"Usłyszałam, że wrócą po mnie i posadzą na butelkę". Uciekli do Polski z kraju "ludożercy"

REKLAMA
W Warszawie pobili Antona, bo myśleli, że jest Rosjaninem. W Krakowie gonili go, bo zobaczyli w nim Ukraińca. Z Białorusi uciekł, gdy Łukaszenka chciał go wyciąć jak raka. - Ucieczki zapewniają mi przetrwanie - mówi w rozmowie z tokfm.pl 29-letni onkolog.
REKLAMA

Na ulicach Warszawy został wzięty za Rosjanina. Nie udało mu się uciec. - Na przystanku dwóch Polaków usłyszało, że rozmawiam przez telefon po rosyjsku. Stojący obok faceci krzyknęli, że "mój" naród napadł na Ukrainę i że nie mam czego szukać w Polsce. Poczułem mocne szturchnięcie, więc zacząłem biec. Dopadli mnie i obili mi twarz - mówi Anton Moroz.

REKLAMA
Zobacz wideo

W Krakowie inna grupa Polaków pomyliła język rosyjski z ukraińskim. Anton usłyszał, że panoszy się w Polsce, odbiera tutejszym pracę i wystawia rękę po zasiłki. Znowu zrobiło się gorąco. Jednak tym razem nie dał się złapać. - Można powiedzieć, że ucieczki zapewniają mi przetrwanie - gorzko uśmiecha się 29-latek.

Jak dodaje, dwie ucieczki przed Polakami są niczym w porównaniu do tej przed Łukaszenką. Wyjeżdżając z ojczyzny, zostawił wszystko: dziewczynę, rodziców i rozpoczynającą się karierę onkologa. Jest jednym z ponad ćwierć miliona obywateli Białorusi, którzy - według tamtejszego urzędu statystycznego - po 2020 roku opuścili swój kraj. W rzeczywistości ta liczba może być większa, bo nie wszystkie wyjazdy są odnotowane w białoruskich papierach. Jednak nawet te oficjalne 260 tysięcy to dużo w społeczeństwie, które liczy już tylko 9,15 mln ludzi.

- Po sfałszowanych wyborach prezydenckich w 2020 roku, protestach i represjach ruszyła fala naszych ucieczek. Jak tak dalej pójdzie, to Białoruś opustoszeje. Głównie z młodych, utalentowanych i niezależnie myślących ludzi, którzy dla Łukaszenki są jak rak do wycięcia albo zgładzenia chemią - tłumaczy Anton.

- A dla Polski kim jesteś? - pytam.

REKLAMA

- Kelnerem, który podaje drinki. Przyznasz, że to o wiele lepsze niż bycie nowotworem w Białorusi. Chcę znów być lekarzem, dlatego ubiegam się o uznanie w Polsce mojego dyplomu medycznego, ale natrafiam na bariery formalne i językowe. Dla mnie jednak najważniejsze, że czuję się tutaj bezpiecznie. Te dwie moje małe ucieczki przed Polakami tego nie zmieniają. Nawet nie umiem ci tego wytłumaczyć - wzdycha mój rozmówca.

"Ludzie Łukaszenki grozili, że posadzą mnie na butelkę"

Maryna Kiyavets jest inżynierką i chemiczką. Z laboratorium w białoruskich wodociągach została zwolniona za komentarz w mediach społecznościowych. Reżim akurat zamknął Towarzystwo Języka Białoruskiego, a ona się temu sprzeciwiła. Napisała, że jak tak dalej pójdzie, to wszyscy jej rodacy, którzy mówią po białorusku, a nie po rosyjsku zostaną uznani za terrorystów. To przelało czarę goryczy.

- Pierwsze problemy w pracy miałam, gdy po sfałszowanych wyborach w 2020 roku wyszłam z innymi na ulice. Chciałam pokazać swoją niezgodę na to oszustwo. Potem dostałam grzywnę za to, że spacerowałam z białym balonikiem i czerwonym parasolem (biało-czerwono-biała flaga Białorusi jest symbolem oporu przeciwko reżimowi Łukaszenki – przyp. red.). Szef wzywał mnie na dywanik i powtarzał, że muszę zgadzać się z władzą, bo mam kierowniczą posadę. Nie mogę mieć swojego zdania, bo inaczej zostanę zwolniona. W końcu tak się stało - mówi.

Maryna dostała wilczy bilet. Nie mogła już znaleźć pracy, w jakiej wykorzystałaby swoją wiedzę i umiejętności. Jedynym miejscem, z którego nie odesłano jej z kwitkiem, był sklep kosmetyczny. Wzięła tę robotę, bo miała na utrzymaniu trójkę dzieci. Jednak władza o niej nie zapomniała.

REKLAMA

- Pewnego dnia do mojego mieszkania wpadli milicjanci z oddziału ds. zwalczania przestępczości zorganizowanej. Zakuli mnie w kajdanki i nakierowali na mnie kilka karabinów. Inni wyrzucali wszystko z szaf i szuflad. Głośno przy tym krzyczeli. Prosiłam, żeby chociaż wypuścili moje dzieci, bo bardzo się bały. Zgodzili się i mój tatuś wyprowadził wnuki na plac zabaw. Gdy wrócili, mnie już nie było. Nie wiedzieli, co się ze mną stało - wspomina.

Milicjanci przewieźli ją do aresztu. Wepchnęli do pokoju, gdzie musiała rozebrać się do naga i kucać. Niby rewizję osobistą prowadziła funkcjonariuszka, ale w pomieszczeniu pod sufitem wisiały kamery. Maryna była więc pewna, że na monitorach widzą ją strażnicy. - To było upokarzające - podkreśla.

W jej celi było gorąco i duszno, ale okien nie mogła otwierać. W nocy zapalali światła i głośno puszczali muzykę. Nie pozwalali jej wychodzić na spacerniak ani pod prysznic. Nie przekazali jej paczki od ojca, bo mówili, że politycznym się nie należy. Chciała z niej dostać choćby wodę mineralną, ale wskazali jej kran i powiedzieli: "Tu cieknie, pij".

Na przesłuchaniach żądali, by przekazała hasła do swoich mediów społecznościowych. Gdy odmówiła, próbowali włamać się do jej telefonu. Okazało się, że zatrzymali ją za "udostępnianie materiałów ekstremistycznych". A chodziło o to, że Maryna podała dalej informację o żołnierzach Putina, którzy zbombardowali w Ukrainie dom dziecka.

REKLAMA

- Ostatecznie dostałam za to w przeliczeniu ok. 1000 euro grzywny i po pięciu dniach wypuścili mnie do domu. Usłyszałam od jednego z funkcjonariuszy, że na tym nie koniec. Bo wrócą po mnie i następnym razem posadzą na butelkę. To oznaczało, że mnie zgwałcą. Grozili też, że trafię na wiele lat za kraty, a moich synów przeniosą do domów dziecka. Każdego do innego. Zrozumiałam, że nie żartowali. Bałam się. Nie tyle o siebie, co o dzieci. Wiedziałam, że służby mogą złamać im życie – opowiada Maryna Kiyavets.

Mąż jej powiedział: "Doigrałaś się!". Teraz współpracuje ze służbami

Po powrocie do domu bała się nawet zasnąć. Miała wrażenie, że lada chwila po nią wrócą. Całe noce analizowała groźby, które słyszała od milicjantów. Doszła do wniosku, że może już tylko uciec z kraju. - Skontaktowałam się z Centrum Białoruskiej Solidarności w Warszawie, które pomogło mi załatwić wizy. Dostałam też kontakt do Białorusinki mieszkającej w Polsce, która znalazła dla mnie i dzieci miejsce w warszawskim hostelu. Sama po 2020 roku uciekła z Białorusi do Ukrainy. A gdy tam wybuchła wojna, przeniosła się do Polski - mówi.

Maryna miała 33 lata, gdy była zmuszona zacząć życie na nowo. Siebie i dzieci spakowała do trzech walizek, bo więcej nie mogła wziąć do autokaru. W Białorusi zostawiła ukochanych rodziców, brata, babcię i najbliższe przyjaciółki. Przy pożegnaniu nie było jednak łez. Wszystkim powiedziała, że jedzie z synami do sanatorium. - Wiedziałam, że po mojej ucieczce zostaną wezwani na przesłuchania. Im mniej wiedzieli, tym było dla nich bezpieczniej. Nie chciałam im zaszkodzić – tłumaczy.

Nie powiedziała też mężowi. Bała się, że nie pozwoli na wyjazd ich dzieci z kraju. Od samego początku potępiał ją za to, że sprzeciwia się Łukaszence. - Mówił, że mam siedzieć i milczeć. Gdy milicja mnie zatrzymała, powiedział: "Doigrałaś się!". Teraz współpracuje ze służbami Łukaszenki, które mnie ścigają. Słyszałam, że po powrocie do Białorusi grozi mi już 14 lat odsiadki – opowiada.

REKLAMA

Chwile grozy przeżyła, gdy autokar zatrzymał się na granicy. Bała się, że białoruscy pogranicznicy wywleką ją z autobusu i od razu trafi do więzienia. Pomogło jednak szczęśliwe zrządzenie losu. - Akurat tego dnia popsuł im się system komputerowy. Nie mieli dostępu do bazy nazwisk ludzi, których reżim ma na oku. Zostałam więc przepuszczona przez granicę bez żadnych pytań – uśmiecha się Maryna.

Dopiero jakiś czas później zadzwoniła do rodziców i przyznała się, że jest już w Warszawie. Posmutnieli, ale też odetchnęli z ulgą. Wiedzieli, że w Polsce białoruskie służby nie dosięgną Maryny ani jej dzieci.

Tylko babcia się zdenerwowała. Bo Polska to dla niej straszny kraj z propagandy Łukaszenki: bieda, puste pułki w sklepach i te wojska NATO, które w każdej chwili gotowe są napaść na Białoruś. - Zawsze była wpatrzona w telewizor, gdzie na okrągło są puszczane bzdury. Nieraz mówiłam: "Babciu, kocham cię, ale nie rób tego. Nie oglądaj tej propagandy, tylko rozejrzyj się wokół siebie. Popatrz na ludzi, którzy cierpią przez reżim". Nigdy nie dała się przekonać – wspomina moja rozmówczyni.

Białoruskie dzieci słyszą od polskich: Jesteście od Łukaszenki!

Do Polski trafiła bez pieniędzy ani bez znajomości języka. Poszukiwanie tutaj pracy utrudniło jej jeszcze to, że jeden z jej synów ma niepełnosprawność intelektualną i Maryna musi się nim opiekować w domu. - Bardzo źle na niego wpłynęło moje zatrzymanie w Białorusi. Gdy milicjanci wpadli do naszego domu z karabinami, nawet nie płakał, tylko wył. Gdy mnie wypuścili z aresztu, zauważyłam, że był bardzo wystraszony i miał problemy z mówieniem - opisuje Maryna Kiyavets.

REKLAMA

Od państwa polskiego dostała azyl i wsparcie finansowe, np. dodatek mieszkaniowy i 800 zł na dzieci. Pracuje dorywczo: sprząta i pomaga sąsiadce, która jeździ na wózku. Musiała jednak wynieść się z Warszawy, bo nie mogła znaleźć mieszkania. - Właściciele mówili, że nie wynajmują samotnym matkom z dziećmi, a tym bardziej białoruskim. Myślałam, że boją się mojej niewypłacalności. Proponowałam więc, że zapłacę podwójną kaucję. Nic to nie dało. Nie rozumiałam tego, bo jestem obowiązkowa. Zawsze stanę na głowie, żeby opłacić wszystkie rachunki – podkreśla.

Mieszkanie znalazła w Białymstoku. Tam też zapisała jednego syna do zerówki, a drugiego do szkoły średniej. Nie mówią, że są dyskryminowani. Maryna jednak słyszy o tym od innych białoruskich matek. - Czasem nasze dzieci słyszą od polskich, że są od Łukaszenki i jako takie pozostają groźne. Przecież maluchy same tego by nie wymyśliły. Powtarzają słowa, które słyszą w domach. Więc muszę wyjaśnić: to nie my jesteśmy straszni, tylko Łukaszenka. Rozpętał wojnę przeciwko swojemu narodowi. Zamyka ludzi w więzieniach, nakazuje ich katować i gwałcić. Jest ludożercą, który nasze cierpienie ma za nic – ocenia.

Z tego powodu nie wierzy w oficjalne dane białoruskiego urzędu statystycznego, według których po 2020 roku ponad ćwierć miliona Białorusinów opuściło swój kraj. - Myślę, że jest ich o wiele więcej. Uciekają każdego dnia i będą to nadal robić. Bo tam jest coraz gorzej. Nawet jeśli ktoś jest potulny wobec Łukaszenki, to nie ma żadnej gwarancji, że nie spotkają go represje. Wystarczy, że w mediach społecznościowych przeczyta niepochlebny komentarz o dyktatorze, powie o tym innemu, a ten na niego doniesie. Nikt tam nie jest bezpieczny. Moją przyjaciółkę chcą teraz zwolnić z pracy tylko dlatego, że zna się ze mną. Nic złego nie zrobiła – mówi.

Jej zdaniem Łukaszenka skrzywdził już tylu ludzi, że teraz po prostu się ich boi. - Wie, że Białorusini nie zapomną mu swoich krzywd i że musi kiedyś ponieść karę. Dlatego też boi się włączyć do wojny z Ukrainą. Bo jak rozda Białorusinom karabiny, to nie może mieć pewności, że nie skierują ich przeciwko niemu – tłumaczy Maryna.

REKLAMA

Koszmar Białorusinów. "Nic nie mówiliśmy, tylko płakaliśmy"

Wracam do 29-letniego Antona, który w Białorusi był onkologiem, a w Krakowie podaje klientom drinki. Do Polski uciekł rok temu, czuje się tu bezpiecznie, ale dalej nie do końca umie opowiedzieć, co przeżył. Jego zdania się rwą i przechodzą w westchnięcia.

W 2020 roku uczestniczył w protestach przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Ale wtedy go nie złapali. Zrobili to dopiero po dwóch latach, gdy kolega na niego doniósł. Opowiedział, o ich rozmowach, w których obaj potępiali Łukaszenkę i śmiali się z niego. - Nie mam mu za złe, bo go złamali. Jest ojcem, więc pewnie grozili, że odbiorą mu dzieci. Nie wiem, jak było. W każdym razie gdy mnie zatrzymali, mówili, że jestem zdrajcą i że rozsyłałem wywrotowe materiały. Prawdopodobnie chodziło im o jakieś linki do wypowiedzi opozycjonistów, ale dowodów chyba nie mieli. To im nie przeszkodziło mnie więzić ponad tydzień. Bili, rozbierali do naga, robili mi straszne rzeczy... - tu Anton przerywa.

Kiedy go wypuścili, od razu zaczął przygotowywać ucieczkę do Polski. Namawiał swoją dziewczynę, by z nim pojechała, ale odmówiła. Musiała opiekować się chorą matką. - Gdy już byłem w Polsce i do niej dzwoniłem, to nic nie mówiliśmy, tylko płakaliśmy. Nie było słów. Potem powiedziała, że już nie wrócę i dla niej to wszystko jest za trudne. Przestała odbierać połączenia. Łukaszenka musi kiedyś odpowiedzieć również za to, że zmusza ludzi do takich rozstań. Wrócę do Białorusi tylko wtedy, gdy przyjdzie czas sprawiedliwości - podkreśla lekarz.

Uciekł z Białorusi. "Dziękuję, Polsko"

Maryna Kiyavets mówi, że jej dzieci nie pytają, dlaczego nie mogą wrócić do Białorusi. Wszystko zrozumiały, gdy milicjanci wpadli z karabinami do jej domu, co skończyło się dla niej aresztem. - Mój średni syn, który ma niepełnosprawność, pytał: "Mama, dlaczego po ciebie przyszli? Przecież nic złego nie zrobiłaś". Tłumaczyłam, że są życzliwi i źli ludzie. Gdy tych drugich będzie mniej, wrócimy do swojego kraju, swojego mieszkania, swoich bliskich. Znów wszyscy spotkamy się i zobaczymy ich uśmiechy. Nasz kraj będzie wolny - opowiada.

REKLAMA

Liczy się jednak z tym, że odebranie władzy Łukaszence może zająć jeszcze sporo czasu. Dlatego na razie chce pozostać w Białymstoku i doszlifować swój język polski, by móc pracować w swoim zawodzie (jest chemiczką). - Muszę iść do przodu, nie mogę tkwić w przeszłości, bo mam dzieci. Wiem, że w tym kraju nikt mi synów nie odbierze i dlatego czuję się tutaj bezpiecznie. Za to dziękuję Polsce. Dziękuję za to, co Polska robi dla wszystkich Białorusinów, którzy muszą uciekać ze swojego kraju - puentuje moja rozmówczyni.

Dane Urzędu ds. Cudzoziemców pokazują, że Białorusini są drugą najbardziej liczną - po Ukraińcach - grupą cudzoziemców w Polsce. Ich migracja wyraźnie przyspieszyła po 2020 roku. Wtedy swój pobyt zalegalizowało tutaj 28 tys. obywateli Białorusi, a teraz ta liczba wrosła ponad czterokrotnie - do 124,5 tys. (stan na 29 lutego 2024 roku).

REKLAMA
Czy Rosja w najbliższych latach zaatakuje kraje NATO?
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA
Copyright © Grupa Radiowa Agory