Wielokrotnie już pisałam, iż kocham chodzić po górach, a moją jedyną przeszkodą ku temu jest to, iż za bardzo nie mam z kim wyruszyć na zdobywanie kolejnych szczytów. Ostatni wyjazd Towarzystwa Ciemnych Typów do Wisły zbiegł się z moim chorowaniem. Jasne, iż to nie pierwszy i nie ostatni raz, ale cieszyłabym się, gdybym mogła już wtedy z nimi jechać. Ale nic, wszak w życiu nie można mieć wszystkiego. A może nawet, kiedy się na coś poczeka, to bardziej się człowiek z tego cieszy.
Ja zdobywam raczej niskie szczyty, ale są ludzie, którzy wspinają się dużo wyżej ode mnie. Często ryzykując przy tym własnym życiem. Myślę tutaj m.in. o himalaiście Jerzym Kukuczce. Moje szczególne zainteresowanie jego osobą zaczęło się wraz z rozpoczęciem studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, której patronuje. Był 2009 rok, obchodzono 20 rocznicę jego zaginięcia, a co za tym idzie, i śmierci, na Lhotse I. Bogata wystawa zdjęć z jego wypraw w góry skutecznie podziałały na moją wyobraźnie. A iż w moim prostackim mniemaniu tak jakoś głupio nie znać patrona uczelni, do której się chodzi (oj, co by to było, gdybym wtedy była bardziej świadoma tego, iż kilkanaście lat wcześniej ukończył ją sam Robert Korzeniowski), postanowiłam zgłębić wiedzę na temat jego życiorysu. Choćby po to, by nie stać jak święty turecki, kiedy mnie o niego zapytają. Wiele wiadomości już wtedy było w Internecie, a z czasem zaczęły pojawiać się nowe fakty.
O Kukuczce można poczytać nieco więcej chociażby w okolicach jego urodzin, albo śmierci. Zawsze staram się wtedy przeczytać przynajmniej jeden taki artykuł w sieci. Kilka lat temu zdobyłam jedną z jego biografii zatytułowaną "Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście", teraz wypożyczyłam "Mój pionowy świat" napisaną przez samego Jerzego. Podczas czytania wielokrotnie wyobrażam sobie, jak zdobywał kolejny szczyt i jakie widoki mógł widzieć z góry. Zastanawiam się też, co w ogóle mógł wtedy czuć.
Mało się o tym mówi, ale to miała być jego ostatnia tego typu wyprawa. Miał zdobyć Lhotse i przerzucić się na mniejsze wzniesienia. Bo nigdy nie obiecał, iż porzuci góry. Po prostu nie mógłby tego zrobić. A południowa ściana Lhotse nie dawała mi spokoju. Trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale zdobycie jej było największym wyzwaniem himalaizmy z końca lat 80. Po latach Wojciech Kurtyka wspominał:
- Gdy pojawiło się jakieś medialne wyzwanie, możliwość pokazania całemu świata, kto jest najlepszy, wtedy Jurek po prostu ruszał do akcji.
- Chciał udowodnić sobie, iż może to zrobić. Innym nie musiał nic udowadniać, tylko sobie - uściśla żona Kukuczki, Cecylia.
W jej twarzy, oczach i sposobie bycia wyczuwa się pewną melancholię. Szczególnie, kiedy opowiada o swoim mężu z pasją, z wielkim zaangażowaniem, kiedy nagle się ożywia, z jej twarzy nie znika smutek czy też zaduma. Tym bardziej, iż jesień jest sezonem dla dziennikarzy, którzy przyjeżdżają i pytają o męża. Tak jest rok w rok, szczególnie w październiku, kiedy przypada kolejna rocznica jego śmierci. Ale choćby po latach słychać w jej głosie, iż niektóre ze stawianych jej pytań w dalszym ciągu zadają jej ból.
To było w 1989 roku. Kukuczkowie mieszkali na Ligocie (dzielnica Katowic). To były ich ostatnie tygodnie mieszkania na IX piętrze wieżowca na jednym z tamtejszych blokowisk. Za swoje osiągnięcia Jerzy dostał przydział na bliźniaka. Cieszył się, iż wreszcie będzie miał swój własny pokój. On sam znowu wyjechał w góry, tym razem na słynne Lhotse.
Od kilku dni nie było od niego żadnej wiadomości. choćby kilku słów w radiu lub telewizji. Jego żona całe wieczory spędza wręcz przyklejona do radioodbiornika z nadzieją, iż w końcu coś powiedzą. Co prawda listy od Jerzego przychodziły czasami kilka dni po jego powrocie z wypraw. Ale w radiu zawsze można coś usłyszeć.
- Nie czekasz na dobrą czy złą wiadomość. Po prostu na jakąkolwiek. Choćby jedno zdanie - powie po latach.
Przyszedł wtorek, a to już najwyższy czas na jakiś meldunek. W końcu usłyszała dzwonek do drzwi. Pani Cecylia wychodzi na klatkę. Za szklaną szybą pojawia się przyjaciel Jerzego, Janusz wraz z żoną. Oboje patrzą na nią, po czym spuszczają wzrok. Żona Jerzego już więc wie. I to jako pierwsza. To taka żelazna zasada - rodzina musi być za wszelką cenę powiadomiona jako pierwsza, zanim cokolwiek przedostanie się do mediów. One mogą dowiedzieć się później. Bo najgorsze co może być, to dowiedzenie się z telewizji. Zresztą już kilka godzin później do agencji prasowych trafia informacja następującej treści: "Podczas wspinaczki na południowej ścianie Lhotse spadł i poniósł śmierć polski himalaista Jerzy Kukuczka".
Od jakiegoś czasu w rodzinnym domu rodzinnym Kukuczków mieszczącym się w Istebnej funkcjonuje izba pamięci poświęcona znanemu himalaiście. To tutaj Jerzy znajdował czas na odpoczynek, zabawę z Maćkiem i Wojtkiem, swoimi synami, śpiewaniem przy ognisku piosenek Starego Dobrego Małżeństwa oraz przyśpiewek góralskim, po polsku... i po słowacku. Nie potrafił zupełnie tańczyć, za to cudownie śpiewał. No i uwielbiał to miejsce. Przyjeżdżał tutaj głównie po to, aby chociaż przez chwilę uciec od mediów, w domu czasami nie dało się wręcz wytrzymać - kiedy Jurek zaczął zdobywać kolejne szczyty, do domu Kukuczków cały czas ktoś przychodził. Wtedy całą rodziną wsiadali w samochód i jechali do Istebnej.
Nie rozmawiali dużo o górach. Co tam czuł i jak niezwykłą walkę podejmował pani Cecylia dowiedziała się dopiero po jego śmierci.
- Naprawę musieliśmy się natrudzić, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Góry były tylko jego. W domu była rodzina - wyznaje.
To ona oprowadza turystów po izbie. Opowiada im o sprzęcie, o wyprawach, zdobytych szczytach. Aż trudno uwierzyć, iż kiedy poznali się na początku 70. lat, ona nie miała o tym bladego pojęcia. Wspomina, iż poszła wtedy wraz z koleżanką na kawę do jednej z restauracji w Katowicach. Trafili do takiej, w której Jerzy wraz z kolegami z Głównego Instytutu Górniczego świętował swoje urodziny. W lokalu nie było już wolnych miejsc i mężczyzna po prostu zapytał: "Może się panie przysiądą do nas?".
- Skromny i jednocześnie bardzo przyjazny - przyznaje Cecylia - widziałam w jego oczach, iż to dobry i uczciwy człowiek. Spodobaliśmy się sobie i tak od randki do randki...
Nazwisko Kukuczki było już wtedy znane w środowisku polskich miłośników wypraw górskich. Miał też bolesne doświadczenie ze śmiercią. To ona będzie mu towarzyszyć, kiedy w latach 80. będą po kolei ginąć jego przyjaciele i partnerzy.
W 1971 roku jednym z najistotniejszych problemów wspinaczy było zimowe przejście tzw. direttissimy Kazalnicy, będącej najprostszą drogą prowadzącą na szczyt. Ta sama ściana, która latem jest stosunkowo łatwa, zimą stanowiła niesamowite wyzwanie. Chcieli je podjąć krakowiacy pod wodzą młodego Wojciecha Kurtyki.
Kiedy przyjechali do schroniska położonego nad Morskim Okiem, zorientowali się, iż Ślązacy z Harcerskiego Klubu Taternickiego byli już na ścianie. Wśród nich byli Jerzy Kukuczka, Zbigniew Jaworski oraz Piotr Skorupa, z którym Kukuczka wspinał się od lat. Wiedzieli, iż krakowiacy planują swoją wspinaczkę i postanowili ich uprzedzić o jeden dzień.
Krakowiacy byli wściekli. Ruszyli za grupą ze Śląska, a choćby ich wyprzedzili, kiedy tamci postanowili przeczekać dwa dni z powodu załamania pogody. Teraz to Kukuczka i koledzy musieli gonić swoich rywali z Krakowa. Pogoda była beznadziejna, a teren ciężki. Wojciech Kurtyka parł na przód, zostawiając wszystkich z tyłu. Ale Kukuczka też nie odpuszcza. Jako pierwszy wchodzi na półkę skalną. Zaczyna grzać zupę dla kolegów. Tuż za nim jest Skorupa. Jerzy podaje rękę przyjacielowi mówiąc: "Chodź, dawaj". Ale lina jest oblodzona. Piotr łapie za tzw. węzeł Prusika, co okazuje się śmiertelnym błędem - węzeł zaczyna się zsuwać...
- Usłyszałem jakiś niewiarygodny krzyk, pisk i za chwilę głośne rąbnięcie. Nie wiedziałem, co się dzieje, mój partner Tadek Gibiński nie chciał nic powiedzieć. "Idź dalej, wszystko jest w porządku, coś spadło": rzucił. Dopiero nad ranem przyznał, iż Skorupa zginął - wspomina tamten dzień Wojciech Kurtyka. Zrozpaczeni Ślązacy wycofali się ze ściany.
Po latach Kukuczka miał przyznać, iż przez kilka tygodni zastanawiał się czy wrócić w góry, czy też nie. Pasja jednak okazała się silniejsza, ale i niezwykle niebezpieczna. W Dolomitach oderwany od skały kamień trafił go w głowę. Mimo wszystko wspinał się dalej. W Alpach sam spadł osiem metrów w dół z Marmolady. Podniósł się i osiągnął kolejny szczyt. Potem był McKinley na Alasce. Tam ledwo przeżył i stracił kawałek palca. Następnie zdobył Hindukusz. Wszystkie szczyty zdobywa w bardzo dobrym stylu - cały czas wyżej, ale i cały czas trudniej.
W końcu Kukuczka trafia w Himalaje, gdzie pierwsze podejście na Nanga Parbat okazało się porażką. Przed laty, podobnie jak i teraz, wyprawa w najwyższe góry świata była bardzo kosztowna. Aby zarobić odpowiednią kwotę Kukuczka wraz z kolegami malowali kominy. Są choćby znacznie szybsi niż Hutnicze Przedsiębiorstwo Remontowe - podczas gdy konkurent potrzebował na pomalowanie 80-metrowego komina kilka miesięcy, oni robili to zaledwie w tydzień.
- Bo my, proszę pana, malujemy bez rusztowania. Na linach - tłumaczył Jerzy dyrektorowi. Ten w końcu wykłada potrzebne pieniądze. Jeszcze kilka kominów, kilka wizyt w gabinetach i mogą ruszać w najwyższe góry świata.
4 października 1979 roku razem z Andrzejem Czokiem stają na szczycie Lhotse. Nie potrzebują dodatkowego tlenu, co w tamtych latach było ogromnym osiągnięciem. Kolejnym sukcesem był zdobyty w maju 1980 roku Mount Everest. To był ten punkt zwrotny, od którego Kukuczka zawsze będzie szukał nowych wyzwań, nie zadowoli się tym, co banalne, osiągalne dla zwykłych śmiertelników.
Rok później próbuje zdobyć Makalu. W alpejskim stylu z Wojciechem Kurtyką i Anglikiem Aleksem McIntyre. Załamanie pogody powoduje wycofanie się śmiałków. Nie kryją oni swojego żalu, a Kukuczka próbuje przekonać Kurtykę do powrotu na szczyt. Ten jednak oznajmił, iż to już koniec dla niego. Jerzy postanowił spróbować sam zdobyć szczyt. W ten sposób zdobył swój trzeci ośmiotysięcznik. Tak dużo nie osiągnął żaden z polskich himalaistów.
W pierwszej połowie lat 80. stworzył z Kurtyką duet marzeń, himalajski dream team. Wojciech Kurtyka, chociaż jest legendą alpinistycznego świata, a na Zachodzie uznawany jest choćby za mistrza, w Polsce pozostaje w cieniu medialnych nazwisk. Reinhold Messner, człowiek mający w tym świecie niemal patent na nieomylność, nazwał Kurtykę tym, który miał największy wpływ na rozwój wspinaczki w Europie. A więc Kukuczka i Kurtyka postrzegani byli za duet iście egzotyczny. Jerzy to typowy sportowiec, człowiek który zakłócił elitaryzm himalaizmu, Ślązak i elektryk. A więc z jednej strony twardziel, normalny i naturalny człowiek, którego zachwycało zainteresowanie mediów i popularność. Jego znajomi nie ukrywali, iż o nią zabiegał, ponieważ doskonale rozumiał, iż wiąże się to z dofinansowaniem do wypraw, ale też wynikało ze zwyczajnego cieszenia się z swoich przysłowiowych "pięciu minut". Jurek był też tradycyjnym katolikiem z krzyżykiem na szyi, który w niedziele chodził na Msze święte. Po drugiej strony stanął z kolei Wojciech Kurtyka, wyjątkowo inteligentny facet ze skłonnościami do filozofowania, posiadający duszę artysty, niezwykle dbający o formę wypowiedzi, wiecznie poszukujący prawdy o absolucie, będący ucieleśnieniem elitaryzmu, syn pisarza Henryka Worcella, w miarę możliwości unikający mediów, gdyż według niego wywiad jest przyznaniem się do własnej słabości - próżności. Jurek był przekonany o tym, iż opatrzność chroni go przed śmiercią. Wojtkowi wyobraźnie podsuwała najgorsze możliwe obrazy śmierci. W efekcie w wyprawach z udziałem Kurtyki doszło zaledwie do jednego, niezbyt groźnego wypadku.
Według Janusza Kurczaba powyższy duet był prawdopodobnie najlepszym zespołem w historii polskiego himalaizmu. Wspólnie zdobyli 3 ośmiotysięczniki w ciągu 2 lat. Wydawało się nawet, iż w stanie są zdystansować całą elitę światowego himalaizmu. Bo wszelkie przeciwności po prostu się uzupełniały - Jurek był niezłomny i z żelazną konsekwencją dążył do osiągnięcia zamierzonego celu, Wojtek miał spore możliwości techniczne. To było dobre połączenie. Ich trawers Broad Peaków przeszedł do historii himalaizmu. Rozstali się zaraz potem, schodząc po udanej wyprawie.
Jurek w pewnym momencie chciał iść na tzw. Świetlistą Ścianę w Gaszerbrum IV. Kurtyka jednak odmówił, chociaż to było jego marzeniem, argumentując to złą pogodą. Potem Kukuczka w swojej książce wyraził rozczarowanie, iż jego partner nie chciał z nim iść. Ta próba była błędem w sztuce, nie powinno wchodzić się w takie monstrum, prawie trzy kilometry, kiedy pułap chmur sięga sześciu tysięcy metrów, a każdego dnia po południu prószy śnieg. Nie wchodzi się w takich warunkach w stylu alpejskim, kiedy nie ma już odwrotu.
Mimo to trudno jest mówić o Jerzym Kukuczce jako o szaleńcu. Zaprzecza temu chociażby sam Wojciech Kurtyka:
- Nie, Jurek wierzył, iż człowiek potrafi wytrzymać o wiele więcej, niż to się utarło, organizm ludzki według niego jest o wiele mocniejszy, niż się mówi, zaś wypadki to są po prostu... wypadki. Jakby nie zdawał sobie sprawy, iż na przykład można umrzeć z wyczerpania. A przecież siła ludzka w końcu się kończy. Jurek myślał, iż zawsze można coś zrobić, zawsze można mieć wpływ na swój los.
Kiedyś choćby Jerzy przyznał przyjacielowi, iż gdy nie udało mu się zdobyć upatrzonej góry, to pytał w duchu Najwyższego: "Boże mój, dlaczego nie pozwoliłeś mi wejść, przecież nic złego nie zrobiłem".
Inny przyjaciel Jerzego Kukuczki, Janusz Majer wspomina, jak kiedyś siedzieli wspólnie pod Świetlistą Ścianą. Jerzy patrzył na nią i opowiadał, w jaki sposób można ją ugryźć, którędy pójść. Wrócili do bazy i wtedy pogoda naprawdę się popsuła. Trzech z nich postanowiło, iż chcą schodzić. Wojtek Kurtyka też chciał schodzić. Tylko Jerzy nie chciał. Miał takie podejście, iż jeżeli zapłacili za zdobycie ściany, to powinni spróbować to zrobić. Ta sytuacja podziałała niczym katalizator:
- Sporą rozbieżność między nami można było zauważyć już przy wyznaczaniu celów. Ja wybierałem te góry, gdzie mogłem podziwiać naturę, cieszyć się wyzwaniami. Jurek był mentalnie w pełni ustawiony na największe wysokości. Gdy ja ujrzałem szczyt Trango Tower, spędziłem tam ranek i byłem tak roztrzęsiony, iż ciężko mi było dojść do siebie, byłem jak po jakimś ciężkim kataklizmie wewnętrznym, tak to porażająco odebrałem. A on? Nie sądzę, by w ogóle zrobiło to na nim jakieś wrażenie. Góra i tyle, choćby niezbyt wysoka. Jurek chciał tylko gonić Messera - twierdzi Kurtyka.
Coraz częściej dochodzi między nimi do kłótni, choćby z błahych powodów. Ich rozstanie było niezwykle symboliczne. Schodzili znajdującym się w północnej części Pakistanu lodowcem Baltoro i w pewnym momencie jeden skręcił w lewo, a drugi w prawo. Kukuczka skręcił na liczący niespełna siedem tysięcy Biarchedy, a stamtąd na przełęcz Masherbrum La i do doliny Hushe. Kiedy zobaczył go miejscowy nauczyciel, nie wierzył, iż Jerzy przeszedł stamtąd samotnie, bo do tej pory udało się to jedynie pewnej grupie amerykańskich przewodników. Jurek tylko wzruszył ramionami i nie starał się go choćby przekonywać. Za to próbował przekonać Kurtykę do dwóch zimowych wypraw i udziału w wyścigu po 18 ośmiotysięczników, jednak bezskutecznie. Kukuczka zakładał, iż zimą zdobędą dwa z nich i ruszą w pogoń za Messenerem.
- Dla Jurka to było zupełnie naturalne, gdyż on traktował wspinaczkę jako sport. Dla mnie było to wręcz niedopuszczalne - wyjaśnia dziś Kurtyka.
Kukuczka miał jednak trochę racji - kolejne ośmiotysięczniki zdobywał, jeden po drugim. W styczniu 1985 roku wraz z Andrzejem Czokiem zdobyli Dhaulagiri, miesiąc później z Andrzejem Heinrichem Cho Oyu. W lipcu tego samego roku wspiął się razem z Andrzejem Heinrichem, Sławomirem Łobodzińskim i Meksykaninem Carlosem Carsolio na Nanga Parbat. Ten ostatni, wtedy 23-letni debiutant, został potem czwartym człowiekiem, któremu udało się zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki. Tak opisuje swoje spotkania z Kukuczką: "Spotkałem go w bazie Rupal. Miałem pożyczony sprzęt, taki domowej roboty. A miałem przecież spotkać legendarnego Kukuczkę, najlepszego himalaistę świata... Co on pomyśli, gdy mnie zobaczy? Byłem bardzo zawstydzony. Gdy dotarłem do bazy, zobaczyłem, jak Kukuczka z Heinrichem cerują swoje ubrania. Mieli takie jak ja, domowej roboty, tyle iż z rosyjskich materiałów. Później spotykałem w swoim życiu wielu wysportowanych atletów, którzy nie wytrzymywali na największych wysokościach w ekstremalnych warunkach. Po prostu siadali psychicznie. A niepozorny Kukuczka ze swoimi przerzedzonymi włosami, brakami w uzębieniu i sporawym brzuchem, chyba od wódki, był tak niezwykle silny psychicznie... to na pewno był najsilniejszy facet, jakiego w życiu spotkałem. jeżeli mu coś nie szło, po prostu co chwila rzucał to wasze charakterystyczne słowo na k, ale nigdy się przy tym nie skarżył i nie rezygnował.
Do końca 1985 roku zdobył dziewięć szczytów. Kolejny, 1986 rok, przyniósł kolejne rekordy. W styczniu wraz z Krzysztofem Wielickim zaliczył pierwsze zimowe wejście na Kanczendzongę. W lipcu z Tadeuszem Piotrowskim zdobyli K2. W listopadzie razem z Carsolio i Arturem Hajzerem wspiął się na Manaslu. Chociaż wszystkie z nich zdobył w pięknym stylu, to na kilku z nich stracił przyjaciół.
Na Nanga Parbat blok skalny zabił Piotra Kalmusa. Na Kanczendzondze z wycieńczenia zmarł przyjaciel Jerzego, Andrzej Czok. Jak twierdzi Cecylia Kukuczka, ta śmierć zabolała go najbardziej. W końcu razem zdobywali swoje dwa pierwsze ośmiotysięczniki. Czok, chociaż na pozór najtwardszy z nich wszystkich, po prostu zaczął gasnąć. Prawdopodobnie gdyby Kukuczka zdał sobie sprawę z sytuacji i sprowadził go na dół, zamiast kontynuować atak na szczyt, to uratowałby przyjaciela. Na K2 zginął Tadeusz Piotrowski - zgubił po drodze raki, a spadając, dosłownie zsunął się po Kukuczce. Jerzy nic nie mógł zrobić, jedynie wbił się z całej siły w ścianę, aby samemu przeżyć. Podczas nieudanej wyprawy na Lhotse zginął Rafał Chołda - Kukuczka w pewnym momencie odwrócił się i zauważył, iż po prostu go nie ma.
Mimo to szedł dalej, chociaż wiedział, iż z Messnerem już przegrał. Jego największy rywal w 1986 roku zdobył Lhotse, miał więc cały komplet. Jerzy musiał zadowolić się drugim miejscem.
W lutym 1987 roku wraz z Arturem Hajzerem wszedł na Annapurna. Aż w końcu 18 września 1987 roku, również z Arturem Hajzerem, zdobył Sziszapangma. W ten sposób osiągnął wyznaczony cel.
- "Stało się... Wszystko dociera do mnie powoli. Jak zawsze na tej wysokości, musi torować sobie drogę przez zmęczenie, łomot spracowanego serca, oddech szarpany głodem tlenu. I nie potrafię w sobie wyzwolić euforii proporcjonalnej do przeżycia" - napisał potem Kukuczka w swojej autobiografii.
Gdy w pewnym momencie zbliżył się na odległość dwóch szczytów do Messnera, szansa na wygranie tego wyścigu stała się realna. Jednak po latach istnieje przekonanie, iż nie należy tego pojmować w tych kategoriach, ponieważ Messner zaczynał dziewięć lat wcześniej, a więc Polak nie miał większych szans w pokonaniu go. A jednak sam Kukuczka przyznał, iż zajął wicemistrzostwo w konkurencji 4 razy 8000, co wskazuje, iż wyścig jednak był. A gdyby Messner się zawahał, czy też przegrał z pogodą, sprawa byłaby otwarta.
Reinhold Messner do dzisiaj uważany jest za fenomen i człowieka numer 1 w himalaizmie. Nie tylko jako pierwszy zdobył czternaście ośmiotysięczników, ale też wszedł na Mont Everest bez tlenu, zdobył Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów, a choćby przejechał na nartach Antarktydę. W końcu człowiek, który był idolem Jerzego Kukuczki. Cztery lata starszy od Polaka. A jednak to on stwierdza, iż pomiędzy 1980 a 1986 rokiem Kukuczka był najsilniejszym wysokogórskim wspinaczem na świecie. Messner nie był już tak silny, chociażby ze względu na wiek. Okres jego świetności przypadł na okres, kiedy Jerzy wspinał się po Alpach. Jerzy wszystkie swoje szczyty zdobył w zaledwie 12 wypraw, Messner miał ich 18. Polak był silniejszy, ale to Włoch miał taką przewagę, iż nie było szansy, aby nawiązać rywalizację. Messner był na uprzywilejowanej pozycji, mógł więc dać sobie spokój z wyścigiem.
Zresztą choćby o tym nie myślał. Wiedział, iż jeżeli nie zginie w górach, to zdobędzie je wszystkie. W 1982 roku w ciągu zaledwie dwóch miesięcy wszedł na trzy ośmiotysięczniki. Nie tylko znał więc swoje możliwości, ale i miał sporą rezerwę czasową. Dwa lata później zamiast zaliczać kolejne ośmiotysięczniki, Messner zdecydował się na ponowne przejście dwóch Gaszerbrumów. To pokazuje, iż nie spieszył się, ale realizował swoje założenia i idee.
W Jerzym Kukuczce imponowała mu odporność i surowość, z jaką traktował siebie samego. To, iż potrafił marznąć, cierpieć, głodować, a i tak w końcu wchodził na szczyt. I to go czyniło najlepszym wspinaczem tamtych lat. W muzeum Massnera stoi popiersie Jerzego Kukuczki wykonane w brązu. Stoi wśród najwybitniejszych wspinaczy, takich jak Andreas Heckmair czy Walter Bonatti. Podkreślił tym samym, iż Kukuczka znajduje się w jednej grupie z najlepszymi. Jak mówi Messner, jego wejście w 1986 roku wraz z Tadeuszem Piotrowskim na K2 było wręcz niezwykłe.
Messner przyznaje, iż Kukuczka miał lekką nadwagę, ale potrafił zamienić to na swój atut. I dodał, iż nie będzie nigdy za nic krytykować Jurka. To, czego żałuje, to sytuacja, kiedy jadąc w 1982 roku na Cho Oyu zaprosił z Polski jedynie Wojtka Kurtykę. Poza tym było z nim kilkoro wspinaczy z Europy Zachodniej. Z perspektywy czasu wie, iż powinien zaprosić ich obu.
Jako przyczynę śmierci polskiego himalaisty wskazuje presję mediów. W końcu po zdobyciu wszystkich ośmiotysięczników oczekiwania były tak wielkie, iż Kukuczka chyba nie do końca miał wpływ na to co dalej robić i jaki sobie obrać cel. Zresztą Włoch sam przyznał, iż i on dwukrotnie poległ na tej ścianie - w 1975 i w 1989 roku. Powiedział wtedy swoim przyjaciołom, iż nie jest wystarczająco silny, aby na nią wejść. To było wiosną, a Jerzy przyjechał jesienią i chyba czuł za duże ciśnienie, iż musi to zrobić. Na tej wysokości, w takich warunkach wypadek zdarzyłby się każdemu.
Himalaiści pierwszy raz spotkali się w 1979 roku na Lhotse. Porozmawiali o wyprawach na Nanga Parbat. Jednak dopiero wtedy, gdy Kukuczka zdobył Mount Everest, a także po tym, jak z Wojciechem Kurtyką zrobili trawers Broad Peaków, był już bardzo dobrze kojarzony w środowisku. Wszedł w pięknym stylu na Gaszerbrum II, a więc dokonywał rzeczy, które chciał robić Messner. Rywal zaczął się interesować jego dokonaniami. Z czasem jeszcze Erhard Loretan miał podobne osiągnięcia w wyprawach na ośmiotysięczniki. Jerzy Kukuczka poszukiwał nowych dróg, wchodził zimą samotnie na Makalu. Większość himalaistów wspinała się na ośmiotysięczniki na grzbietach jaków, co nie było wspólne z ideą alpinizmu. Kukuczka, Loretan i Messner zaliczani byli do tych, którzy posiadali największą klasę. Dzisiaj mówi się też, iż himalaiści są szybsi niż dawne gwiazdy. Wchodzi choćby spore grono kobiet. Ktoś im przymocowuje liny, a oni gwałtownie po nich wchodzą. Zapomina się o tych, którzy wyznaczyli te nowe trudne trasy i zimowe wejścia.
Wspinanie jest ryzykowne i Jerzy Kukuczka to wiedział. Co ciekawe, Polacy mieli niezwykle silną grupę wspinaczy, gdzie jeden drugiego pchał do przodu. Kiedy kilkoro z nich zginęło istniała nadzieja, iż Kukuczka zrezygnuje, zejdzie na niziny i po prostu zacznie szukać nowych wyzwań, takich jak wyprawy na coś bezpieczniejszego - Antarktydę lub pustynię.
Messner przyznaje też, iż nie miał okazji, aby poznać żonę lub dzieci Jurka. Za to kilka razy porozmawiali ze sobą w górach. Przyznaje, iż Kukuczka zawsze był bardzo miłą osobą, bardzo otwartą, lubiącą napić się wina z innymi wspinaczami, a następnego dnia z rana startował na szczyt.
Być może Messner miał rację - Jurek mógł zejść na niziny i tam szukać nowych wyzwań. Francuz Jean Louis Etienne zaproponował mu przeprawę przez Antarktydę, ale on ją odrzucił. Swój największy cel osiągnął w Himalajach. Kurtyka określa to "obsesyjną wręcz żądzą pokonywania kolejnych szczebli".
Znany szwajcarski naukowiec, dr Oelz, badał himalaistów. Ustanowił przy tym jednostkę nazywaną imperatywem sukcesu. Jerzy miał bardzo wysoki jej współczynnik.
Tomasz Malanowski, współautor autobiograficznej książki Jerzego Kukuczki "Na szczytach świata" pod koniec lat 80, załatwił Kukuczce jedną z pierwszych komercyjnych reklam. "Siła, sprawność, wytrzymałość" - tak brzmiał slogan reklamowy specyfiku trzymanego przez Jerzego. Reklamę można było zobaczyć głównie na Śląsku, gdzie czczono go niczym Boga. Cieszyło go, kiedy robił zakupy bez kolejni, albo dostawał kolejne ordery od lokalnych władz. Z daleka go rozpoznawano, kiedy podjeżdżał swoim maluchem z charakterystyczną rejestracją KT 8000, załatwioną mu przez koleżankę z klasy pracującą w wydziale komunikacji. Bardzo lubił ten pojazd, często przekomarzał się ze swoim przyjacielem Ryszardem Wareckim, czyj maluch ma "więcej jadu". niedługo zamienił go na poloneza, a tego na toyotę corollę, jeden z niewielu takich samochodów na Śląsku. Niedługo przed pechową wyprawą na Lhotse, sprowadził z Niemiec volkswagena passata, jeden z pierwszych modeli o opływowych kształtach. Dzięki temu wyróżniał się w Katowicach. Cieszyło go to, bo samochód był jego drugim żywiołem, a za kierownicą mógł siedzieć godzinami. Był ulubieńcem mediów, i choć nie przepadał za dziennikarzami, to zawsze starał się być wobec nich miły.
Pod koniec jego życia pojawił się wywiad, w którym wyznał: "Z upływem lat widzę, iż alpinizm to jednak coś więcej niż sport". Może to południowa ściana Lhotse była owym "czymś więcej"? A może, jak sądzi Ryszard Warecki, "było to czysto komercyjne wejście, które zapewniało zdobywcy miano najlepszego". Najbliżsi przyjaciele odradzali mu to, ale dalsi podpuszczali pytając: "Messner nie wszedł, ale ty Jurek chyba wejdziesz?". Dał się podpuścić.
Cecylia Kukuczka protestowała. Z każdą jego wyprawą bała się coraz bardziej. Himalaizm to prawo serii, niemal na każdej wyprawie ktoś ginął. Zresztą wszystko było na nie, poza finansami. Jerzy chyba jako jeden z nielicznych nie miał wątpliwości. Kiedy na lotnisku w Warszawie pada pytanie od dziennikarza po co adekwatnie to robi, on odpowiada: "A dlaczego rezygnować, skoro tak dobrze idzie?"
Po opuszczeniu wioski Chuckung dochodzi się na niewielki szczyt położony na wysokości 5,5 tysiąca metrów - Chuckung Ri. Stamtąd widoczna jest cała ściana - jest potężna i robi wrażenie. choćby idąc pod Everest, południowa ściana Lhotse już z daleka przytłacza swoją potęgą najwyższy szczyt świata. Od podstawy kotła do szczytu są prawie cztery kilometry niemal idealnie pionowej skały gdzie nie gdzie pokrytej śniegiem. Jej niezwykłość dostrzega się jednak dopiero podczas zachodu słońca, kiedy pławi się w czerwono - złocistych barwach.
W tamtych dniach pogoda na Lhotse nie dopisywała. Większość obozu zeszła do bazy. Na górze zostali tylko Kukuczka i Ryszard Pawłowski. Chcieli chociaż spróbować. Wiedzieli co ryzykują, byli zmęczeni, ale decyzja była jak najbardziej świadoma. Po trzech dniach marszu byli na wysokości ponad 8 tysięcy metrów. Szczyt był tuż - tuż, a oni szykowali się na decydujący atak.
Wcześnie położyli się spać. Trochę rozmawiali. O dziewczynach, samochodach, futbolu, polityce, bo w Polsce Mazowiecki tworzył pierwszy rząd. Kukuczka bardzo go dopingował, tak samo jak całej Solidarności. Przed snem powtórzył sobie angielski, który przydawał mu się w kontaktach z zachodnią prasą.
Nazajutrz wstali po 4 rano. Pogoda dopisała. Zjedli coś słodkiego, wypili ciepły napój. Do szczytu brakowało im około 500 metrów. Nie wiedzieli co ich czeka, byli wręcz przygotowani na to, iż do bazy, gdzie czekała na nich reszta, będą wracać po zmroku.
Wyruszyli o 8. Jerzy zaproponował, iż poprowadzi pierwszy wyciąg, Pawłowski miał asekurować. Wspinali się na cieńszej, ale dłuższej, bo 80-metrowej linie. Jerzy założył dwa przeloty. Udało mu się przejść już ponad 50 metrów, kiedy nagle zaczął się zsuwać. Wbrew pozorom to normalne i takie rzeczy często się zdarzają wspinaczom górskim. Ale jakiś przelot zawsze zadziała. Jednak drugi przelot też nie zadziałał, a Jerzy zsuwał się coraz szybciej i zaczął obijać o skały. Ryszard spojrzał w górę. Wiedział, iż całe uderzenie przejdzie na niego, a wtedy zginie. Instynktownie skulił się i zacisnął przyrząd do asekuracji. Nagle lina zahaczyła o skałę i przerwała się. Pawłowski zdążył spojrzeć na Jurka, który spadał trzy kilometry w dół do kotła. Został sam z kawałkiem liny w ręce.
***
W Istebnej skończył się weekend. Cecylia wraz z 9-letni Maćkiem wróciła do Katowic. Chłopiec musiał iść do szkoły. Młodszy z synów, 4-letni Wojtek, został u cioci w górach. Szkoda było pięknej pogody, jaka trwała wtedy w kraju. Dorosły już Wojciech przypomina sobie sen, który wtedy śnił:
Byliśmy z tatą w windzie. Nie chciała się zatrzymać. Tata naciskał stop, ale nie zadziałał. Ktoś krzyknął i zaczęliśmy spadać. Obudziłem się. To była czwarta rano. W Himalajach była 9. Rano przyszła wiadomość, iż tato zginął. Nie wierzysz mi, co? Nie ważne, tak właśnie było.