisały, czy też pokazywały go w telewizji, z drugiej nie za bardzo było wiadomo kiedy i gdzie to się dzieje. Nie miałam też wtedy jeszcze internetu, a więc nie mogłam wyszukać informacji tak, jak teraz. A za największy skarb z nim związany uważałam fragment przeprowadzonej z nim rozmowy w książce "Boży doping" oraz opisanie jego sylwetki w albumie "Najlepsi polscy sportowcy XX wieku". Potem jakoś na kilkanaście lat to moje zainteresowanie przygasło, aby teraz odżyć na nowo. I to jeszcze jak odżyć. Ale nie będę się tutaj o tym rozpisywać.
Z okazji tej rocznicy Robert Korzeniowski opublikował na swoim fanpage wspomnienie tamtego dnia i w ogóle całej swojej wyczynowej kariery sportowej (bo w dalszym ciągu uprawia sport, ale amatorsko). Aż sobie pozwoliłam skomentować ten wpis. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy kilka dni później tych kilka zdań zostało zalajkowane przez profil. Tego się nie spodziewałam. Nie wiem oczywiście, czy Robert Korzeniowski faktycznie to przeczytał, czy po prostu ma kogoś, kto mu ten profil prowadzi, no ale miło mi się zrobiło, mimo to.
Idź do oryginalnego materiału