Są takie dni w kalendarzu, które wielu z nas chciałoby wymazać. Które w pewnym sensie zostają z nami na długie lata, o ile nie na całe życie. O wielu z nich uczyliśmy się na lekcjach historii. Inne działy się dosłownie na naszych oczach, czy tego chcemy, czy nie.
Osobiście pamiętam sporo takich wydarzeń, które odbiły się echem w całym świecie. Moim najwcześniejszym tego typu wspomnieniem jest śmierć Diany oraz Matki Teresy z Kalkuty w 1997. Oczywiście są to wspomnienia bardziej przez mgłę, miałam wtedy niespełna 7 lat. Dużo bardziej świadomie odebrałam zatonięcie radzieckiego okrętu atomowego, "Kursk". Jednak to atak z 11 września 2001 roku był tym pierwszym wydarzeniem, które całkowicie mną wstrząsnęło. Może dlatego, iż było to jedno z niewielu tego typu wydarzeń, jakie było transmitowane na żywo?
Widok dwóch najpierw płonących, a potem walących się wież długo we mnie "siedział". To było coś niesamowitego, w negatywnym tego słowa znaczeniu. W trzecie tysiąclecie wchodziliśmy z różnymi wizjami, ale na pewno nikt nie spodziewał się, iż zainauguruje je takie wydarzenie.
Od głośnego zamachu mija 23 lata. 23 lata bez dzieci, matek, ojców, babć, dziadków, znajomych, bez tych tysięcy ludzi, które zginęły w samolotach uderzających w wieże World Trade Center, Pentagon, pole w Pensylwanii oraz tych, którzy znajdowali się we wspomnianych budynkach, bez ratowników usiłujących uratować jak najwięcej ludzi. Opisy tamtych dni powodują, iż człowiekowi skóra cierpnie. Jednak dużo bardziej wstrząsające są wspomnienia samych uczestników wydarzeń. Do jednych z nich, Polaków na emigracji, dotarł dziennikarz Onetu, Kamil Turecki. Jan Szumański brał udział w porządkowaniu zgliszcz po zawalonych wieżach. To, o czym mówił nie tylko daje do myślenia, ale i pobudza ludzką wyobraźnię. I skłania czytelnika do wielu refleksji.
Cisza staje się wrogiem. Ciemna sypialnia domu Szumańskich sprawia, iż w głowie Jana co rusz pojawiają się obrazy miejsc, które jeszcze kilka dni wcześniej tętniły życiem. Dziś nie pozostało z tego nic. W Strefie Zero króluje apokaliptyczny krajobraz śmierci. (...) Pod gruzami leżą setki spalonych i zwęglonych ciał osób, które nie zdążyły uciec albo znajdowały się powyżej stref uderzenia i w ogóle nie miały szans wydostać się na zewnątrz. Wyobraźnia kreuje ich ostatnie chwile przed śmiercią i towarzyszący im strach. Janek nie chce o tym myśleć, ale obrazy są od niego silniejsze. Wybucha histerycznym płaczem.
Strefa Zero w Nowym Jorku po atakach z 11 września 2001 r. (Jan Szumański / Materiały prasowe) |
14 września 2001 r. Piątkowy wieczór. Nowy Jork
Prysznic przynosi Janowi tylko tymczasową ulgę. Gdy znajdował się w miejscu tragedii, głowa gwałtownie oszukała zmysły i przestał czuć specyficzny zapach unoszący się w całej strefie katastrofy. Nie zdawał sobie sprawy, iż i on nim przesiąka. Były ważniejsze rzeczy.
Z każdą kolejną sekundą ulatniała się nadzieja na znalezienie kogoś żywego. Jednak w domu już pierwsze strumienie ciepłej wody bombardujące zakurzoną skórę powodują, iż łazienkę zaczyna wypełniać bardzo intensywny i nieprzyjemny odór spalenizny przemieszany ze słodkawą wonią rozkładających się ciał. Tak pachnie śmierć. Wracają wspomnienia z ostatnich kilkudziesięciu godzin.
Przecież ten dzień zapowiadał się zupełnie zwyczajnie... 11 września niebo było bezchmurne, a według prognoz temperatura miała sięgać dwudziestu siedmiu stopnia Celsjusza. Pracy było sporo, dlatego Jan zjawił się w biurze przy moście Verrazano już wczesnym porankiem.
Trzeba było sprawdzić, czy prace na budowie przebiegają zgodnie z planem, a następnie wydać pracownikom nowe polecenia na dalszą część dnia. Dalej to już droga na Manhattan, aby dokonać inspekcji przy robotach wykończeniowych na West Side Highway. Wart ponad sto milionów dolarów kontrakt zakładał całkowitą przebudowę niemal dziewiętnastokilometrowego naziemnego odcinka drogi stanowej 9A, biegnącej od West 72nd Street wzdłuż rzeki Hudson do południowego krańca Manhattanu. Inwestycja ta, zapoczątkowana w 1996 r., pozwoliła Szumańskiemu rozwinąć skrzydła i z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Budowa skończyła się sukcesem. Z tempa i jakości wykonania zadowoleni są nie tylko szefowie Jana, ale także władze miasta oraz mieszkańcy Nowego Jorku. Pozostały drobne prace wykończeniowe. Na budowie Jan zostawił jedynie kilkuosobową załogę. Sam miał już na głowie nowy projekt - dojazd do mostu Verrazano. Większość dni spędzał właśnie tam, ale codziennie dojeżdżał na Manhattan, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Promienie słoneczne tańczą na falującej delikatnie powierzchni rzeki East River. Za nią cały Brooklyn napawa się imponującym widokiem na najważniejszą wyspę Nowego Jorku.
To tutaj bije serce miasta, a widoczne z daleka skąpane we wrześniowym słońcu bliźniacze wieże World Trade Center dumnie prężą się na tle innych drapaczy chmur. Każda z nich to jakby osobne miasteczko, zaludnione przez dziesiątki tysięcy pracowników przez co najmniej kilka godzin dziennie. To także jedno z tych miejsc, w których Jan bywał dziesiątki razy.
Każda wizyta rodziny lub znajomych sprowadzała się do odwiedzin najbardziej popularnych miejsc turystycznych, a wieże i widok "z dachu świata" to obowiązkowy punkt programu. Tym razem Szumański nie zwraca uwagi na Manhattan. W towarzystwie płynącej z radia muzyki ustala w głowie plan dnia.
Spokój przerywa przerażony głos brygadzisty.
- Wiesiek, nie rozumiem, o czym mówisz. Nie krzycz tak, uspokój się, proszę. W czym problem?
- Janek, powtarzam. Coś uderzyło w wieże. Na ulice spadają fragmenty budynku. Nie jedź tam.
- Co ty wygadujesz?!
- Janek, zrozumiałeś?
- Tak - odpowiada, dostrzegłszy przez okno samochodu dym unoszący się z jednej z wież. Wiesiek jeszcze coś mówi, ale kotłujące się w głowie myśli zagłuszają jego słowa. Jan spogląda na zegarek. Jest tuż przed dziewiątą.
- Muszę gwałtownie dojechać na budowę i zobaczyć, co się dzieje - mówi sam do siebie, ale w tej samej chwili zdaje sobie sprawę, iż nakreślonego naprędce planu nie uda się zrealizować. Policja już blokuje ulice, wszędzie tworzą się gigantyczne korki. Kiedy jest w drodze do głównego biura firmy, dziennikarze radiowi przekazują koszmarną wiadomość - nastąpiła druga eksplozja, tym razem w wieży południowej World Trade Center. Z najnowszych informacji wynika, iż ogień w pierwszej z bliźniaczych wież to prawdopodobnie efekt błędu pilota i wypadku sportowej awionetki.
- Cóż to się dzieje? - pyta Jan właściciela firmy, którego spotyka w biurze.
- To jest nieprawdopodobne. Sam spójrz. Przed chwilą powiedzieli, iż drugi samolot uderzył, tym razem w drugą wieżę, od stront West Side Highway - stwierdza tamten.
- Jak to: drugi samolot? Przecież mówiono o jakiejś eksplozji, wcześniej o wypadku.
- Tak, ale zobacz to.
W telewizji właśnie pokazują w zwolnionym tempie, jak samolot pasażerski wbija się w wieżę południową.
- Janek, to nie może być przypadek. Ktoś nas właśnie zaatakował.
Po zawaleniu się wież pyłem, kurzem i gruzami okryte zostały także pozostawione przez właścicieli samochody (Jan Szumański / Materiały prasowe) |
Szumański patrzy w ekran telewizora i nie wierzy w to, co widzi. Obaj są tymi obrazkami przerażeni. Nigdy nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, iż Ameryka może zostać zaatakowana na swojej ziemi, szczególnie w tak nietypowy sposób. Po chwili Jan łapie za telefon.
- Wiesia, gdzie jesteś? - pyta, wiedząc, iż żona pracuje zaledwie kilka ulic od wież World Trade Center.
- Na ulicy. Patrzę. Janek, tu się wszystko pali. Ludzie uciekają w popłochu. To straszne... - odpowiada jego żona łamiącym się głosem.
- Wracaj czym prędzej do domu. Miasto jest coraz bardziej zakorkowane. Policja blokuje drogi. Niczym nie dojedziesz. Idź pieszo. Wyjdź z Manhattanu. Uciekaj!
To ich ostatnia rozmowa na długi czas. Potem nie udaje się połączyć. Telefony przestają działać. Brak sygnału.
Dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. Zapada się pierwsza wieża. Do biura szefa przychodzą kolejne osoby. Na ich twarzach malują się niedowierzanie, ból, strach. Niektórzy krzyczą, inni płaczą. Niecałe pół godziny później zawala się drugi budynek.
- Co robimy? - przerywa złowrogą ciszę Peter, właściciel firmy.
- Prawdopodobnie zginęły tysiące ludzi. Nie znamy dokładnych liczb, ale pomyślmy, ile osób przebywa w wieżach. Chyba nie ma się co zastanawiać. Pracujemy na co dzień na budowach. Musimy tam być. Musimy pomóc w akcji ratunkowej - opowiada Jan. Reszta przystaje na to bez oporu. Po telefonie Petera do rady miasta zapada decyzja: "Jedziemy!".
Tom, prawa ręka Petera, i Jan udają się do biur władz miejskich w dzielnicy Queens. Na parkingu czeka już na nich kilka radiowozów. Ustawieni w jedną linię pod eskortą służb zostają skierowani na Manhattan. Tereny wokół szczątków wieżowców blokowane są przez policję.
Coraz trudniej dotrzeć do centrum wydarzeń. Większość ulic wypełniona jest tysiącami samochodów i tłumem ludzi próbujących się wydostać z Manhattanu. Niestety, drogi są otwarte tylko dla karetek pogotowia, policji i służb miejskich. Spokój. To coś, co przykuwa uwagę Jana. Wszyscy działają w nadzwyczaj zorganizowany, prawie mechaniczny sposób. Nie ma paniki.
Siedząc w samochodzie, Jan szuka odpowiedzi na kotłujące się w głowie pytania, nachodzą go też refleksje: "Co ja tu robię? Czy będę w ogóle w stanie w czymkolwiek pomóc? Przyzwyczajeni jesteśmy do życia, które przebiega według jakiegoś planu, choćby najgorszego, ale jednak planu. Budzimy się rano, idziemy do pracy, wiemy, co będziemy robić. Jest czas na wszystko - na przygotowania, na przemyślenia. Wracamy do domu, naszej bezpiecznej przystani, później wychodzimy na drinka albo zaszywamy się z najbliższymi w domowych pieleszach, czytając książkę w bujanym fotelu lub oglądając niewymagające głębszej analizy ulubione programy rozrywkowe na srebrnym ekranie. Dzisiaj jest inaczej. Tragedia, która wydarzyła się tego ranka, przewróciła nasz świat do góry nogami. Ktoś zadrwił z naszych planów i przerzucił nas do strefy mroku bez promyków nadziej na horyzoncie..." - Z zadumy wyrywa go trzaśnięcie drzwi radiowozu przed nim.
- Wysiadka, panowie. Tu będzie najbezpieczniej. - Funkcjonariusz wskazuje miejsce postoju. Zespół zostawia samochody przy jednym z posterunków policji. Do Strefy Zero ruszają pieszo. Na miejscu budowlańcy zjawiają się od strony północnej, idąc niedawno ukończoną przez nich drogą West Side Highway. W miarę jak zbliżają się do miejsca tragedii, promienie słoneczne w coraz większym stopniu ustępują miejsca dymowi unoszącemu się nad wciąż płonącymi gruzami.
- Dalej nie można. - Słyszą od wyłaniającego się z dymu strażaka.
- Nie ma mostu nad ulicą Vesey - mówi Jan ze zdumieniem. - Najwyraźniej walące się wieże spowodowały jego zapadnięcie.
- Droga jest całkowicie zablokowana - stwierdza strażak. Wokół niewielu ludzi. - Wszyscy uciekli. Akcja ratownicza odbywa się po drugiej stronie - dopowiada, widząc zdziwione spojrzenia przybyłych. Od czasu do czasu widać grupy jego kolegów przeszukujących teren wokół wozów strażackich, całkowicie zniszczonych przez gruz.
- Patrzcie, one musiały być tam zaparkowane przed zapadnięciem się wież - rzuca Tom. Gorący wiatr oblepia ich pyłem i kurzem, tamuje oddech. Wszyscy kierują się w stronę rzeki Hudson. To jedyny sposób, by dostać się do gruzowiska. Z każdym kolejnym metrem widoczność staje się mniejsza, a na ulicy widać coraz więcej szkła i kamieni. Wokół powykrzywiane od ciężaru spadających elementów latarnie i samochody.
W powietrzu unoszą się kawałki spalonego papieru i drobnego sprzętu. Na zakurzonych twarzach szok miesza się z przygnębieniem. Kolory życia odeszły w niepamięć. Każdego człowieka spowija pył ze ścian wież, które jeszcze chwilę wcześniej były świadkami miejskiego gwaru.
Co rusz nerwowe gesty tych, którzy bezskutecznie próbują dodzwonić się do najbliższych. To się nie może udać. Znajdujące się na szczycie powalonych wieżowców główne anteny systemu telefonicznego na zawsze zginęły w gruzach walących się pięter. Wśród setek ludzi wokół miejsca katastrofy są pilnujący porządku policjanci, ruszający na pomoc pracownicy film budowlanych i olbrzymia grupa wspinających się na gruzy ratowników.
Strażacy próbują dostać się do środka wysokiej na kilka pięter sterty kamieni i metalu. Drobne części ładują do różnej wielkości pojemników. Ustawieni obok siebie podają sobie z rąk do rąk wypełnione wiadra i oddają puste do ponownego załadowania. Od południowej strony główna ulica - Liberty - jest całkowicie pokryta gruzem. Nie da się jej przejść.
Do Strefy Zero grupa dociera przez ulicę Washington. Właściciele zostawili je w tym miejscu, bo zablokowane jezdnie uniemożliwiały wyjazd. Chodniki, ulice, auta, skrzynki pocztowe, budki telefoniczne - wszystko pokryte jest grubą warstwą białego kurzu. To beton z budynków, który pod wpływem uderzenia o ziemię zamienił się w pył.
Rozwiany wiatrem dym odsłania wysoki na kilka pięter szkielet jednej ze ścian. Czarne chmury smogu unoszące się w powietrzu nie pozwalają na swobodne oddychanie. Ekipa musi się wycofać. Przejścia innymi ulicami też są niedostępne. Grupa znów udaje się do miejsca głównej akcji ratunkowej.
- My wracamy do swoich biur na jakiś czas. Czekamy na dalsze wytyczne - stwierdza część towarzyszących Janowi ludzi. On sam zostaje na miejscu i próbuje odszukać resztę swoich pracowników. Ci co chwilę wyłaniają się z tumanów kurzu i gęstniejącego dymu.
- Spędzimy tu trochę czasu, panowie - informuje ich.
- Jan, co to znaczy?
- Sam jeszcze nie wiem. Zbierzcie się kilka ulic dalej w bezpiecznym miejscu i czekajcie na polecenia. Ja znajdę przedstawicieli miasta.
Ci jednak nie potrafią odpowiedzieć na nurtujące wszystkich pytanie: "Co dalej?". Nie ma żadnego planu. Każdy działa na własną rękę. Jan także nie wie, jak mógłby pomóc. Resztę dnia spędza, obserwując wszystko wokół siebie i próbując znaleźć miejsce dla swoich ludzi. Wśród setek ratowników dostrzega pracowników największych firm budowlanych w mieście.
- Peter, co mam robić? - pyta szefa przez telefon, w którym w końcu, choć z przerwami, pojawia się sygnał.
- Zostań tam, gdzie jesteś. Czekaj, może coś się wyjaśni.
Koło samolotu, którym zamachowcy uderzyli w wieże znalezione na Rector Street, kilka ulic od kompleksu WTC (Jan Szumański / materiały prasowe) |
Noc w Strefie Zero rozświetlają światła reflektorów zasilane przez przenośne generatory. Wszystko to potęguje grozę scenerii. Prace ratownicze nie ustają. Wymieniają się tylko ludzie na stanowiskach. Strażacy usiłują dostać się do wnętrza gruzów. Po każdej udanej próbie następuje cisza przerywana wołaniem do odkrytej dziury w nadziei, iż odezwie się ktoś ocalały z pogromu. Po chwili milczenia strażacy wciskają się do środka, szukając śladów życia. Potem, rozczarowani brakiem efektów, rozkładają ręce. Ludzie pod powłoką białego pyłu wyglądający jak duchy wracają do pracy. Tak mija kolejny dzień. Jan przestaje choćby czuć głód. Wystarczają mu butelki z wodą pozwalają mu ugasić pragnienie i oczyścić twarz z wszechobecnego kurzu, choć i one są towarem deficytowym.
- Słuchacie, jesteście wyspani, jesteście tu nowi. Macie sporo siły. Podjąłem decyzję, iż ruszymy do uliczek od południowej strony. Oczyśćmy je i spróbujemy dostać się do gruzów - mówi do swoich ludzi, gdy w Strefie Zero pojawia się nowa zmiana.
Na początku na przeszkodzie stoją tkwiące na środku ulicy samochody porzucone przez uciekających ludzi oraz te na dawnych miejscach parkingowych, pozostawione tu kilkadziesiąt godzin wcześniej przez właścicieli nieświadomych tego, co się niedługo stanie. Pojazdy - wśród nich luksusowe, warte setki tysięcy dolarów auta - są zgniatane i odciągane na pobocza ulic.
Cele są dwa: po pierwsze, uratować tych, którzy przeżyli i leżą gdzieś pod gruzami, po drugie, jak najszybciej oczyścić tereny, żeby miasto mogło wrócić do normalnego życia.
Każdego kolejnego dnia Jan sprowadza coraz więcej maszyn i ludzi. Każda para rąk jest na wagę złota. Prace gwałtownie przynoszą efekty. Ekipa przedostaje się do ulicy Liberty i dalej do ulicy Church, która biegnie po wschodniej stronie zawalonych budynków. Początkowo głównym zadaniem jest sprzątanie gruzowiska, by utorować drogę do Strefy Zero. Podczas gdy inne zespoły pracują w centrum, drużyna Jana zajmuje się porządkowaniem południowej i wschodniej strony kompleksu.
Mimo przygnębienia tragedią w Strefie Zero nie brakowało narodowych symboli. Amerykanie jednoczyli się w obliczu walki o powrót Nowego Jorku do życia (Jan Szumański / materiały prasowe) |
Mijają trzy dni. Po kilkudziesięciu godzinach wytężonej pracy w apokaliptycznej scenerii Szymański wraca do domu. Witają go żona i córka. Nie zadają wielu pytań. Widok oblepionego warstwą pyłu męża i ojca, zmęczonego jak jeszcze nigdy wcześniej, odbiera im mowę.
Na jego twarzy wyryły się nie tylko efekty wielogodzinnej pracy, ale przede wszystkim ulatniającej się nadziei na znalezienie pod gruzami kogoś żywego. To mieszanina oszołomienia, zmęczenia, rozpaczy, ale i tęsknoty za bezpiecznym i uporządkowanym światem... Upamiętnia go już tylko rzeźba Sphere, jedyny centralny element nowojorskiej ikony, który mimo zawalenia się wież World Trade Center, przetrwał. Miejscami uszkodzony, przypominający kulę obiekt symbolizuje światowy pokój, dla Jana i każdego nowojorczyka w jednej chwili bezpowrotnie stracony.
- Tato... Wszystko w porządku? - Elaine puka do drzwi łazienki, wytrącając ojca z zadumy.
- Tak, tak, dziecko.
- Martwimy się, bo w ogóle cię nie słychać.
Do Jana dociera, iż stoi pod prysznicem od pół godziny, gapiąc się w jeden punkt. Po jego ciele wciąż z jednostajnym szumem spływa woda. Cisza staje się wrogiem. Ciemna sypialnia w domu Szumańskich sprawia, iż w głowie Jana co rusz pojawiają się obrazy miejsc, które jeszcze kilka dni wcześniej tętniły życiem. Dziś nie pozostało z tego nic.
W Strefie Zero króluje apokaliptyczny krajobraz śmierci. Powietrze wypełnione jest kurzem i pyłem oraz toksycznymi substancjami z tlących się jeszcze sprzętów i materiałów. Pod gruzami leżą setki spalonych i zwęglonych ciał osób, które nie zdążyły uciec albo znajdowały się powyżej stref uderzenia i w ogóle nie miały szans wydostać się na zewnątrz. Wyobraźnia kreuje ich ostatnie chwile przed śmiercią i towarzyszący im strach. Janek nie chce o tym myśleć, ale obrazy są od niego silniejsze. Wybucha histerycznym płaczem.
- Tato... - Przerażającą pustkę przerywa głos Elaine. Widząc siedzącego na brzegu łóżka przygarbionego ojca, który na jej widok, zapłakany, rozkłada ręce, powoli cofa postawioną w sypialni stopę i delikatnie zamyka za sobą drzwi. Wiem iż to nie jest czas na rozmowę. Tata chce pozostać sam.
Kolorowy Nowy Jork, którego układ krwionośny tworzą pełni werwy ludzie, staje się miastem paradoksów w stopniu jeszcze większym niż dotychczas. Tym razem, niestety, w znaczeniu tego słowa znanym dotąd jedynie z filmów katastroficznych. Zmaterializowany wytwór wyobraźni scenarzysty zostaje zamknięty w świecie kina bez klucza do drzwi, za którymi świat wirtualny miesza się z tym prawdziwym.
To nie może dziać się naprawdę. Nikomu choćby się nie śni, by życie mogło napisać scenariusz, w którym nie ma miejsca na duble, a nieświadomi niczego ludzie, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia i wbrew własnej woli, odgrywają główne role w wydarzeniu zmieniającym nasz świat już na zawsze.
Części z nich oddaleni o kilka tysięcy kilometrów i okryci złą sławą reżyserzy bez pytania przydzielili tragiczne role ofiar, inni ze skutkami wydarzenia, w którym brali udział, będą mierzyć się już na zawsze. Utrata poczucia, iż nowojorski dom to azyl, miesza się z wrażeniem, iż to wciąż jedyne schronienie i bezpieczna kryjówka przed otaczającym złem. Nowojorski paradoks nie omija nikogo, dotyka każdego, kto przekroczy próg tego miasta.
- Dym rozpłynął się w powietrzu dopiero po kilku dniach - wspomina Jan niemal dwadzieścia lat później. Jest wczesna wiosna 2021 r. Choć od owego czasu Szymańskiemu przybyło sporo siwych włosów, czas nie zatarł obrazów tamtych chwil, które co chwila powracają, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj, - To znaczy przez cały czas wydostawał się z gruzów, ale tylko w miejscach, gdzie stały budynki. - Mając przed oczami walące się wieże World Trade Center, z nerwów zapala papierosa.
- Nie ma się czym chwalić, ale nie rzuciłem palenia. Kiedy na zgliszczach zwracano mi na to uwagę, żartowałem, iż dym z papierosa pomaga mi wyczyścić płuca z dymów wydobywających się z gruzowiska. Na początku przybierały różne odcienie - te pasma, tańcząc w powietrzu, ubarwiały ruiny, sprawiając, iż stawały się one mniej upiorne. Bardzo to było złudne. Wszyscy omijali to miejsce z daleka...
Powyżej przedstawiony został fragment książki napisanej przez dziennikarza Onetu Kamila Tureckiego - "Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center".
Dopiero po 10 latach od tragicznych zamachów na World Trade Center w Nowym Jorku ponownie pojawił się w Strefie Zero. Po 20 latach zdecydował się przerwać milczenie. Jan Szumański kierował pracami porządkującymi niebezpieczne zgliszcza i z bliska widział przerażające sceny, które już na zawsze wryły się w pamięć. "Przerwane milczenie" to pełna zwrotów podróż przez barwne życie Jana i jego najbliższych, którzy tuż przed stanem wojennym zatrwożeni opuścili Polskę, by spełnić amerykański sen. Nowy Jork pokazał jednak swoje mroczne oblicze. Najpierw straszna bieda zaglądała w oczy, później pojawił się paraliżujący strach przez bezlitosnymi gangami. Kiedy wydawało się, iż najgorsze już za nimi, nadszedł 11 września 2001 r. Autor rozmawia z Polakami, którzy przeżyli atak i krewnymi ofiar. Koszmar tamtego słonecznego wtorki do dziś odciska bolesne piętno na ich psychice, a apokaliptyczne obrazy wciąż mają przed oczami. Tak, jakby to było wczoraj...
Wiecie co, chyba poszukam tej książki w bibliotece, bo zaintrygował mnie ten fragment, zamieszczony kiedyś na onecie.